Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Dawid Zieliński Literatura
<<<strona 76>>>

 

Potępieńcy

 

 

Silnik dwudziestoletniego chevroleta zazgrzytał głośno, kiedy pojazd wtoczył się na wąską, słabo oświetloną uliczkę. Mężczyzna za jego kierownicą zaklął, kiedy w ostrym skręcie samochód podskoczył, zaczepiając przednim kołem o krawężnik. Z uporem jednak chevrolet potoczył się dalej, rozcinając ciemność przed sobą wiązką światła z jednego tylko sprawnego reflektora.

Spod maski co chwilę dolatywały drażniące nerwy zgrzyty i piski. Zdaniem kierowcy tylko cud trzymał ten samochód w jednej całości. Kiedyś jednak nadejdzie ten moment, kiedy to pojazd zakończy swój i tak już za długi żywot, z przeciągłym jękiem rozpadając się na setki drobnych kawałków, tym samym rozpoczynając swoją drugą egzystencję w postaci bezużytecznego złomu.

"Piękne życie", pomyślał mężczyzna. "Nie ma co, wspaniałe cudowne życie".

Samochód przejechał jeszcze kilkanaście metrów, po czym kierowca zwolnił i niepewnie, wykazując się swoją nieumiejętnością jazdy, zatrzymał pojazd przy krawężniku, parkując go pod zbyt ostrym kątem. Tym samym zablokował sporą część i tak już mało przejezdnej ulicy.

"Pieprzyć to!"

Wyłączył silnik i przetarł rękawem płaszcza spocone czoło. Dochodziła pierwsza w nocy. Zamykając za sobą drzwi samochodu rozejrzał się po ulicy. Była pusta, spokojna i cicha, taka jaką bywała zawsze o tej porze. Podobnie jak duża, czerwona kamienica, w której to na czwartym piętrze znajdowało się jego ciasne mieszkanie. Tylko w niektórych oknach świeciło się jeszcze, ale on wiedział, że jego ukochana żona czeka wciąż na niego w kuchni i nie położy się dopóki on nie wróci. Dwójka dzieci na pewno już spała w swoich łóżeczkach. Pierwsza w nocy to zbyt późno dla pięcioletniej dziewczynki i czteroletniego chłopca. Odetchnął, po czym chowając kluczyki do kieszeni płaszcza ruszył w kierunku wejścia do domu.

Powodowany niewiadomym impulsem przystanął i zawahał się przed otworzeniem drzwi. Jakiś wewnętrzny głos, rozbrzmiewający echem w jego podświadomości zakazał mu wchodzenia do środka. Wszystkimi zakończeniami nerwów czuł, że wewnątrz coś czeka na niego, coś mrocznego, okropnego i nieskończenie złego, coś przepełnione żądzą wyrwania jego bijącego serca. Dotykając lekko opuszkami palców metalowej klamki poczuł, jak jakaś ogrom-na energia przepływa przez jego ciało, próbując odepchnąć go jak najdalej. Otrząsnął się w celu odrzucenia tajemniczego uczucia i prawie udało mu się to. Wahał się jeszcze przez chwilę, po czym szarpnięciem otworzył drzwi i wszedł do środka.

Wnętrze klatki schodowej było ciemne, zimne i wilgotne. Wisząca u sufitu nieosłonięta żarówka od dawna była przepalona, a światło wpadało tu tylko z ulicy, otworzonymi przez niego drzwiami. Dziwne wrażenie, jakie go przed chwilą nawiedziło, zniknęło bez śladu, więc stał niepewny co robić dalej. Powietrze wokół niego było wilgotne i ciężkie.

Mógłby przysiąc, że słyszy odległy jęk wiatru, wichury szalejącej gdzieś w dole, pod jego stopami. Dźwięk ten nie przypominał żadnego jaki dotąd słyszał, a bywał już w wielu miejscach na świecie. Przypominał raczej przeciągły syk wypuszczanego powoli z płuc powietrza. Rozróżniał w nim również inne odgłosy; pełne bólu, strachu i niewyobrażalnego cierpienia głosy mężczyzn; rozpaczliwie piskliwe krzyki przerażonych kobiet, podrażniające nerwy wskutek wysokości swego brzmienia. A także dziwny, przyprawiający o dreszcze dźwięk skapującej gęstej cieczy. Co pewien czas któryś z głosów cichł, aby zaraz potem zostać zastąpionym przez nowy. Odnosił wrażenie, iż dźwięki te dochodzą jakby z samej czeluści piekieł, jakby sam książę ciemności otworzył wrota do swego królestwa, ukazując jego atrakcje i rozrywki, jakby setki ludzi krzyczało do niego poprzez swoje rozkopane groby, jakby tysiące ofiar, umęczonych, zagubionych dusz błagało go o skrócenie ich cierpień, jakby...

Drzwi zatrzasnęły się za nim z głośnym trzaskiem. Podskoczył i odwrócił się, lecz ciemność opadła na niego, gdyż jedyne źródło światła zostało odcięte i na klatce schodowej jego własnej kamienicy panował absolutny i całkowity mrok, tak, że nie widział nawet czubka własnego nosa, nie mówiąc już o schodach na piętro. Postawił kilka niepewnych kroków przed siebie i nagle podłoga wysunęła mu się spod nóg. Runął głową w przód i spadając gdzieś w dół czuł tylko kamienne schody piwnicy, o które boleśnie obijał sobie ramiona i barki. Wydawało mu się, że leci tak w nieskończoność, gdy w końcu zderzył się z betonową podłogą, tracąc na chwilę przytomność.

Gdy powoli otworzył oczy, przez krótką chwilę nie pamiętał gdzie jest, ani co się wydarzyło. Stopniowo jednak pamięć wracała na swoje miejsce i po kilkunastu sekundach wiedział już, że leży na piwnicznej podłodze. Taką w każdym razie miał nadzieję, ponieważ dziwne dźwięki były tutaj wyraźniej słyszalne i wystarczyło pójść w głąb piwnicy, by odnaleźć ich źródło. W żadnym wypadku nie zamierzał tego robić. Bo co ludzkiego mogło by wydawać takie odgłosy? Powoli podniósł się i otrzepał się z kurzu.

W momencie, gdy zamierzał wspiąć się schodami do góry, daleko w głębi otaczających go ciemności ujrzał jasnoniebieską poświatę, emanującą jakby z jednego z pomieszczeń piwnicy. Czuł, że paraliżuje go i całkowicie otacza jego umysł szczelnym całunem. Nie potrafił oderwać od niej oczu, zrobić nawet najmniejszego ruchu. Nie potrafił się jej oprzeć, przeciwstawić się. Jasno-niebieski kolor wpełzł przez otwarte szeroko oczy, napełniając go swym blaskiem, wypełniając go całego, każdą cząstkę jego fizycznego i duchowego istnienia, aż w końcu dotarł do układu nerwowego i poruszył nim. Mężczyzna drgnął i już wiedział, że nie może zrobić nic innego, tylko pójść w kierunku blasku, popychany jego jasnością. Ruszył do przodu, a w miarę jak zbliżał się dźwięki przybierały na sile. Chciał jak najszybciej dotrzeć do poświaty lecz czuł, że nie może przyspieszyć swojego kroku. Czekał więc, czekał z niecierpliwością momentu, gdy znajdzie się blisko blasku, będzie mógł go dotknąć i całkowicie się w nim zanurzyć.

W końcu zatrzymał się. Chwila nadeszła.

Światło jaśniało przed jego twarzą, oświetlając ją swym bladoniebieskim kolorem, migotało i mężczyzna odnosił wrażenie, że poświata rusza się, zmienia kształty, przybierając co chwilę inną postać. Wyciągnął rękę by jej dotknąć i poczuł jak prześlizguje mu się po skórze.

Tak jak podejrzewał, blask emanował z dużego pomieszczenia, które do tej pory służyło za spiżarnię. Wyjęte z zawiasów drzwi umożliwiały w pewnym stopniu ujrzenie wnętrza, lecz stąd, gdzie stał, mógł tylko stwierdzić, że jasność wypełnia je całkowicie. Odgłosy rozbrzmiewały tu z ogłuszającą siłą. Wziął kilka głębokich oddechów, po czym zajrzał do środka.

Przerażenie, którego doznał wskutek scen, które ujrzał zmroziło go zupełnie i sparaliżowało. Wydawało mu się, iż krew przestała krążyć w jego żyłach, a serce jakby wyrywało się z piersi, niczym uwięziony w klatce ptak. Jego otępiały umysł opierał się okropnym wizjom, dyktując mu, że to co widzi jest tylko złudzeniem, halucynacją, koszmarnym snem na jawie. Przygnieciony napływem niecodziennych obrazów, odkształcał się i wyginał na wszystkie możliwe sposoby, jednak już nigdy nie miał powrócić na swoje miejsce. Już nigdy nie miał być taki jak poprzednio. Mężczyzna mógł tylko stać w niemym strachu i rozszerzonymi oczyma wpatrywać się w widok, który miał przed sobą.

Pomieszczenie było duże, większe niż się spodziewał i miało prostokątny kształt. Pomiędzy jego ścianami, sufitem i podłogą, zataczając obszerne półkola, z niespotykaną prędkością wiał huragan, pozostawiający po sobie szerokie niebieskie pasma. Nie była to jednak wichura taka, z jaką zetknął się dotychczas. W jej rozszalałych, sprawiających wrażenie gniewnych odmętach dostrzegał i rozróżniał błękitne półprzezroczyste twarze. Krzyczące w niewyobrażalnych mękach i nieludzkich cierpieniach oblicza mężczyzn. Wykrzywione i groteskowe twarze kobiet; setki ludzi, wyjących niczym zarzynane żywcem zwierzęta.

Irracjonalne obrazy przemykały z rozdzierającym mózg piekielnym jazgotem wewnątrz jasnoniebieskiej łuny penetrując zakamarki i wszystkie dostępne im miejsca oraz pojawiając się wszędzie tam, gdzie diabelski huragan zagościł na kilka chwil, gdzie omiótł lodowato zimnym podmuchem puste dotąd przestrzenie pomieszczenia.

Zjawy, umęczone dusze, ciała astralne – wszystkie te wizje odkształcały się, przeobrażając bezpośrednio w inne, bardziej koszmarne i odzwierciedlające okrucieństwo, którego w żaden sposób nie można było wyartykułować. Im dłużej przypatrywał się temu, z czym niespodziewanie przyszło mu się zmierzyć, tym dokładniej rozróżniał surrealistyczne postaci. Można było u nich dostrzec torsy, ramiona i barki, a nawet całe ciała, nagie ciała, poznaczone setkami otwartych, obnażających wnętrzności ran. Ich krzyki i puste oczy, których spojrzenia wielokrotnie natrafiały na niego, wyrażały jedynie cierpienie, nieskończenie wieczny ból oraz mękę przybierającą różne formy: fizyczną, moralną, duchową i psychiczną. Mogło wydawać się, że następujące tu zjawiska są pośmiertnym kształtem ludzkiej egzystencji; ludzi, którzy odeszli i uwięzieni zostali na zawsze, zawieszeni gdzieś pomiędzy nieznanymi i mrocznymi światami, zamieszkiwanymi przez istoty, o których istnieniu nikt nie śmiałby przypuszczać.

Obserwując wszystkie te formy duchów mężczyzna odniósł wrażenie, że tworzą jakby swoją własną, odmienną od innych populację, że są częścią olbrzymiego społeczeństwa astralnego, ogółem nieżyjących ludzi, którzy wciąż jednak istnieją, zamieszkując tylko krainy, do których nie mają dostępu żywi ludzie.

Pomimo iż cierpieli stanowili jedność, całość, coś co można by przyrównać do układanki z puzzli; bez jakiegokolwiek elementu, nawet najmniejszego i pozornie mało ważnego ułożenie obrazka stawało się bezcelowe i niepotrzebne.

Obserwujący to wszystko człowiek odniósł wrażenie, że kierunek, ruchy i zakola zataczane przez ten wicher potępionych dusz nie są przypadkowe lecz dokładnie i skrupulatnie przygotowane. Jakby wcześniej ustalone układały się w pewien kształt. Mężczyźnie wystarczył jeden rzut oka, by go rozpoznać.

Pentagram. Wielki, odwrócony pentagram.

Bladoniebieski, gigantyczny symbol zła.

Górował nad nim, tętniąc życiem i pulsując cząstkami ponadrealnego istnienia. Wznosił się niczym rozłożyste miasto, metropolia zaludniona przez zjawy, przez tych, którzy opuścili swoje doczesne, rzeczywiste formy, i wkraczając w pozamaterialną nieznaną sferę dostali się we władanie czegoś, co przekraczało ludzkie wyobrażenie.

Wszystko, co wchodziło w zakres diabelskiego emblematu, pomimo iż było martwe, to jednak żyło. Każda jego cząstka przesycona była krzykiem i okrucieństwem, każde pasmo cierpieniem i bólem. Był po prostu odzwierciedleniem tego, co czeka po śmieci ludzkość, która w rzeczywistości sama utworzyła go z własnych pragnień i pożądań, z własnych lęków, utajonych obaw i antypatii, z zaślepienia, które było powodem nieszczęść i rozpaczy. Był czymś nieuniknionym. W gruncie rzeczy był karą za grzechy.

Jednak okropieństwa i nierzeczywistości całej sceny nie były w pełni tym, co tak przeraziło mężczyznę. W pomieszczeniu znajdowało się jeszcze coś; coś, co przyczyniło się do zachwiania równowagi umysłu w większym stopniu niż obrazy i zjawy. Na tylniej ścianie, naprzeciwko niego, widniało coś dużego, na pierwszy rzut oka wyglądającego jak olbrzymia kula. Ale po dokładniejszym przyjrzeniu się mężczyzna odkrył, czym było naprawdę.

Z ceglanej ściany wystawała kilkumetrowa twarz czegoś, co w żadnym wypadku nie można było określić mianem człowieka. Nieregularne kształty głowy, skośne zwężone oczy oraz wykrzywione w złośliwym grymasie uśmiechu wargi, odsłaniające zaciśnięte zakrzywione zęby, sprawiały wrażenie jakby pochodziły z głębi piekieł. Oblicze utworzone było z żółtoczerwonych płomieni, potęgując tym samym efekt. Języki ognia pełzały po drgających rysach twarzy, po wysokim czole. Wyglądało to tak, jakby to płomienie układały się w twarz, formując oczodoły, zarysowując kości policzkowe, a także tworząc orli nos.

Na betonowej podłodze, nie dalej niż kilka metrów od ognistego oblicza, ciemnoczerwoną substancją narysowany był duży okrąg o średnicy przekraczającej wzrost dorosłego człowieka, wypełniony tysiącem symboli i znaków, których znaczenia mężczyzna nie znał i nie rozumiał. Wewnątrz, zwrócony plecami do niego klęczał ktoś, kto wydał mu się znajomy. Rozebrany od pasa w górę, o czarnych sięgających do połowy pleców włosach, teraz rozwiewanych przez wiatr, wznosił ku górze oba ramiona, jakby w chwale ku mrocznej postaci. Wszędzie wokół niego błyszczały i trzaskały płomienie; szybko rozprzestrzeniając się, ogarniały podłogę pomieszczenia pomarańczowym całunem. Nie ośmielały się jednak przekroczyć krawędzi wyznaczanych przez diabelskie koło, zupełnie jakby stanowiły granicę ich terytorium. Nie odważyły się także wpełznąć do szerokiej szczeliny w podłożu, biegnącej od ściany do ściany pomiędzy okręgiem a koszmarnym obliczem z ognia. To właśnie w jej otchłań wpatrzone były upiorne, płomienne oczy. Wkrótce zrozumiał również, czego wypatrywały.

Na krawędzi szczeliny ostrożnie posuwając się do przodu pojawiła się odrażająca, szponiasta dłoń, jakby żywcem wyjęta ze złych snów. Nieśpiesznie badające powierzchnię długie, smukłe palce, zwieńczone ostrymi szponami, pokryte były, jak z resztą i cała ręka, pomarszczoną, poznaczoną licznymi pęcherzami czarną skórą, która drgała i poruszała się, jakby pod nią ukryte było coś żywego. Zewnętrzną część dłoni znaczyły szerokie, głębokie rany i otwory, z których wydobywały się ciemne strużki dymu. Ręka powolnymi ruchami, sprawiając wrażenie niepewności wysunęła się całkowicie z wyrwy, a tuż za nią ukazało się poparzone i nadpalone przedramię.

Kiedy mężczyzna obserwował to wszystko ze strachem ściskającym mu gardło i utrudniającym oddychanie, coś nagle niespodziewanie w nim pękło. Pękło ostatecznie, umysł niemal zupełnie przestał rozumować racjonalnie. W człowieku błysnął jakichś impuls, który zdominował go całego. W następnej chwili nierozważnie dał krok do przodu i odsłaniając się jednocześnie wydał z siebie krzyk, który dotąd wydawał mu się jedynie jękiem umęczonego

Nieeeee!

Jego głos odbił się echem od ścian pomieszczenia, co spotęgowało jego brzmienie.

Wydawało się, iż na ten dźwięk wszystko zatrzymało się w miejscu; huragan przestał zawodzić i jakby zamarł w bezruchu wyczekując dalszego rozwoju wypadków. Upiorne ramię zatrzymało się nagle i spłoszone, cofnęło się w głąb rozpadliny, znikając z pola widzenia. Równocześnie ognista twarz podniosła wzrok i utkwiła w nim swoje spojrzenie, a klęczący człowiek odwrócił się i również spojrzał w stronę niespodziewanego dźwięku.

Na jego widok mężczyzna wydał z siebie cichy jęk, w którym przerażenie i strach mieszało się ze zdumieniem i zaskoczeniem. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, wciąż jednak gapił się osłupiały na tamtego człowieka, który teraz podniósł się i stanął z nim twarzą w twarz, lecz nie postępując żadnego kroku do przodu.

Była to młoda kobieta o szczupłej sylwetce i pełnych piersiach, które obnażone lśniły w blasku płomieni. Długie, hebanowe włosy opadały szeroką kaskadą po obu stronach twarzy na białe ramiona, twarzy o rysach delikatnych i łagodnych; twarzy, w której zakochał się od pierwszego wejrzenia, zakochał się tak bardzo, że ożenił się z osobą, do której należała, doczekał się dwójki wspaniałych dzieci i żył aż do chwili obecnej.

Spoglądał na twarz swojej ukochanej żony.

To była ona. Co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Wiedział to, pomimo że oczy stojącej przed nim osoby żarzyły się czerwienią, a ona nie zdradzała żadnych oznak, iż rozpoznaje w nim swojego męża. Uporczywie wpatrywała się w niego ze spokojem malującym się na twarzy.

– Ty... tutaj? – wydukał, niezdolny poskładać w jakikolwiek sens słowa, które cisnęły mu się do głowy. – Co... kiedy...

– Kim się uważasz nędzny śmiertelniku, ośmielając się przeszkodzić jemu w akcie rezurekcji?

Jej głos wbijał się w mózg niczym rozżarzone igły. Z trudem rozumiał język w jakim do niego mówiła. Umysł wciąż odrzucał otaczającą go rzeczywistość.

– Jesteś niezwykle odważny człowieku – ciągnęła. – Ale dla niego twoja odwaga równa się z głupotą. Jesteś tylko nędznym robakiem, którego należy zdeptać, by nie czynił więcej niepotrzebnych szkód.

– Kim jest... tam...- jąkał i zacinał się mężczyzna; jego umysł wariował i tylko niewiele brakowało, by nie zaczął bezwolnie krzyczeć.

– Rozgniewałeś go. Nie pozwoliłeś na dokończenie narodzin. Twoja krew musi zostać przelana. Rozmawiając z tobą kalam swą godność.

W jej ręce nagle pojawił się nóż o długim, błyszczącym ostrzu. Na gładkiej lustrzanej powierzchni wyryte były tajemne i mistyczne znaki.

– Teraz surowo ukarzę twą bezkarność. Ta stal zada ci ból, jakiego nie doznawałeś nigdy dotąd. Będziesz wył bym przestała.

Uniosła w górę dłoń, w której zaciśnięty nóż zaczął lśnić błękitno-żółtą poświatą.

– Twa krew ozdobi me włosy. Będziesz umierał długo, ku jego przyjemności...

– Nie! – rozległo się nagle w pomieszczeniu, kiedy dziewczyna skierowała jaśniejące ostrze w kierunku mężczyzny.

Głos, który wypowiedział te słowa był niski i gardłowy; dochodził jakby z otaczających ich ścian. Szeleszczący sposób wymawiania głosek stanowił ból dla uszu, a dudnienie towarzyszące mówieniu powodowało drżenie podłogi. Był to głos czegoś, co żyło już od tysięcy lat, głos stworzenia mrocznego i okrutne-go, którego źródło z pewnością nie zaczynało się u Boga.

Kobieta o hebanowych włosach odwróciła się i spojrzała na ognistą twarz.

– On musi ponieść karę – rzekła. – Znieważył cię. Przerwał twoje odrodzenie. Zadam mu śmierć dla twego imienia.

– Będzie mój na wieki – przemówiło ponownie oblicze głosem niezsynchronizowanym z ruchem ust. – Jego ciało i dusza dołączą do mojej armii potępionych. Sam wyrwę oddech z jego płuc. Jego serce zawieszę sobie na szyi.

Dziewczyna schyliła głowę w głębokiej pokorze. Nóż gładko schował się w jej bladej dłoni.

– Twe życzenie zostanie spełnione – odrzekła i odwróciła się ponownie w stronę człowieka.

– Spotka cię coś o wiele okrutniejszego niż to, co zamierzałam uczynić. Biedny głupcze! Zostaniesz wchłonięty przez głębię ciemności, by przez wieczność sprawiać mu rozkosz swoim bólem.

Mówiąc to wykonała skomplikowany, niemożliwy do uczynienia przez zwykłego człowieka ruch głową.

W tym samym momencie człowiek poczuł szarpnięcie jakby coś niezwykle silnego pociągnęło go do tyłu. Było to tak ogromne, że poszybował z nogami machającymi kilkadziesiąt centymetrów nad podłogą i uderzył w ścianę za swoimi plecami. Ogarnęła go fala dotkliwego bólu, rozchodząc się po całym ciele niczym gaz wewnątrz pustego naczynia. Mężczyzna przygotował się na zderzenie z twardym betonowym podłożem, zderzenie, które jednak nie nastąpiło.

Poprzez mgłę otaczającą jego umysł dotarło do niego, że tkwi w powietrzu, zawieszony ponad rozszalałymi płomieniami; co więcej, przylega plecami do kamiennej, pokrytej siatką nierówności ściany, przylepiony do niej niczym gigantyczny owad. Czuł niezwykłą siłę przyciskającą go do pionowej powierzchni, naciskającą na jego klatkę piersiową, lecz w żaden sposób nie mógł zrozumieć skąd bierze się jej źródło. Zresztą nie rozumiał także, co tak właściwie działo się wokół niego; czym była ta ogromna twarz, dlaczego płomienie rozprzestrzeniały się po betonie w takim tempie oraz wielu innych rzeczy, których nieprawdopodobieństwo podsuwał mu jego obłąkany umysł. Ale najbardziej ze wszystkiego dziwiła go obecność swojej żony, dotąd tak delikatnej i subtelnej. Teraz będąc niezdolnym się poruszyć mógł jedynie wpatrywać się w sceny, które rozgrywały się przed nim i oczekiwać swojego losu, który, jak podejrzewał, nie będzie dla niego zbyt łaskawy w tej reszcie życia, która mu pozostała.

Kobieta uporczywie świdrowała go wzrokiem. W dalszym ciągu nie przekroczyła krawędzi kręgu.

– Jesteś jednym z bardzo nielicznych, którzy byli świadkami jego narodzin – jej głos był niczym syk jadowitej kobry przygotowującej się do ataku na obiekt potencjalnego zagrożenia.

Nie oczekując jego odpowiedzi, odwróciła się i klękając z twarzą zwróconą ku upiornemu obliczu, wzniosła oba ramiona. Do uszu mężczyzny doleciał dźwięk, który mógł być śpiewem, jednak bardziej przypominał zawodzenie wiatru za oknem.

– Yepheus asmroseud as arkanan. Askalon hasteu nephleis kalraus – słyszał głos swojej żony.

W miarę jak wypowiadała dalsze słowa, pomieszczenie ponownie wypełniły jęki i krzyki, które nasilały się z każdą mijającą chwilą. Niespodziewanie uderzyła w nich fala rozgrzanego powietrza, rozwiewając włosy dziewczynie. Początkowo ledwo słyszalne, później jednak narastające w szybkim tempie, z bliżej nieokreślonego miejsca dochodziły ich wysokie, zawodzące chóralne śpiewy.

– Alkronuu dereos fasth parrao! Destrio sereis spyrium! – krzyczała w ekstazie kobieta.

Tajemniczy śpiew wzmagał się, stając się prawie nie do zniesienia; wiatr huczał tak głośno, że mężczyzna prawie nie słyszał słów dziewczyny.

– Syphoniaere! Askalon vasteu nephleis kalraus!

Człowiek poczuł wstrząs, jakby coś ukryte głęboko pod ziemią poruszyło się. Pomieszczenie drżało i dudniło, a zza jego ścian dały się słyszeć niepokojące dźwięki drapania, trzaskania i skrobania. Zjawy i uwięzione dusze zawodziły przeraźliwie.

– Lest reyo! Lest reyo! Ostherh vanditte hesto!

Przez salę niczym niepohamowany stutonowy walec przetoczył się grzmiący basowy pomruk. Z sufitu posypał się tynk.

Z wnętrza rozpadliny ponownie wysunęła się dłoń. Pociągając za sobą po-parzone ramię, z zaciętością i wściekłością uderzyła w podłogę, a zakrzywione szpony wbiły się w beton po palce, wykrzesując przy tym kilka żółtych iskier. Unieruchomiony mężczyzna nerwowo spojrzał w kierunku twarzy z ognia. Malował się na niej wyraz bezgranicznego tryumfu.

– Asteez, armitrez, bestriumoax! Draconicus!

Krzyki umęczonych rozlegały się wszędzie wokół. Słyszał śmiertelne jęki i wrzaski niepojętego strachu. Każdy z nich eksplodował wewnątrz jego czaszki białą plamą bólu.

Piekielny chór teraz już niemal wył. Człowiek niemal widział jak drżą ściany pomieszczenia. Zza warstwy cegieł dochodziły odgłosy ciężkich, nie-zwykle silnych uderzeń. Grudy tynku co chwilę opadały na podłogę.

Mężczyzna dojrzał także coś jeszcze; powierzchnie otaczających ich ścian wypełniały się na przemian to pojawiającymi się, to znikającymi wybrzuszeniami i deformacjami. Początkowo nie mógł dostrzec ich wyraźnie, jednak po chwili ujrzał je w pełnej okazałości.

Wokół niego ze ścian wysuwały się ludzkie głowy i twarze; widział usta rozwarte w niemym krzyku, ściągnięte rysy, rozszerzone do granic wytrzymałości oczy. Pomimo że wszystko to było tylko betonem, zauważał każdy ich szczegół, każdy drgający mięsień, każdą żyłkę. W stałym, jakby diabelskim rytmie, na zmianę wynurzały się i na powrót chowały w litej ścianie. Setki, tysiące głów zajmowały każdą najmniejszą cząstkę powierzchni, pojawiając się także tuż obok niego, boleśnie, do krwi zacierając i zdrapując mu skórę na dłoniach, policzkach i skroniach. On jednak nie mógł się poruszyć, nie mógł się obronić, mógł tylko obserwować, co działo się wokół.

Przez pomieszczenie przeszedł kolejny niski dźwięk, znacznie bardziej potężniejszy niż poprzednie. Zdawało się, że porusza molekuły tworzące materię tego świata.

Mężczyzna odwrócił głowę i spojrzał w kierunku szczeliny w podłodze. Ze strachem przekraczającym wszelkie granice dostrzegł, iż do poprzedniej ręki dołączyła druga, z pazurami również wbitymi w podłoże, tak samo potwornie poparzona, poraniona i pokryta pęcherzami. Zauważył także napinające się mięśnie obu ramion, przygotowujące się do wydostania na zewnątrz czegoś ogromnego, potężnego i niezwykle ciężkiego.

– Sophis, asgathoth, abbadon er eyeh kuys seelfre! – krzyczała bezustannie dziewczyna, nie zwracając najmniejszej uwagi na dziejące się wokół rzeczy.

Pomimo wszechogarniającego mężczyznę strachu, wpatrywał się uporczywie w rozpadlinę, nie mogąc oderwać od niej oczu. Wiedział, że musi to zobaczyć, niezależnie od tego wszystkiego i nawet gdyby bardzo chciał, to nie byłby w stanie odwrócić głowy.

Powoli, stopniowo z wnętrza wysunęła się koszmarna głowa, bliźniaczo podobna do tej zawieszonej w powietrzu. Jednak po jej obliczu nie pełzały płomienie. Pokrywająca ją skóra o brudnym, ciemnym odcieniu poznaczona była setkami blizn, otwartych blizn, przez które ulatywał czarny niczym smoła dym. Im dłużej mężczyzna przypatrywał się jej, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że dokładnie odpowiada ognistemu obliczu. Na jego oczach rodziła się ponownie odrażająca bestia.

W momencie gdy z wnętrza otchłani wydostał się olbrzymi tors z grubymi węzłami mięśni drgającymi pod sczerniałą skórą, krzyki, chóry piekielnych głosów, jęki umęczonych oraz wszystkie inne dźwięki i odgłosy, które rozlegały się w pomieszczeniu osiągnęły swoje oszalałe, kulminacyjne crescendo, a salę po raz kolejny przygniótł potężny pomruk. Wszystko wokół drżało i trzęsło się, na podłogę opadały grudy tynku i betonu, duchy zawodziły przeraźliwie, a pośrodku z głębin piekieł odradzało się coś rodem z najgorszych i najmroczniej-szych koszmarów.

W chwilę później istota postawiła pierwszy krok na ludzkim świecie.

Poparzona i poraniona skóra pokrywała całe jego ciało; z dymiącymi, szerokimi otworami falowała na całej powierzchni, niczym obraz oglądany przez płomienie. Pomiędzy potężnymi nogami, zwieńczonymi demonicznymi, zdeformowanymi stopami, znajdowało się coś, co w żaden sposób nie przypominało męskich genitaliów; poskręcane i pokrzywione grube pasma, wyglądem przywodzące na myśl olbrzymie węże, plątały się ze sobą, to chowając, to na powrót wysuwając z wnętrza ciała.

Demon był olbrzymich rozmiarów; znacznie górował nad klęczącą dziewczyną i z pewnością nie znalazłby się także na świecie człowiek, który dorównałby mu wzrostem i wagą. Ten mierzący dobrze ponad kilka metrów stwór wzbudzał w mężczyźnie strach, jakiego nie doznał nigdy w życiu; lęk tak wielki, iż rzucał się w desperackiej walce o uwolnienie. Jednak nieznana siła trzymała go i przyciskała tak mocno, iż każda kolejna próba spełzała na niczym. Człowiek nie próbował zastanawiać się czym jest ta gigantyczna kreatura i w jaki sposób może istnieć coś tak potwornego i okrutnego; w pałających czerwienią oczach swojej żony, wpatrujących się w tą istotę, dojrzał pożądanie i pragnienie tak wielkie, jak nigdy dotąd nie widział w oczach jakiejkolwiek kobiety. W udręczonym umyśle mężczyzny kołatała jedna myśl, jeden impuls, który zwykle uaktywniał się w sytuacjach bezgranicznego strachu.

Ucieczka...

W żaden jednak sposób nie mógł zerwać krępujących go niewidzialnych więzów, nawet jeśli by wytężał cały zasób posiadanych sił.

Ucieczka.

Stwór postąpił krok do przodu w jego kierunku i pod wpływem tego stąpnięcia podłoga i pomieszczenie zadrżały. W tej samej chwili otaczające ich dźwięki ucichły, wrzaski i chóry zamilkły, ustało zawodzenie zjaw; wokół zaległa cisza, mącona tylko odległym wyciem wiatru.

Demon ruszył w stronę przylepionego do ściany człowieka, pewnie stawiając już kolejne kroki. W jego krwistych oczach malowała się nienawiść i przekraczające wszelkie granice zło. Mężczyzna rozszerzonymi oczyma obserwował jak płomienie ogarniające betonową podłogę rozstępowały się przed stopami bestii, rozchodząc się na boki i ponownie sklepiały się za nim, gdy przeszedł.

Ucieczka!!!

Stwór zatrzymał się przed mężczyzną i wbił w niego świdrujące spojrzenie demonicznych oczu, spojrzenie tak lodowate, mroczne i pełne okrucieństwa, że człowiek zrozumiał w tym momencie, iż szansa na uwolnienie czy jakąkolwiek formę litości dla niego jest tylko odległym złudzeniem. Jego los był już absolutnie przesądzony.

Teraz nie istniał dla niego ratunek. Śmierć pragnęła go pochwycić, a demon występował w jej imieniu. W głębi jego nieludzkich oczu mężczyzna ujrzał zamierzchłe, starożytne czasy, w których po ziemi stąpały istoty z najodleglejszych światów, zanim rozwinęły się jakiekolwiek cywilizacje. Pomimo wszelkiego zła, jakie dostrzec można było w tym spojrzeniu krwistoczerwonych oczu, w których odbijały się zarówno przeszłość jak i przyszłość, biła z niego także niezwykła mądrość, której korzenie sięgały tysięcy lat wstecz. Demon ten istniał od niepamiętnych lat, będąc nieśmiertelnym trwał przez lata, wieki, tysiąclecia; nic na ziemi nie było w stanie wyeliminować go ostatecznie, przez co przyszłość nie stanowiła dla niego żadnej granicy. Każdy rok był zaledwie pyłem w egzystencji, marnym chwilowym błyskiem na siatkówce oka.

A teraz ta koszmarna kreatura stała przed nim i nie było żadnych wątpliwości co do jego zamiarów. Powietrze z chrapliwym sykiem wypełniało i opuszczało jego płuca, a gdy przemówił jego niski, basowy głos brzmiał jak gwizd rozpędzonego pociągu:

– Bardzo mnie rozgniewałeś, człowieku. Jak na ironię, również bardzo rozbawiłeś. Swoją głupotą oczywiście. Rad jestem niezmiernie, że istnieją jeszcze ofiary twego pokroju, których opanowanie jest rzeczą niezwykle łatwą. Twa dusza i ciało należą już do mnie właśnie dlatego, że tak bardzo brak ci zdrowego rozsądku.

Stwór zamilkł na chwilę, by człowiek mógł rozważyć jego słowa. Umysł mężczyzny jednak niewiele z tego rozumiał, uparcie próbując odciąć się od okropieństw tego pomieszczenia.

– Rasa ludzka niegodna jest by stąpać po ziemiach tego świata – podjął na nowo. – Zasługujecie na zagładę i tylko na to, gdyż brak wam rozumu i prawdziwej mądrości płynącej z niego. W swoich małych ciasnych powłokach, które nazywacie ciałami, jesteście tylko parodią. Plagą uporczywego robactwa, które należy wytępić.

Mężczyzna usiłował wykrzesać kilka słów ze swojego ściśniętego gardła.

– Kim...ty...

Oddech istoty przypominał odór rozkładających się zwłok, pomieszany z czymś obcym i odrażającym.

– Twe słowa nic dla mnie nie znaczą. Mowa jest zbędna. Jestem istotą przewyższającą cię tysiąckrotnie. Słyszę twoje myśli, widzę obrazy w twym umyśle, wyczuwam twoje obawy i lęki. Nie istnieje nic, co uniemożliwiłoby mi dotarcie do dna twojej duszy. Jesteś jak otwarta księga, wystawiony na pokaz. Żałosna, przykra istoto ludzka. Nie zdajesz sobie sprawy z potęgi i możliwości własnego umysłu. Nie potrafiąc go wykorzystać, jesteś niczym.

W pomieszczeniu świetliste postacie unosiły się w powietrzu; pozostając nieruchomymi, wyczekiwały rozwoju wydarzeń. Dziewczyna o hebanowych włosach wpatrywała się w mężczyznę, a na jej twarzy malował się wyraz, który trudno było jednoznacznie odczytać. Coś na kształt radości, pomieszanej z rozkoszą i przyjemnością płynącą z napawania się cierpieniem.

– Ukarz go – rzekła. – Okaż swą moc i siłę.

Stwór zignorował ją.

– Pytasz kim jestem? Sam nazywam to kwintesencją cierpienia i zła. Najwyższą formą bólu. Mym orężem jest przerażenie. Przychodzę z otchłani tak odległych, że nie byłbyś w stanie tego pojąć swą ograniczoną wyobraźnią.

"Szatan?" przebiegło mężczyźnie przez głowę.

– Nie, nie zgadłeś. Zło, które z sobą przynoszę jest czymś zupełnie wam nie znanym. Nie potraficie się przed nim bronić. Boicie się szatana, ale dopiero ja spowoduję, że zadrżycie naprawdę. Możesz mnie traktować jako nauczyciela, ponieważ zamierzam pokazać wam prawdziwy sens słowa "cierpienie". Przez tysiąclecia będę waszym panem.

Zamilkł i przez dłuższą chwilę obserwował mężczyznę z założonymi na potężnej piersi ramionami. Dziewczyna wytrwale tkwiła wewnątrz tajemnego okręgu.

– Teraz musisz umrzeć, gdyż ośmieliłeś się wejść mi w drogę. Za chwilę jednak słowo śmierć będzie miało dla ciebie zupełnie inne znaczenie, sam zaś będziesz wył i krzyczał połączony razem z milionami dusz, które trzymam w swej dłoni. Przez wieczność pozostaniesz razem ze mną.

Istota podniosła okrutnie poparzoną dłoń na wysokość twarzy, nie spuszczając wzroku z mężczyzny.

– Za moment posmakuję twego bólu. Będziesz cierpiał dla mej przyjemności.

Z wnętrza palców wysunęły się niezwykle długie cztery metalowe ostrza, które zgrzytały pocierane jedne o drugie. Odbijały się w nich zalegające na podłodze płomienie ognia.

– Przygotowałem dla ciebie coś wyjątkowego. Trafisz w miejsce, w którym nauczysz się pokory wobec mojej osoby.

Dziewczyna roześmiała się dzikim, demonicznym śmiechem, który odbił się echem od betonowych ścian Stwór wycedził przez zaciśnięte zęby:

– Dołącz do innych, potępieńcu. On na ciebie czeka...

W następnej chwili istota gwałtownym i płynnym ruchem wbiła błyszczące ostrza głęboko w pachwinę mężczyzny, zanurzając je gładko i miękko aż po same końce.       

Z gardła człowieka doleciał głośny i rozpaczliwy krzyk, gdy stal bez najmniejszego oporu przebiła się przez jego wnętrzności. Krzyk ten był prawdziwym wrzaskiem konającego człowieka. Ból był straszliwy; największy jaki czuł w całym swoim dotychczasowym życiu. Nigdy nie wyobrażał sobie, że może istnieć aż do tego stopnia olbrzymi. Mając swe źródło w jamie brzusznej, rozchodził się, niczym fale po spienionym morzu, wewnątrz jego ciała, docierając do najdalszych jego zakamarków, podrażniając każdy nerw, każdą cząstkę. Wydawało mu się, że eksploduje także w jego głowie, paraliżując nawet umysł. Był to ból uderzający nie tylko w jego fizyczną formę, lecz zadający również cierpienie jego psychice.

Krzyk trwał i zdawał się nie mieć końca. Oblicze demona wyrażało jedynie tryumf i zadowolenie, a dochodzący z jego krtani śmiech odbijał się echem od ścian pomieszczenia. W chwilę później mocnym szarpnięciem potężnej dłoni całkowicie swobodnie oderwał człowieka od ceglanej ściany.

Mężczyzna szarpał się i rzucał w szaleńczej próbie uwolnienia się. Miotał się niczym ryba nabita na haczyk, lecz wszelkie podejmowane przez niego próby nie dawały absolutnie żadnego efektu. Poza kolejnymi napływami obezwładniającego bólu.

Przez jakiś czas stwór tkwił nieruchomo, pozwalając człowiekowi na wściekłe ruchy desperackiej walki, trzymając go w powietrzu i delektując się tym samym jego cierpieniem. Potem odwrócił się gwałtownie, wykonując jednocześnie obszerny, zamaszysty ruch ramieniem, wskutek czego mężczyzna wysunął się z ohydnym, lepkim odgłosem z metalowych szponów demona i po-szybował przez kilka sekund w powietrzu.

Człowiek dostrzegał jedynie szybko przemykające obrazy wokół swojej głowy; betonowe ściany, bielony sufit, pomarańczowe płomienie pod sobą oraz twarz swojej żony, wykrzywioną grymasem uśmiechu. Potem opanowała go całkowicie ciemność, jakby ktoś przykrył mu głowę ciężkim czarnym płótnem, gdy opadając zniknął w odmętach szczeliny w podłożu, tej samej, która stała się bramą pomiędzy światem ludzi, a światem nieznanego.

W piwnicznym pomieszczeniu bestia w ciszy obserwowała rozpadlinę, wsłuchując się w cichnący stopniowo krzyk, po czym przeniósł spojrzenie na nadal stojącą w kręgu dziewczynę i napotkał jej wzrok. Wpatrywała się w niego z prawdziwie nieludzkim pożądaniem.

Przez oblicze demona przemknął ledwo dostrzegalny uśmiech, niczym odległy błysk pioruna. Zbliżył się do niej, zmuszając ją tym samym do zadarcia głowy. Czarne włosy targane wiatrem co jakiś czas przesłaniały jej twarz, lecz nie zwracała na to uwagi. Jej myśli nieustannie krążyły wokół jednego...

 

Ciemność ogarniała wszystko wokół niego; nieprzenikniona pochłaniała każdą najmniejszą cząstkę przestrzeni. Gdziekolwiek by nie spojrzał, dostrzegał jedynie mrok, absolutny i całkowity mrok; czerń, niczym skrzydła gigantycznego kruka.

Wiedział, że spada – czuł chłodny powiew powietrza mknący po skórze, rozwiewający włosy. Pomimo że nie był w stanie dojrzeć czegokolwiek, wydawało mu się, że zbliża się do ostatecznego końca tej wszechpanującej pustki, do samego jej dna. Nie wiedział dlaczego; po prostu czuł to całą powierzchnią ciała, czuł to wewnątrz swojej czaszki.

Coś przemknęło tuż obok jego skroni; coś jasnego i świetlistego, jednak nie zdążył przyjrzeć się temu uważnie. Jedyne co ujrzał to błysk, bardzo zbliżony do błysku lampy w aparacie fotograficznym. Towarzyszył temu świst, jaki wydaje przecinające powietrze metalowe ostrze.

Po kilku chwilach zjawisko powtórzyło się. I tym razem zareagował zbyt późno, by zorientować się czym jest. Doznał jednak dokładnie takiego samego wrażenia – jasność i dźwięk trwające ułamki sekund.

Wokół niego w miarę upływającego czasu pojawiało się coraz więcej mknących świateł; w dalszym ciągu nie był w stanie dostrzec żadnych szczegółów. Częstotliwość, z jaką przemykały wokół niego wzrastała w zastraszającym tempie, aż w końcu jasność i dźwięk zlały się w jedno. W następnym momencie do uszu mężczyzny doleciał głuchy, stłumiony odgłos niezwykle potężnego uderzenia, zupełnie tak jakby tuż obok niego eksplodował granat, a spadający człowiek niespodziewanie zatrzymał się z silnym szarpnięciem, od którego zawirowało mu przed oczyma i...

...usiadł wyprostowany, nerwowo rozglądając się wokół.

Znajdował się w obszernym pomieszczeniu, o łukowatym sklepieniu, pomieszczeniu, które w całości wykute było z kamienia. Wszędzie wokół pełzały płomienie, wszędzie poza wyjątkiem kamiennych dróg, rozgraniczających je i tworzących w ten sposób ogniste jeziora. Drogi te w rzeczywistości były pasmami ociosanymi w kamieniu; biegły wzdłuż i w poprzek pomieszczenia, rozgałęziając się na kilka następnych, odchodzących w różnych kierunkach i zataczając szerokie kręgi łączyły się bezpośrednio z innymi, lecz  niewątpliwie wszystkie wychodziły z jednego miejsca – okrągłej platformy, w środku której znajdował się teraz on, dyszący ciężko i rzucający wokół przerażone spojrzenia.

Jednak okropieństwa miejsca, w którym niespodziewanie się znalazł dopiero miały do niego dotrzeć. Pomimo całego tego szaleństwa, gdzieś tam na górze, w parę sekund zorientował się, co dzieje się wokół i po tych kilku chwilach makabryczne obrazy i wizje uderzyły w niego ze zdwojoną siłą.

Spomiędzy drgających i szalejących płomieni, wewnątrz ognistych jezior, sterczały, wznosząc się ku sklepieniom, długie kilkumetrowe pale, wystające bezpośrednio ze środka żółtawych języków ognia. Monumentalne, tkwiły nieruchomo niczym nieznani bogowie, dzierżący w swoich dłoniach przeznaczenia ludzkości.

To właśnie one były elementem koszmaru, okrutnym i drapieżnym horrorem; nabite na nie nagie ludzkie ciała zwisały z nich bezwładnie jak marcepanowe żołnierzyki z bożonarodzeniowej choinki.

Mężczyzna widział jak wbijały się w pachwiny wiszących ofiar i przechodząc przez całe ich wnętrze wychodziły zakrwawione górnymi partiami ciała, przebijając bezpośrednio głowę i stercząc pionowo z przebitej powierzchni czaszki, wystając ze środka twarzy, zmieniając ją w krwawą, groteskową maskę, lub też przechodząc na wylot przez pierś i płuca, wyginając tym samym ciało w niemożliwy sposób. Widział bezwładnie wiszące ramiona, a także same postrzępione, pokrwawione i upstrzone kawałkami kości kikuty. Widział otwarte klatki piersiowe ze sterczącymi na boki połamanymi żebrami i zwisającymi długimi pasmami wnętrznościami. Widział pozbawione oczu puste oczodoły o krwistych obwódkach i blade skóry pokrywające tylko częściowo ciała, w przeważającym jednak stopniu spadające ku dołu grubymi fałdami, odsłaniając mięśnie i kości, żyły i arterie.

Niektóre ciała pozbawione były głów, a zaostrzone zwieńczenia wychodziły bezpośrednio z krwawej pozostałości szyi, dzierżąc na swym końcu ochłapy żołądka, jelit i innych wnętrzności. Gdzie indziej brakowało kawałka czaszki, żuchwy, połowy ramienia, nóg. Mężczyzna usiłując odwracać wzrok od okrutnych obrazów, mimowolnie natrafiał spojrzeniem na kolejne, niejednokrotnie o wiele bardziej gorsze od poprzednich. Spostrzegł kobietę, z odchyloną do tyłu głową i szyją przebitą palem, wywlekającym jednocześnie na zewnątrz krtań, oskrzela i przewód przełykowy, u której w miejscu gdzie powinny znajdować się piersi widniały tylko dwa krwawe otwory, przez które wydostawały się mięśnie i organy wewnętrzne. Tuż obok niej, bezlitośnie wbity, sterczał mężczyzna pozbawiony znacznej części klatki piersiowej, a z postrzępionych krawędzi dużego otworu wystawały pogruchotane kości oraz zwisał ciemnobrązowy żołądek, kołysząc się nadal zawieszony na przewodzie pokarmowym.

Dziesiątki nagich ciał. Dziesiątki zawieszonych i zamordowanych w okrutny sposób ludzi. Były wszędzie. Gdziekolwiek by nie spojrzał, napotkałby ich twarze, sine i upiorne, z purpurowymi językami, wystającymi z na wpół otwartych ust. Gdziekolwiek by nie spojrzał, napotkałby śmierć.

Śmierć...

Przecząc wszelkim prawom natury i nauki ciała ż y ł y. Skręcały się w wielkiej, niepojętej, niepohamowanej męce, drgając i szarpiąc się. Twarze odkształcały się, usta wykrzywiały, a wywracające się gałki oczne wykonywały gwałtowne ruchy.

Krzyczeli. Ich wrzaski odbijały się echem od kamiennych ścian, wyrażając tylko ból i cierpienie. Przypominały krzyki szaleńców i obłąkanych, spotęgowane w swoim przerażającym i druzgocącym brzmieniu. Po prostu były to krzyki ludzi cierpiących i stających w obliczu nieuchronnej zagłady, ludzi zdających sobie sprawę z nadchodzącego końca, lecz ciągle rozpaczliwie broniących się przed nim.

Atakowały jego umysł niczym stado wściekłych, głodnych psów, rzucających się na kawałek mięsa. Nie było przed nimi ratunku, nie było przed nimi schronienia. Stopniowo przekształcały jego mózg w poduszkę do igieł, wbijając się weń i przebijając na wylot.

Mężczyzna dramatycznym ruchem zasłonił uszy dłońmi i upadł na kolana. Z jego gardła dobiegł jęk sprzeciwu; nie dało to jednak żadnego rezultatu.

Wzrok człowieka padł na duży, tworzący niemal idealne koło otwór w kamiennej ścianie, tuż naprzeciwko niego. W jego kierunku wiodło kilka dróg, także ta, na której się znajdował. Otwór pogrążony był w absolutnym mroku, tak, że nie wiedział dokąd prowadzi, jednak dla niego był on jednym: ucieczką z tego przeklętego, zapomnianego przez Boga miejsca.

Podbudowany nową myślą podniósł się i wyprostował, nie spuszczając wzroku z przejścia. W tej samej chwili poczuł czyjąś dłoń, zaciskającą się na ramieniu. Odskoczył gwałtownie, odwracając się i...

...stanął twarzą w twarz z kobietą pozbawioną piersi.

Wisząc nabita na pal i cierpiąc niewyobrażalne męki sięgała w jego kierunku obdartym ze skóry ramieniem, a błagalne spojrzenie jej niebieskich oczu utkwione było w nim. Usta kobiety rozchyliły się, a spomiędzy jej poparzonych warg i wyłamanych zębów razem ze strumieniem lepkiej, szkarłatnej krwi dobiegł upiorny, niemal niemożliwy do zrozumienia szept:

– Pooomóóóżż...mi...

Mężczyzna z rozszerzonymi strachem oczyma rzucił się w kierunku otworu w ścianie. Biegnąc nie oglądał się za siebie, nie patrzył na boki. Jego spojrzenie wbite było w ciemne przejście, zbliżające się z każdą sekundą. Obrazy po obu stronach mijały go, rozmazując się jednocześnie i zlewając w jedno. Nie myślał o niczym. W jego głowie brzęczała tylko jedna myśl; dotrzeć do otworu i wydostać się. Płuca pracowały mu jak miechy, nogi przebierały w szaleńczej prędkości. Na moment przymknął oczy. Dopiero później przekonał się, że popełnił niewybaczalny błąd.

Jego noga zawadziła o coś leżącego na kamiennej drodze. Przez chwilę koziołkował w powietrzu, po czym boleśnie zderzył się z podłożem, przetoczył i legł nieruchomo z rozrzuconymi ramionami.

Kilka sekund leżał zamroczony na twardym kamieniu. Po jakimś czasie podniósł powoli głowę i potrząsnął nią w celu pozbycia się resztek mroku sprzed oczu. Powolnym ruchem uniósł się do pozycji siedzącej. Przeszyła go fala obrzydzenia.

W poprzek drogi rozciągnięte na całej długości leżało ludzkie ramię.

Poszarpane, poparzone i ucięte, czy też oderwane w bicepsie, drgało i ruszało się, zupełnie jakby w dalszym ciągu napływały do niego impulsy ruchu. Słyszał stukot paznokci uderzających o kamień.

Cofnął się odruchowo. W tym samym momencie ramię znieruchomiało i legło bez ruchu. Wpatrywał się w nie uporczywie, niepewny co wydarzy się dalej.

Ponad powierzchnię poparzonej skóry wysunęła się płaska głowa, wielkością i kształtem odpowiadająca głowie węża. Podłużny pysk pokrywała żółta skóra, poznaczona siatką żył, a głęboko osadzone, skośne demoniczne oczy wpatrywały się w niego, żarząc się czerwonawym blaskiem.

Przez chwilę tkwili w bezruchu, obserwując się wzajemnie. Człowiek i wąż, dwa twory natury, pozostające mimo to we wrogim sobie nastawieniu, w odwiecznym konflikcie.

Istota z jeżącym włosy na karku sykiem rozwarła pysk, ukazując rzędy długich, zakrzywionych zębów, spomiędzy których razem z potokiem żółtawej mazi wypłynęły kawałki ludzkiego ciała. Stwór drgnął i przesuwając się po powierzchni spalonej skóry, a następnie po kamiennym podłożu powoli sunął w jego kierunku, ciągnąc za sobą najeżony sztywnymi kilkucentymetrowymi kolcami ogon, pozostawiający po sobie szerokie pasmo lepkiej białej substancji.

Mężczyzna nerwowo odsunął się bardziej do tyłu. W oczach upiornego węża stanowiło to prowokację. Kierowany zwierzęcym instynktem oraz żądzą rozerwania ludzkiego ciała odbił się jak sprężyna od podłoża, poszybował przez chwilę w powietrzu, po czym z niezwykłą siłą uderzył w udo człowieka, wbijając rzędy długich zębów na całą długość w tkankę mięśniową. Szybkimi ruchami płaskiej głowy wgryzł się głębiej w ciało mężczyzny, przecinając arterie i żyły. Szkarłatna krew trysnęła szerokim strumieniem z otwartej rany, padając na wszystko, co znalazło się w jej zasięgu.

Człowiek chwycił się kurczowo za udo i wrzasnął, rozrywany nieopanowanym, przenikliwym bólem. Instynktownym ruchem złapał drgające, smukłe ciało węża i zaciskając dłoń szarpnął, używając całego zasobu posiadanych sił. Jednak nie spowodowało to zamierzonego efektu. Wąż zwarł silniej szczęki, powodując kolejne przypływy porażającego bólu, a z gardła mężczyzny wyrwał się przyprawiający o gęsią skórkę krzyk. Z twarzą wykrzywioną bólem ponowił próbę.

Tym razem miał więcej szczęścia. Istota razem z potokiem krwi, odrywając olbrzymiej wielkości płat skóry i mięśni z uda człowieka, przecięła ze świstem powietrze i zniknęła w otchłani strzelających ku górze języków ognia.

Mężczyzna leżąc w szybko powiększającej się kałuży krwi, z trudem łapiąc oddech, mozolnie odwrócił się, kładąc na klatkę piersiową. Jego noga była sparaliżowana; nie mógł wykonać nią żadnego umożliwiającego podniesienie się ruchu. Ciągnąc ją za sobą, posunął się powolnie do przodu w kierunku wyjścia, błądząc przed sobą wyciągniętym ramieniem. Jednak gdy podniósł głowę i spojrzał w tamtym kierunku dostrzegł następne dwa wężopodobne stwory, które podążały w jego stronę z szeroko otwartymi pyskami, z których dobiegał złowieszczy syk. W niewielkiej odległości za nimi trzy kolejne istoty wytrwale sunęły ku niemu, brodząc w pasmach białego szlamu.

Wiedział, że na ucieczkę było już za późno. Jedyne co mu pozostało to obrona, chociaż nie miał najmniejszego pojęcia jak bronić się przed tymi stworami.

Spomiędzy sterczących ku górze zakrzywionych zębów istoty najbliższej mu pociekł strumień gęstej, lepkiej żółci. W następnym momencie stwór wybił się w powietrze i przywarł do jego policzka, przegryzając go na wylot, zanim mężczyzna zdążył w jakikolwiek sposób zareagować. Twarz człowieka spryskała jego własna krew, padając również na kamienną podłogę. Wypłynęła także z otwartych szeroko ust, znajdując ujście od wewnątrz równocześnie z krzykiem.

Mężczyzna zdecydowanym, sprawnym ruchem zdołał uwolnić twarz od demonicznej istoty, wyrzucając ją w powietrze. Stwór pociągnął za sobą znaczną część jego policzka, obnażając dziąsła oraz sterczące z nich zęby, a także drgający język i całą resztę jamy ustnej.

Krew spłynęła do jego gardła. Zakrztusił się nią, zdołał jednak przełknąć i razem z kawałkami jego twarzy popłynęła w dół przełyku do żołądka.

Stwory zaatakowały ponownie, tym razem uderzając jednocześnie. Rzuciły się na niego niczym wygłodniałe sępy na padlinę, wbijając zakrzywione zęby głęboko w jego ciało, przegryzając wszystko, co stanęło im na drodze.

Kilka istot przywarło do jego prawego ramienia, atakując je zajadle, natarczywie i brutalnie. Przebijały mięśnie, odcinały żyły, przegryzały ścięgna, aż w końcu ich kły zachrobotały o twardą, nieustępliwą powierzchnię kości. Nie stanowiło to dla nich jednak przeszkody nie do pokonania; w dalszym ciągu drążyły tunel wewnątrz jego ramienia, przechodząc na wylot także przez kości i stawy. Były niepowstrzymane, niepohamowane, ich jedynym celem było gwałtowne przerwanie czyjejś egzystencji; ich ciała rozsadzała żądza zadawania wiecznego cierpienia.

Krzyk mężczyzny przypominał jazgot piły tarczowej, przecinającej prostokątny blok drzewa – głośny, rozdzierający, wprawiający w drżenie każdą cząstkę materii. Wzmógł się wielokrotnie, gdy pojedynczy wąż wgryzł się głęboko w jego krocze, miażdżąc genitalia niczym w imadle naszpikowanym tysiącem grubych igieł. Istota cierpliwie dążyła do przekształcenia jego męskości w krwawą, bezkształtną masę, gryząc i atakując organy mężczyzny z niemal wilczą zajadłością.

Człowiek chwycił się sprawną ręką za krocze, ściskając płaską głowę węża, jednak nie spowodowało to rozluźnienia szczęk istoty. W dalszym ciągu nieustępliwie przegryzała obiekt swojego ataku i nic nie wskazywało na to, aby zamierzała poprzestać.

Diabelska grupa wężo-stworów, bezustannie żerująca na jego ramieniu, dopięła swego; zęby przeszły na wylot przez ciało, przegryzając ostatnie pasemka skóry. Odgryzione w połowie bicepsu ramię oderwało się pod własnym ciężarem i z mokrym plaśnięciem upadło na kamienną drogę.

Z poszarpanego, pogryzionego kikuta chlusnęła szerokim strumieniem krew, niczym woda z uszkodzonego hydrantu. W jednej chwili wszystko wokół zostało zamienione w gigantyczną kałużę szkarłatnej substancji, nieustannie wylewającej się z pozostałości ręki mężczyzny.

Ból był absolutnie porażający, niemożliwy do zniesienia. Człowiek czuł się tak, jakby ktoś przyciskał jego ramię do rozpędzonego do granic możliwości okrągłego ostrza piły. Nie mógł zrobić czegokolwiek, by uwolnić się od tego cierpienia, nie mógł w żaden sposób przerwać tego bólu, ani chociażby go złagodzić. Jedyne co mu pozostało to trwać; trwać i czekać w nadziei na szczęśliwe wybawienie.

Stwór w dalszym ciągu atakował jego krocze. Kilka pozostałych, które spadły przytwierdzone do ramienia, teraz zadowoliły się nim w zupełności, w euforii gryząc i przeżuwając pożywienie z ludzkiego ciała.

Poza jednym.

Poza jedyną istotą, która nadal tkwiła na poszarpanym ramieniu człowieka.

Poza jedyną istotą, która spełzła w dół po pozostałościach mięśni ramion i drgając wsunęła się do wnętrza zakrwawionego kikuta. Podążając w głąb jego ciała, torowała i drążyła sobie drogę, wygryzając ją długimi zębami.

Mężczyzna czuł jak wędruje wewnątrz jego organizmu, zataczając szerokie półkola, nieustannie kierując się ku dolnym jego partiom. Odczuwał jak przegryza płuca, jednak nie był w stanie tego przerwać.

W przypływie fali bólu spowodowanej dostaniem się istoty do wnętrza żołądka jednym silnym szarpnięciem oderwał stwora od swoich genitaliów i rzucił go na zakrwawione podłoże. Zbierając resztki sił, dźwignął się w górę i przy-cisnął kolanem wierzgające się demoniczne zwierzę, tym samym przyduszając je do kamienia.

Rozejrzał się nerwowo w poszukiwaniu potencjalnego przedmiotu obrony; jego lewa ręka wymacała na oślep odgryzione ramię mężczyzny, leżące tuż obok niego. Palce mocnym chwytem zacisnęły się na nadgarstku.

Zamachnął się szeroko i grzmotnął oderwaną ręką prosto w skręcającą się głowę unieruchomionego stwora. Ten zaskrzeczał przeraźliwie, jednak w dalszym ciągu próbował wyswobodzić się spod przyciskającego go kolana. Mężczyzna ponownie podniósł rękę i uderzył istotę po raz kolejny. Potem jeszcze raz, drugi, trzeci, aż w końcu diabelski wąż znieruchomiał i legł bez ruchu, a z jego otwartego pyska wypłynęła gęsta, żółta maź, mieszając się ze szkarłatną cieczą, pokrywającą kamienne podłoże.

Przez chwilę krew przesłaniała oczy mężczyzny. Przetarł ją zdesperowanym ruchem i odrzucił odgryzione ramię. Jego wzrok ponownie przykuł okrągły otwór w ścianie. Brocząc we własnej krwi, na pół czołgając się, na pół posuwając na kolanach, dobrnął do przejścia, potykając się co jakiś czas i przewracając.

Gdy w końcu przekroczył próg mrocznego otworu przez jakiś czas nie widział nic poza ciemnością. Wkrótce jednak mrok ustąpił i jego oczom ukazał się widok niemniej okrutny i przerażający niż wszystko dotychczas, jednak o wiele bardziej niemożliwy do przyjęcia przez obłąkany umysł mężczyzny. Porażał strachem niemal w równym stopniu co demoniczna, starożytna bestia gdzieś tam pod jego domem, jednak w jego skutek człowiek stracił zupełnie poczucie oporu i całkowicie przestał walczyć o życie, oddając się we władanie śmierci, która jak mu się wydawało, musiała być wybawieniem.

Przejście prowadziło do olbrzymiego, kamiennego pomieszczenia o kulis-tych ścianach i łukowatym sklepieniu. W jego środku znajdowało się coś, co wyglądało jak gigantyczna góra półprzezroczystej galarety; drgało i trzęsło się, poznaczone tysiącami fałd tłuszczu, całym mnóstwem półokrągłych narośli i pęcherzy oraz wszelkiego rodzaju otworów, ran i szpar, z których wyciekał brudnoczerwony płyn, spływając w dół. Wszędzie też na całej powierzchni ze środka wystawały porośnięte włosiem odnóża, wijące się niczym wodorosty w oceanie. Po obu stronach tej koszmarnej, przyprawiającej o mdłości substancji wyrastały tuziny długich smukłych macek, zakończonych półokrągłymi kulami, najeżonymi setkami kolców. Macki te pełzały po ścianach, podłodze i suficie, posuwając się po kamiennej powierzchni ruchami falistymi, badając i penetrując uważnie każdy metr pomieszczenia.

Na samej górze drgającej masy, niemal pod sklepieniem, widniał kilku-metrowej wielkości otwór, którego krawędzie znaczyły długie, ostre zęby, błyszczące od pokrywającej je przejrzystej cieczy. Odkształcał się i wyginał, zmieniał formę i kształty, nigdy nie pozostawał na dłużej w spoczynku, to rozciągając się do granic możliwości, to znów kurcząc do postaci niewielkiej szparki.

W jego wnętrzu mężczyzna dostrzegał gruby, ogromny, purpurowy język, pokryty w całości szerokimi występkami i pęcherzami, wypełnionymi wodnistą cieczą. Ruszał się niczym gigantycznych rozmiarów robak, mając swój początek w głębi otworu, w długim mrocznym przełyku. To stamtąd dochodziły te odgłosy, napełniające pomieszczenie; mrożące krew w żyłach, głośne, skrzekliwe, lepkie i charczące rozchodziły się po, wnętrzu odbijając od ścian.

Ziejący czernią otwór znajdował się pomiędzy dwoma długimi, wznoszącymi się ku górze czułkami, przywodzącymi na myśl ślimaka, zakończonymi okrągłymi gałkami ocznymi, o źrenicach zbliżonych do źrenic węża, swobodnie okręcającymi się wokół własnej osi. Co jakiś czas przesłaniały je brunatne powieki, opadające od góry i wznoszące od dołu, spotykając się pośrodku oka.

Ohydna, koszmarna, przerażająca masa wznosiła się władczo nad klęczącym mężczyzną. Ten osunął się bezwładnie na kamienną podłogę i dopiero wówczas zorientował się, iż pokryta jest ludzkimi szczątkami; czaszki, miednice, kości udowe i żeber, połamane kręgi szyjne – dziesiątki rozbitych szkieletów zaścielały podłoże, przykrywając nawet najmniejszy jego fragment.

Istota spostrzegła leżącego przed sobą człowieka. Z wnętrza gardła doleciał skrzek, który mógł przypominać okrzyk radości, jednak daleko od niego odbiegał. Czułki zafalowały w przypływie zwierzęcego podniecenia, postać zadrgała gwałtowniej. Kilka macek wystrzeliło w kierunku mężczyzny, posuwając się gładko po kamiennej ścianie. Człowiek nawet nie próbował się bronić, gdy oplotły go ciasno w pasie i uniosły kilka metrów nad podłoże.

Stwór wpatrywał się w niego wężowatymi ślepiami przez kilka chwil. Potem błyskawicznie wbił jedną ze swych macek w pierś mężczyzny, zagłębiając ją w tkance ludzkiego ciała. Macka falowała kilka sekund, a kiedy znalazła właściwe oparcie stwór potężnym szarpnięciem wyrwał odnóże ze środka, jednocześnie otwierając szeroko klatkę piersiową i obnażając wnętrzności. Dookoła rozprysł się potok szkarłatnej krwi.

Wewnątrz torsu mężczyzny można było dostrzec ruch. Drgała brązowa wątroba, skręcał się zielonkawy żołądek. Organy wewnętrzne wybrzuszały się i na powrót zagłębiały w ciele człowieka, jakby pod nimi przesuwało się coś żywego, nieodparcie podążającego w kierunku pachwiny mężczyzny.

W końcu dotarło do zwojów zielonożółtych jelit i na moment znieruchomiało w niemym wyczekiwaniu. Z mokrym odgłosem spomiędzy plątaniny wysunęła się pokryta śluzem płaska głowa węża i rozwarła pysk w ostrzegawczym, wyrażającym sprzeciw syku. Czerwone oczy błyszczały w zwierzęcym zadowoleniu, a zakrzywione zęby pokrywał szkarłat krwi.

W następnym momencie z odgłosem przypominającym dźwięk mokrego materiału spadającego na kafelkowaną podłogę, wnętrzności wysunęły się z wnętrza klatki piersiowej i krwawym wodospadem podążyły w kierunku podłoża, pociągając za sobą wężopodobną istotę. Uderzając w lity kamień i spływając po bielących się ludzkich szczątkach, utworzyły szeroką, odrażającą plamę, bezustannie rozchodzącą się na boki. Pokryte mieszaniną krwi, płynów ustrojowych i innych wodnistych cieczy lśniły słabo, rozciągając się pod zawieszonym w powietrzu człowiekiem na podobieństwo basenu pod stojącym wysoko na wieży skoczkiem.

Mężczyzna czuł niewyobrażalny ból, jednak wiedział, że nic nie jest w stanie pomóc mu. Z bezradnie zwieszoną głową, ziejącą w klatce piersiowej olbrzymią dziurą i dyndającymi w powietrzu nogami oczekiwał na śmierć, niczym małe dziecko na ukochaną matkę.

Drgająca góra galaretowatej masy wpatrywała się beznamiętnym spojrzeniem na wciąż żywego człowieka. Z szybkością atakującej kobry kilka kolejnych długich macek wystrzeliło w kierunku mężczyzny, ciasnym chwytem oplątując się wokół jego kostek, szyi i jedynego ramienia, które dotąd pozostało nienaruszone.

Przez chwilę falowały niczym gałęzie drzew poruszane wiatrem. W następnym momencie stwór pociągając nimi z olbrzymią, nieziemską siłą, rozerwał bezlitośnie swą ofiarę. Z odgłosem rozdzieranego płótna ramię i nogi oddzieliły się od torsu; pękła skóra, ścięgna i mięśnie przytwierdzające głowę do karku człowieka. W jednej chwili mężczyzna stał się jedynie krwawymi resztkami, które niczym zdobyte w bitwie trofea utrzymywały się w odnóżach istoty. Nie będąc już jedną, stałą całością, ciało mężczyzny nadal poruszało się; porozdzielane pasma nerwów w gwałtownych skurczach powodowały skręcanie się ścięgien i wiązadeł. Palce zaciskały się w pięści, mięśnie twarzy odkształcały cierpiące oblicze człowieka, zmieniając je w groteskową, nadal żywą maskę. Poprzez warstwę bólu mężczyzny przebijało się nikłe światło radości. Wiedział, że nadchodzi koniec, zbliża się by go pochwycić i myśl ta napawała go wszechpanującym szczęściem. Śmierć w jego wyobrażeniu oznaczała teraz wybawienie i czekał na nią z niecierpliwością.

Stwór wypuścił pozostałości mężczyzny. Poszybowały przez chwilę ku dołu, po czym zderzyły się z podłożem, rozpryskując na boki; nogi, ramię, głowa i tors upadły na zaścielające wszystko ludzkie kości, znacząc wokół siebie szkarłatną krwią.

Oczy mężczyzny utkwione były w sklepieniu. Wzrok biegał od jednego końca do drugiego, przez rozwarte usta nie wydobywał się żaden dźwięk. Umysł czekał na koniec.

Pomimo że ciało człowieka zostało w drapieżny, brutalny i okrutny sposób okaleczone, pomimo że było tylko zwykłymi szczątkami, niczym więcej, to jednak w dalszym ciągu żyło. Egzystencja nie została przerwana, mózg spełniał swoje funkcje.

Leżące w odosobnieniu czerwone serce kurczyło się i rozkurczało, pompując niewidoczną krew, płuca nadal wypełniało i opuszczało powietrze. Brązowa plama wątroby ruszała się, żołądek skręcał i wyginał, długie pasma jelit nie przerwały pracy. Zewsząd, z każdego organu, każdej części ciała do mózgu mężczyzny napływały impulsy, niosące ze sobą nieludzkie cierpienie. Po nieistniejących łączach nerwów do umysłu wysyłany był ból z rozerwanego ciała.

Pomimo swojego stanu mężczyzna zachowywał zdolność myślenia, mózg kontaktował bez najmniejszej skazy. Człowiek czuł się jakby dostał się w tryby ogromnej machiny, która zmieniała w bezkształtną miazgę wszystko, co znalazło się w jej wnętrzu ostrymi niczym brzytwa, błyszczącymi ostrzami. W dalszym ciągu nieustannie odczuwał ból, cierpiał męki jakich nie zaznał nigdy dotąd.

Nie przejmował się tym jednak. Jego myśli krążyły wokół jednego. Bezustannie czekał na wybawienie.

Czekał na śmierć.

Czekał na śmierć, która zakończy jego mękę.

Na śmierć.

Na śmierć, która nie nadchodziła.

I nigdy nie miała nadejść.

Pozostawiając go...

...żyjącym...

... i cierpiącym...

...przez wieczność.

 

Uniósł się, wzlatując wysoko w powietrze. Jego sylwetka, jego postać była półprzezroczysta, nabierała stopniowo bladoniebieskiego zabarwienia. W dole, na oddalającym się powoli podłożu widział własne, poszatkowane ciało, leżące u stóp drgającej masy.

Przeszedł bez oporu przez kamienne sklepienie. Wzbijał się ku górze, przechodząc przez kolejne warstwy, przenikając materię, a następnie ciemność.

W dalszym ciągu czuł ten potworny, niepohamowany ból, napływający wzburzonymi falami z jego ciała. Z każdą mijającą sekundą wzmagał się, stając bardziej niemożliwym do zniesienia i nic nie wskazywało, aby miał zamiar przestać.

Krzyczał.

Krzyczał najbardziej przerażającym krzykiem, jaki kiedykolwiek słyszało ucho ludzkie.

A ból stawał się intensywniejszy.

Daleko w górze wśród ciemności mężczyzna dostrzegł owal oślepiającego światła, przebijający i rozpraszający mrok. Zbliżał się, aż w końcu ogarnął go, zagłębiając w sobie.

Przepłynął przez niego bezszelestnie.

Przez chwilę niczego nie dostrzegał; po kilku sekundach jednak zorientował się gdzie jest.

Wokół unosiło się mnóstwo postaci.

Kobiety i mężczyźni. Krążyły, cierpiąc niewyobrażalne męki, wyrażając je w postaci krzyku. Bladoniebieskie, półprzezroczyste, przerażające przemykały w pomieszczeniu o ceglanych ścianach; pomieszczeniu, którego podłogę zaścielały płomienie, a on był jednym z nich – umęczoną duszą, zjawą, na zawsze należącą do starożytnej bestii.

Teraz był jednym z potępionych.

Poniżej dostrzegał poparzonego stwora, który odtąd był jego panem. Leżał w kręgu na ciemnowłosej dziewczynie, rozpychając jej nogi i brutalnie się w nią wbijając; rytmicznie posuwał się w przód i w tył.

Potępieniec nie mógł nic zrobić. Był jego własnością, jego zjawą towarzyszącą mu przez wieki.

I cierpiał.

I miał cierpieć przez tysiąclecia, aż do skończenia świata i później, dalej, bez końca.

Wieczność...

 

1 lipiec 1995

Okładka
Spis Treści
Justyna Kowalska
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Ryszard Krauze
K.Kwiecińska
Marcin Lenda
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
K.Leszczyński
Jakub Lipień
LouSac
Lucy
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
A.Mason
Michał Mazański
Rafał Mroczek
Sławomir Mrugowski
Sławomir Mrugowski
Barbara Ogłodzińska
Barbara Ogodzińska
Kamil Olszewski
Pacek
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Andrzej Pilipiuk
Eryk Ragus
Eryk Ragus
RaV
Paweł Rogiewicz
Anna Romanowicz
Jacek Rostocki
Jacek Rostocki
Tomasz J. Rybak
Ryh
Andrzej Siedlecki
Agnieszka Śliwiak
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Robert J. Szmidt
Robert J. Szmidt
Roman Szuster
W.Świdziniewski
Andrzej Świech
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
Vanderberg Club
Tomasz Winiecki
Tomasz Winiecki
Marek Wojaczek
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Robert Zang
Roger Zelazny
Dawid Zieliński
Dawid Zieliński
Zubil
Zubil
Zubil
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Artur Żarczyński
Artur Żarczyński
K.Żmuda-Niemiec
K.Żmuda-Niemiec

Archiwum cz. I
< 76 >