Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Rafał Mroczek Literatura
<<<strona 27>>>

 

Hasselgard - zemsta

 

 

Słońce oświetlało skaliste szczyty Gór Smoczych, nadając im jeszcze piękniejszy wygląd. Wiecznie pokryte śniegiem wierzchołki, odbijające promienie słoneczne, majestatycznie dominowały nad otoczeniem. Były wielkie, były niezdobyte. Były także siedzibą smoków, ostatnim miejscem, gdzie stwory te mogły żyć bezpiecznie w swej wspólnocie, bez możliwości zagrożenia ze strony człowieka. Nieraz można było zobaczyć jedno z tych pięknych zwierząt, połyskujące jaskrawo na tle słońca. Czasem donośny pisk, potęgowany przez echo, rozlegał się wśród niższych, zamieszkanych przez ludzi partii Gór Smoczych, przypominając im, że to nie oni rządzą na tym terenie. Gady żyły jednak w odosobnieniu, nigdy nie atakując niedaleko rozmieszczonych miast czy wiosek. Okoliczni mieszkańcy przyzwyczaili się już do ich obecności i nie zwracali na nie większej uwagi. Jednak widok pięknego, uskrzydlonego gada, szybującego w oddali, wzbudzał zachwyt w każdym podróżnym, wędrującym przez góry.

Lekki wiatr poruszał źdźbła trawy, rosnącej przy wąskiej dróżce, wijącej się wzdłuż zbocza. Ścieżka ta znajdowała się po wschodniej stronie niższej części Góry Egrrina. Wznosiła się i opadała, zygzakowała, omijała co większe głazy. Raz po raz przecinał ją niewielki górski strumyk.

Ciszę zakłócała jedynie muzyka świerszczy, cicha i subtelna, wręcz idealnie pasująca do otoczenia. Kwiaty, rosnące przy dróżce i na łagodniejszych zboczach, zdawały się kołysać w jej takt. Strumyk szumiał cicho, dbając o tło melodii. Natura śpiewała.

 

Zza wzniesienia wyłoniło się trzech konnych, jadących gęsiego wąską dróżką, położoną tuż przy stromym urwisku. Prowadził podstarzały, około pięćdziesięcioletni wojownik, o twarzy naznaczonej niezliczoną ilością blizn, nadających jej raczej przykry wygląd. Czarnoskóry mężczyzna, zajmujący miejsce w środku szeregu, bacznie wodził błękitnymi oczyma po okolicy. Nie nosił koszuli, eksponując muskularny tors, a jego łysina z wdziękiem odbijała promienie słoneczne. Pochód zamykał około dwudziestoletni młodzieniec o zielonych oczach i nieogolonej twarzy. Po stroju z łatwością można było odgadnąć, iż jest traperem lub myśliwym.

– Daleko jeszcze, Hasselgard? – zwrócił się do trapera konny jadący na czele.

Pytanie wyrwało młodego jeźdźca z zadumy. – Nie, już nie – odpowiedział i potrząsnął głową. – Co jest, Thundax? Widok się nie podoba?

Widok rzeczywiście był piękny. Po prawej stronie drogi, daleko w dole, rozciągała się wspaniała kraina, pełna ciemnych, groźnych lasów, szerokich równin, połyskujących w słońcu jezior. W oddali, na linii widnokręgu zauważyć mogli miasto, położone przy wijącym się niczym wąż trakcie i równie falistej rzece. Obok miasta tudzież niewielkich wsi widzieli wielkie pola uprawne, odznaczające się szerokim wachlarzem barw, z którego najpiękniejszy był złoty, czyli kolor połyskującej w świetle słonecznym kukurydzy. Cały krajobraz wyglądał bardzo idyllicznie. Rozpościerał się ponad tysiąc metrów pod nogami trzech podróżnych, więc mogli podziwiać okolicę z bardzo dobrej perspektywy.

– Podoba, podoba – odparł Thundax. – Ale długo już jedziemy, a na myśl o kolejnej nocy na trawie ciarki mnie przechodzą. – Podrapał się głowie, przerzedzając kępkę czarnych kędziorów, upstrzonych cienkimi pasemkami siwizny. Potrząsnął ręką, strzepując kilka włosów. – Za stary już jestem na to, Hasselgard. Dawno minęły lata, kiedy mogłem wytrzymać takie warunki bez pomruku niezadowolenia. Teraz pięćdziesiątka mi stuknęła i powinienem w domu siedzieć, a nie szlajać się po górach i polować na... czego my właściwie szukamy?

– Mantikory – odparł traper, po czym dodał sarkastycznie: – To smutne, kiedy pamięć nawala. I nie zrzędź jak stara baba, bo to do ciebie nie pasuje. Pamiętaj, że nie zmuszałem cię, byś ze mną wyruszył, sam to zaproponowałeś. Teraz musisz wypić piwo, którego sobie nawarzyłeś.

– Tak, w porywie młodzieńczej głupoty zgodziłem się na tę wyprawę. Ale nie mów, że mnie nie namawiałeś, bo pamiętam coś innego. I chyba nie myślisz, że sam dałbyś sobie radę z mantikorą. – Prychnął głośno, ale bez śladu pogardy.

– No, może lekko wpłynąłem na twoją decyzję – zgodził się młodzieniec.

– Myślę, że te kilka butelek wina też miało niewielkie znaczenie – wtrącił czarnoskóry, gładząc wąski, czarny zarost, okalający usta. – Ja na przykład byłem tak pijany, że zgodziłbym się samemu stanąć naprzeciw dziesięciu behemotom.

Thundax się zaśmiał. – Tak, chyba masz rację, Mobanga. Dawno minęły czasy, kiedy kilka butelczyn trunku nie robiło na mnie większego wrażenia. Oj, stary już jestem, stary.

Tym razem zaśmiał się Hasselgard.

– A ty czego rżysz? – zaperzył się stary wojownik. – Może nie jestem już najmłodszy, ale gdybym tylko zechciał, skopałbym ci dupsko, że aż miło! – Dla ukazania łatwości, z jaką by to zrobił, pstryknął palcem.

– Nie wątpię, dziadku – odpowiedział traper. Obaj z czarnoskórym wybuchli śmiechem.

– Ach, ta dzisiejsza młodzież – stwierdził kręcąc głową Thundax, a na końcu przyłączając się do spotęgowanego przez ostatnie zdanie rechotu.

Gdy się wreszcie uciszyli, Hasselgard wrócił do swych myśli. Przypomniał sobie młodziutkiego, najwyżej szesnastoletniego chłopca, na którego natknął się w przydrożnej karczmie, niedaleko Pandortu. Ów powiedział, że wysłał go pan Reinold, przyjaciel Hasselgarda jeszcze z czasów dziecinnych, a teraz sołtys niewielkiej wsi, położonej na łagodnym zboczu Góry Egrrina. Zadaniem chłopaka było znalezienie kogoś, kto uwolniłby sioło od potwora, który się tam pojawił i jął zabijać mieszkańców. Według chłopca, zaczęło się to dwa tygodnie wcześniej. Przewidziana była także nagroda, aczkolwiek niewielka. Traper nie przypuszczał, by znalazło się wielu śmiałków, chętnych do walki z morderczą bestią, jaką niewątpliwie była mantikora, za tak marne wynagrodzenie. Na pytanie, czy ktoś, jak do tej pory, zainteresował się wiadomością, chłopak odparł, że tylko jeden dziwnie wyglądający mężczyzna. Hasselgard nie wypytywał o szczegóły, ale miał swoje przypuszczenia. Mógł to być bestiobój, który z pewnością zażegnałby problem, pozbawiając przy tym trapera możliwości zarobku. Mógł to być równocześnie ktokolwiek inny, nie mający zamiaru wyruszyć na stwora, zbyt długo ociągający się z wyruszeniem lub zbyt słaby, by przeżyć pojedynek. Niezależnie od tego, nic nie stało na przeszkodzie odwiedzeniu starego znajomego.

To, że usłyszał o całej historii i zarazem o swoim przyjacielu z dzieciństwa, było czystym przypadkiem. Ale, korzystając z okazji, traper postanowił odświeżyć starą znajomość i ewentualnie zarobić za jednym zamachem. Świadom, że sam nie poradzi sobie z tak trudnym przeciwnikiem jak mantikora, udał się do Pandortu, gdzie mieszkał jego dobry przyjaciel, Thundax. Mimo iż był to już podstarzały człowiek, utrzymywał się w dobrej formie, a jego wartość podwyższało doświadczenie i ograniczona, ale przydatna znajomość magii. Tak się złożyło, że Thundax właśnie gościł w swym domu Mobangę, którego Hasselgard wcześniej nie znał. Gdy traper przy obfitej kolacji i sporej dawce alkoholu przedstawił przyjacielowi sprawę, ten nie wahał się długo. Niby uzyskał w mieście wysoką pozycję i spory majątek, miał znaczne wpływy w wielu interesach, udzielał się trochę w polityce i współpracował ze szlachtą i arystokracją, a pośrednio doradzał nawet królowi, ale wciąż pociągało go życie wojownika-włóczykija, które wiódł w czasach swej młodości. W ten sposób zgromadził wiele dóbr i stał się bogaty, co umożliwiło mu drogę do dalszych sukcesów. Mobanga z kolei, po wypiciu tegoż wieczoru za dużej, jak na swoje możliwości, ilości wytrawnego wina z piwnic Thundaxa, zdecydowanie zgłosił chęć udziału w tym przedsięwzięciu, jakiekolwiek by ono nie było, po czym zwymiotował i zasnął.

Wyruszyli następnego dnia w południe, zakupiwszy wcześniej prowiant i zabrawszy broń oraz niezbędny ekwipunek.

Jedyną rzeczą, jaką posiadał Mobanga, był szeroki, mocno zakrzywiony miecz. Był niezwykle ostry i świetnie wyważony. Miał masywną rękojeść, wysadzaną czerwonymi klejnotami. Czarnoskóry był do tej broni bardzo przywiązany. Z dumą w głosie mówił, że była to jedyna rzecz, którą zabrał ze swego domu w Madombii, kiedy opuszczał rodzinne strony, aby wyruszyć w świat w celu poszukiwania przygód.

Z Thundaxem sprawy miały się zupełnie inaczej. Długo nie mógł się zdecydować, który oręż zabrać ze swej imponującej zbrojowni (gdzie, jak twierdził, znajdowały się jedynie bronie zdobyte na pokonanych przeciwnikach, znalezione w kryptach i podobnych miejscach lub ukradzione z najpilniej strzeżonych fortów). W końcu wybrał dwa miecze, tyleż noży i dmuchawkę. Pierwszy z mieczy miał prostą głownię, na całej długości zachowującą tę samą szerokość. Ostrze lśniło nienaturalnie, zdradzając ukrytą w nim magię. U nasady brzeszczotu, tuż przy rękojeści, znajdowało się owalne wycięcie długości i grubości kciuka. Dzięki niemu przy każdym cięciu oręż zdawał się śpiewać. W rzeczywistości powietrze, przelatujące przez dziurę, wywoływało wysoki gwizd.

Drugi miecz był niemalże doskonały. Rękojeść, wytopiona z brązu, pokryta skórą nieznanego zwierzęcia, była tak utworzona, by dopasować się do każdej dłoni. Ostra jak brzytwa klinga, szeroka u nasady, zwężała się wraz z oddalaniem od uchwytu. Zrobiona była ze stopu rzadkiego i niezwykle lekkiego metalu oraz srebra. Całość była bardzo wytrzymała. Ostrze broni, od rękojeści do połowy swej długości, pokryte było runami, których znaczenia Thundax nigdy nie poznał i nie chciał poznawać. W mieczu drzemała ukryta moc, która jeszcze nie została wyzwolona. Oręż był niewątpliwie dziełem krasnoludów z Gór Huungward, o czym świadczył ów wyjątkowy metal, którego wydobycie, przetapianie i obróbka były monopolem huungwardzkich brodatych kowali.

Przy tych wspaniałych okazach dwie najzwyklejsze w świecie siekiery Hasselgarda prezentowały się raczej słabo, ale była to jego ulubiona broń, którą władanie opanował do perfekcji. Gorzej szło mu z łukiem, na tyle dobrze jednak, by umieć wykorzystać zalety tej broni. A w razie kłopotów nóż, przezornie ukryty w bucie, też mógł się przydać.

Nagły krzyk smoka był tak głośny i zaskakujący, że jeźdźcom serca podskoczyły do gardeł, a Mobanga prawie że spadł z konia. Gad na krótką chwilę przysłonił słońce, po czym zniknął wśród gór, odprowadzany pełnymi zachwytu spojrzeniami dwójki podróżnych. W spojrzeniu Thundaxa nie było zachwytu, jedynie szacunek.

– Piękne zwierzę – skomentował Hasselgard.

– To prawda – potwierdził Mobanga, poprawiając swą pozycję w siodle. Spojrzał na Hasselgarda, przechylając lekko głowę do tyłu, mrużąc oczy i wysuwając podbródek. Robił to często i już niemalże bezwarunkowo, mimowolnie nadając sobie wyraz skupienia i grozy. – Piękne i waleczne. Żeby zabić smoka potrzeba podobno kilkudziesięciu mężnych wojowników. Słyszałem, że łuski smoka są twardsze niż jakikolwiek pancerz. Poza tym to mądre stwory. Trudno je zaskoczyć lub okrążyć.

– A jak atakuje się takiego kupą, to zionie taki w kupę ogniem i zostaje z kupy krwawa plama – skwitował dowcipnie traper.

Mobanga nie kontynuował tematu, z natury był małomówny. Hasselgard nie wiedział wiele o smokach, więc się nie odzywał. Nie odzywał się też Thundax, choć dysponował szeroką wiedzą na temat tych stworzeń. Wyjął z sakwy fajkę, zapalił i rozkoszował się jednym z najdroższych tytoniów, dostępnych w Pandorcie.

W pewnej chwili, podziwiając równinny krajobraz, zogniskował spojrzenie na wyłaniającym się zza skał trakcie. Przypatrzył się uważnie. Niewielkie kropki, wielkości mrówek, przesuwały się niezwykle powoli w kierunku północnym. Trzymały się blisko siebie. Poruszały się w szyku. I było ich naprawdę dużo.

– Hej, zerknijcie no tam szybko! – krzyknął na swoich towarzyszy, wskazując palcem wydłużający się odcinek drogi pokrytej mrowiem punkcików, daleko w dole.

Hasselgard i Mobanga podjechali z wolna do swego kompana, spojrzeli we wskazanym kierunku. Traper przysłonił oczy od słońca i przyglądał się przez chwilę, mierzwiąc swe krótkie, brązowe włosy. W końcu zapytał cicho:

– Co to może być? Mnóstwo ludzi, uzbrojonych. Jakieś sztandary, chorągwie...

– Armia – odpowiedział cicho Thundax, nie kryjąc zdziwienia. Wyjął z plecaka pozłacaną lunetę. Rozłożył ją, po czym przyłożył do oka i spojrzał w dół. – Armia barona Bahandyla Kostava. Jak na razie tylko jej początek, regiment pikinierów pod dowództwem kapitana Szlezara Harouda, jeśli dobrze pamiętam – przyjrzał się uważniej herbowi na jednej z chorągwi. Z trudem odróżnił głowę wilka szczerzącą kły, łatwiej czerwono żółte tło. – Tak, to na pewno Haroud. Mówią na niego Wilczur, głównie z powodu wyjątkowej urody i nienagannych manier. – Uśmiechnął się szeroko, prezentując rząd białych zębów, niewiele ustępujących tym z herbu.

– Przed nami teren opada i rozszerza się – powiedział nagle Mobanga. – Podjedźmy kawałek, zauważyłem niewielką łączkę. Możemy się na niej uwalić i stamtąd obserwować widowisko.

Nie czekając na odpowiedź towarzyszy, pokłusował naprzód. Podążyli za nim. Ścieżka rzeczywiście opadała łagodnie, a po chwili poszerzyła się tak, że cała trójka mogła bez ryzyka jechać obok siebie. Dojechali do niewielkiej łąki, oddzielającej lewą stronę dróżki od skalnej ściany. Zsiedli z koni, dając im się najeść świeżej trawy. Sami usadowili się na niewysokim pagórku, z którego mieli świetny punkt widokowy. Czarnoskóry wyjął z juków antałek piwa, popił i podał traperowi.

– No, dobra. Mówcie, co tam widzicie, bo ja jedynie ciemną, wydłużającą się masę.

Hasselgard nieomal parsknął śmiechem na myśl o "ciemnej, wydłużającej się masie" w zupełnie innym znaczeniu, niźli to, o które chodziło Madombijczykowi.

– Potrafię odróżnić pojedynczych ludzi – stwierdził, opanowawszy się, i pociągnął z beczułki. – Ale kim są, nie wiem. Tyle tylko, że zbrojni. Thundax, ty nam objaśnij sytuację. Wygląda na to, że łapiesz się w tym wszystkim.

– A już ci – odrzekł mu wojownik, opierając się plecami o skałę i nabijając fajkę nowa porcją tytoniu. – Jak się robi w polityce i woju, to trzeba się łapać, na bieżąco być. A ja nie od wczoraj z wojskiem związany jestem. Dobra, zobaczmy. – Spojrzał przez lunetę, skupił wzrok na kolejno pojawiających się w jego zasięgu żołnierzy z armii barona Kostava.  – Pierwszy był regiment pikinierów pod dowództwem...

– Już mówiłeś – przypomniał traper. – Pod dowództwem Wilczura. Dalej.

– Hm, konnica. Czarna flaga, żółty krzyż. Musi to być kapitan Gregreth i jego oddział lekkiej kawalerii. Stu chłopa na schwał, a szybcy i zdyscyplinowani jak jasna cholera. Gregreth potrafi żelazną ręką rządzić podkomendnymi. – Pyknął z fajki, tworząc kółeczku dymu, które rozwiało się przy pierwszym podmuchu wiatru. – Dalej mięso armatnie, piechota. Wsiochy uzbrojone jedynie w widły, kije, dzidy, czasem w jakiś przerdzewiały miecz, odziedziczony po ojcu. Tymi, jak widzę, dowodzi jakiś burak, nikt znany. Dalej znowu regiment pikinierów, tych zawsze jest dużo. – Przyjrzał się uważniej. – Ci są z innego miasta. Lepsze zbroje, gorsze piki. A dowodzi ten stary pijus, Żaba.

– Żaba? – zdziwił się Hasselgard.

– Hrabia Possiv Gharan, tłusty głupiec. Zna się na taktyce, jak moja dupa na grze w karty. Ale ma, sukinkot, wpływy i kasę, dlatego utrzymuje stanowisko. A i tak w boju dowodzi jego podwładny, dowódca straży przybocznej, Kivan. Słyszałem, że gardzi Possivem, ale otrzymuje spore wynagrodzenie za służbę, więc nie narzeka.

– Znasz tych wszystkich ludzi? – zapytał Mobanga. Starszy wojownik kiwnął potakująco głową. Czarnoskóry mruknął z uznaniem, po czym wybałuszył oczy, przyglądając się pochodowi. – Niech to, nic nie odróżniam. Mów dalej, Thundax – łyknął z antałka.

Przeczekali w milczeniu przemarsz pikinierów pod dowództwem Żaby, raz po raz pociągając łyk piwa. W końcu szyk grupy, wyłaniającej się zza skał, uległ zmianie.

– O, to niespodzianka – wyraził zdziwienie Thundax.

– Co, co jest? – zaciekawił się także Hasselgard, zerkając w dół. Dla niego byli to jedynie kolejni żołnierze.

– Oddział najemników z Pandawy. Czarni Chłopcy, jak się zwykło ich nazywać z racji czarnego ubioru, czarnej zbroi, a nawet malowanych na czarno mieczy. Świetnie wyszkoleni, pod komendą Dzikiego Rozenthala, stratega jakich mało. W oddziale jest też kilku reaverów, z wysmarowanymi na czarno klatami. Ci są najbardziej niebezpieczni. Cholera! – podniósł nagle głos, odejmując lunetę od oka. – Przecież Czarni Chłopcy są diablo drodzy! Kostava nie byłoby na nich stać. Sam nie mógłby ich opłacić...

Zamilkł, zamyślił się. Towarzysze nie przerywali rozważań Thundaxa, do czasu, gdy Hasselgard spostrzegł kolejną, węższą grupę, pojawiającą się za najemnikami. Potrącił wojownika.

– A ci, to kto? – zapytał, wskazując palcem zbrojnych.

Wojownik z powrotem przyłożył przyrząd do oka.

– Rycerstwo. Pasowani imbecyle, zmobilizowani przez barona. Spójrzmy na herby. – Wytężył wzrok. – Czarna pantera na tle lasu... Fritz Postawny, znaczy to. Dalej, błękitne tło, jakiś stwór, mury zamku. Sir Rotzto Hulleste, znośny gość. Uczciwy, co się rzadko zdarza u rycerzy. Ale jest jeszcze młody. Dalej jakieś dwa ptaki, słońce, błękitne tło. Nie mam pojęcia, kto to.

Hasselgard i Mobanga słuchali, jak ich towarzysz wymienia kolejne nazwiska rozpoznanych rycerzy: Margetrohn, Sir Tygg Wielki i jego syn, Tygg Młodszy, Sir Lakhat, Sir Warrendoy, będący także kapłanem Tawindana, boga powietrza, Lady Clanella, jedyna kobieta w gronie pasowanych. Thundax każdego z wymienionych obdarzał odpowiednim epitetem, nieraz niewybrednym. Ósemka rozpoznanych przez wojownika ludzi nikła wśród zatrzęsienia innych pasowanych, ubranych w pancerze, uzbrojonych w najlepszą broń, dosiadających bojowych rumaków dopieszczanych przez giermków lub dziarsko maszerujących.

– Za nimi karoca, niemal cała ze złota – zauważył cierpko, gdy rycerze, wraz ze swymi giermkami i innymi podwładnymi, już przejechali obserwowany fragment traktu. – Eskortowana przez gwardię przyboczną na przepięknych rumakach, trzymającą chorągwie z herbem przedstawiającym białego orła na tle brązowego muru. Ciągnięta przez najlepsze wierzchowce w Quarimie. A w niej baron Bahandyl Kostav, właściciel wielu ziem na południe stąd. Baron Kostav postanowił widocznie poszerzyć granice swej własności o ziemie Hana. Stary chciwiec wyruszył na słabszego sąsiada, by wyrwać mu własność, wraz z gardłem zapewne.

Hasselgard dostrzegł zmianę w głosie starszego towarzysza. Był on wyraźnie poddenerwowany. Traper nie pytał o przyczynę takiego stanu. Zauważył, że za karocą idzie kolejny oddział pikinierów. Nie wiedział tylko, pod czyją komendą.

– Kapitan Xaban i Czwarty Regiment z Gerrn – Thundax odpowiedział na nie zadane pytanie. Odczekał chwilę, aż pojawi się kolejna grupa. Były to stare, kryte wozy.

– Wozy z prowiantem – skomentował krótko, już spokojnie. Chwycił leżący na trawie antałek i opróżnił go jednym haustem. Przetarł rękawem usta. – Jeszcze tylko łucznicy pod dowództwem jakiegoś sierżanta... nie wiem, nie znam go... – odczekał chwilę, popatrzył – ... i konnica gerrnijska z kapitanem Ravallo na czele, zamykająca pochód.

Rzeczywiście, po jeźdźcach nikt już się nie pojawił. Thundax wstał, otrzepał spodnie, schował lunetę, przygasił palcem lekko tlącą się fajkę, z której pociągnął nie więcej niż pięć razy podczas całego postoju. Wstali też jego towarzysze. Mobanga podniósł pustą beczułkę i wrzucił do juków. Przeciągnął się i zapytał, ziewając:

– Thundax, ilu ich naliczyłeś?

– Ponad dwa tysiące. Sporo – odpowiedział od razu wojownik. Podrapał się po głowie. Na palcach zostało kilka siwych włosów. – Ech.

– Co? – zapytał Hasselgard, opróżniając się na skalną ścianę. – Co powiedziałeś?

– Ech – powtórzył Thundax, już w siodle swego czarnego jak noc rumaka. Mobanga też już siedział na swym kasztanie. Traper dopiął spodnie i wskoczył na swego gniadosza. Wszystkie trzy ogiery pochodziły ze stadniny pięćdziesięcioletniego wojownika i odznaczały się dużą wytrzymałością i siłą, wyjątkową urodą oraz nieprzeciętną inteligencją. Były po prostu wspaniałe.

Pokłusowali dalej, na północ.

Początkowo jechali w milczeniu, zerkając jakby od niechcenia na prawo, gdzie wciąż było widać potężną armię barona Kostava. W końcu koń Thundaxa zrównał się z gniadym rumakiem Hasselgarda.

– Niewesoło to wygląda – zaczął starszy z jeźdźców, wskazując ruchem głowy wojsko. – Co najmniej od dwóch dni są na ziemi Hana. – Zauważył pytające spojrzenie kompana. – Han van Smeiter to baron i właściciel tej ziemi. To także mój przyjaciel.

Hasselgard pokiwał głową ze zrozumieniem. To dlatego, pomyślał, tak się zdenerwował wtedy, na łące. Ktoś najechał włości jego przyjaciela.

– Wielce prawdopodobne, – ciągnął Thundax – że zostawiają za sobą zgliszcza wiosek. To ogólnie znana metoda postępowania wojska znajdującego się na cudzej ziemi: palić, grabić i dupczyć. Ze dwie, trzy już spalili. Puszczą z dymem pewnie jeszcze drugie tyle.

– Skąd wiesz? – zdumiał się traper. – Nie masz przecież pojęcia, dokąd zmierzają.

– Mam. Jadą w stronę Keuruunu. Tam rezyduje Han. Poza tym w okolicach Keuruunu jest wiele równin, mniej lasów. Tam rozegra się bitwa. Dotarcie na miejsce nie zajmie Kostavovi więcej niż dwa dni. Han nie powinien mieć większych problemów z mobilizacją sił, zwłaszcza że, jak sądzę, już wcześniej wiedział o tym ataku.

– Jak to? – nie rozumiał Hasselgard. – Wiedział i nie powiadomił króla? Król pozwala na takie rozboje? Przecież cierpią niewinni ludzie!

– Konflikt między Bahandylem a Hanem trwa już od dawna. Zaognił się kilka miesięcy temu. Musiałeś słyszeć o akcjach dywersyjnych obu baronów.

– Nie bardzo.

– Chociażby atak na twierdzę Por Kahraan i wyrżnięcie wszystkich jej mieszkańców, czego dokonali ludzie Kostava.

– To akurat nieprawda. Słyszałem, że była to bandycka napaść, której celem było obrabowanie właścicieli i porwanie, z zamiarem żądania okupu. Coś jednak nie wyszło i wywiązała się walka.

– To nie była walka, tylko rzeź – zaprzeczył Thundax. – Na dodatek od początku zaplanowana. Tak jak kilka innych zbójeckich wypadów, organizowanych przez Kostava. Dość by wymienić splądrowanie Warenoar czy atak na rybacką mieścinę Wodołki.

– Nie rozumiem. Dlaczego ten cały Han nie przedstawił skargi królowi? Dlaczego nie reagował?

– Działania nie były oficjalne, mimo iż wszyscy wiedzieli... Ha! Nawet król wiedział, kto za nimi stoi. Ale niczego nie można było udowodnić, więc skarga byłaby bezcelowa. A jeśli idzie o reagowanie... a jakże, odpłacał się równie krwawymi wypadami.

– Bez sensu – Hasselgard wyraźnie się zdenerwował. – I o co oni walczą? O kawał ziemi? To dlatego giną niewinni ludzie?

– Głównie tak. Ziemia to wpływy, a wpływy to pieniądze. Kto ma ziemię, ma władzę. A tego pożądają możnowładcy. Ale gdyby tylko o to szło, król nie znosiłby takich aktów okrucieństwa z założonymi rękami. Powstrzymywał go fakt, iż Kostav jest zaufanym człowiekiem samego króla Heinricha I. – Thundax zerknął na przyjaciela, ciekawy jego reakcji. Traper rozwarł szeroko oczy ze zdumienia, otworzył szczękę i zakasłał gwałtownie. Wojownik uśmiechnął się szeroko. Dla niego nie była to nowina.

– Teraz to już gówno rozumiem – opanował się wreszcie Hasselgard. – Heinrich I trzyma w naszym państwie poddanego sobie barona, a król na to zezwala? Król Agotronis, zwany Nieustępliwym? Nasz król?

– Ten przydomek jest łajno wart – odparł Thundax. – A z tym zezwalaniem, to tak jak ze skargą. Informacja o Heinrichu jest nieoficjalna, oficjalnie więc król ma związane ręce. Oczywiście, próbował usunąć Kostava potajemnie, ale ten też ma wpływy. Nie dał się. A odwołać, bez podania wyraźnej przyczyny, król nie może bez zgody rady. Rady, wśród której Kostav ma przyjaciół.

– Polityka – skomentował kwaśno traper, a na znak, co o niej myśli, splunął.

– Tak to jest. W końcu Bahandyl zdecydował się na otwarty atak na włości van Smeitera, a królowi to nawet na rękę. Przynajmniej skończą się krwawe najazdy na granicy ziem obu baronów. Gorzej, jeśli Kostav zwycięży i obejmie w posiadanie ziemie Hana, bo w praktyce powiększy to własność króla Heinricha I, a przecież nasze stosunki z Turadanem nie są najlepsze. Agotronis nie będzie chciał narażać się Heinrichowi, bo się go boi. Boi się siły Turadanu. Boi się konfliktu, wojny. Dlatego mówiłem ci, że przydomek Nieustępliwy jest łajno wart. Król jest młody i niedoświadczony, całkowicie zależny od Rady. Rady, która woli stracić część królestwa niż wplątać się w wojnę. Więc Agotronis umyje ręce, nie pomoże van Smeiterowi, znosząc jakoś jego śmierć i utratę jego ziem.

Westchnął ciężko, spojrzał na przyjaciela i rzekł poważnie:

– On tak, ale ja nie. Nie będę stał obok, gdy mój przyjaciel walczy o swoją własność i życie, na dodatek bez żadnej pomocy ze strony króla. Bo musisz wiedzieć, że Heinrich I sponsoruje Kostava. Stąd w jego wojsku Czarni Chłopcy. Nie ma innego wytłumaczenia. – Zrobił krótką przerwę na zaczerpnięcie oddechu. Traper widział, że jego kompan bardzo się tą sprawą przejmuje. – Nie wiem, ilu ludzi zdoła zebrać Han. Nie wiem czy wygra. Czy ma szansę wygrać. Ale pomogę mu. Pomogę mu, bo jestem jego przyjacielem i nie uśmiecha mi się żyć na ziemiach, należących do wieprza. Wiedz, iż nie chcę, by Pandort, bardzo ważny punkt strategiczny w ewentualnej wojnie, stał się własnością Heinricha. Zrobię co w mojej mocy, by do tego nie dopuścić. Dlatego nie mogę jechać z wami. Aby dotrzeć do Hana przed bitwą, muszę zrezygnować z polowania na mantikorę. Bitwa jest o wiele ważniejsza. Mam nadzieję, że to rozumiesz.

Zamilkł, obserwując Hasselgarda. Czekał na jego odpowiedź. Nie czekał długo.

– Oczywiście, że rozumiem. Pal licho mantikorę. Ty jesteś wyśmienitym wojownikiem, strategiem, dowódcą. Twoje miejsce jest wśród żołnierzy, zwłaszcza w sprawie, którą uważasz za ważną. Bo dla mnie nie ma większego znaczenia, który możnowładca rządzi tą ziemią. Wszyscy możni są podobni, uciskają chłopów, premiują szlachtę. Dla mnie to nieważne. Jestem najemnikiem, wędrownym rębajłą, bez domu i takie tam, sam wiesz. Wędruję po świecie, żyjąc z miecza... a raczej z siekiery – pogładził z uśmiechem stylisko swojej broni. – Dlatego też, gdyby chodziło o zwykły konflikt między dwoma baronami, wypiąłbym się na to i zajął własnymi sprawami. Jednak urodziłem się w Quarimie, jako dzieciak mieszkałem tu. Kocham swój kraj i nie podoba mi się, że król obcego państwa chce położyć łapy na ojczystej ziemi. Więc z chęcią przyłączę się do ciebie, jeśli pozwolisz.

– Naturalnie.

– Ale wpierw odwiedzę przyjaciela. Mówiłeś, że dojazd do Keuruunu zajmie Kostavovi około dwóch dni. Jeśli zrezygnuję z mantikory i nie będę marudził w wiosce, spokojnie zdążę przed bitwą, około południa. Więc może jednak pojedziesz razem ze mną do tej wioski?

– Nie da rady – odparł po chwili Thundax. – Nawet jeśli nie pomyliłeś się w obliczeniach, to i tak dla mnie to za późno. Najprawdopodobniej wezmę udział w starciu jako kapitan jakiegoś oddziału. A więc będę musiał wcześniej zaznajomić się z moimi ludźmi, poznać strategię, innych dowódców, rozumiesz. Muszę wyruszyć natychmiast. – Spojrzał na jadącego przed nimi Madombijczyka, kołyszącego się w siodle. – Ale Mobanga pewnie dotrzyma ci towarzystwa do wioski. Nie jestem nawet pewny, czy weźmie udział w bitwie. Przecież pochodzi z odległego kraju. Co go obchodzi, kto włada niewielką częścią Quarimu.

– No, dobrze. Pojadę z Mobangą do wioski, spotkam Reinolda, powspominamy stare czasy. Jutro z rana wyruszymy do Keuruunu, dojedziemy pojutrze około południa. Spotkamy się na miejscu.

– Więc rezygnujesz z mantikory?

– Do kiły z nią! Jak nie my ją zarżniemy, to kto inny. Na pewno ktoś chętny się znajdzie. Chłopak, od którego się o niej dowiedziałem, pewnie jeszcze rozgłasza wieść po karczmach. A może już ktoś rozwiązał problem? Nie wiem, bestiobój, rivelv, jakaś grupa łowców nagród, lub może sami wieśniacy kupą naparli na jędzę, wbijając jej widły w dupsko. Pieprzyć to. To będzie wizyta czysto towarzyska. – Umilkł na chwilę, wpatrując się w szczyty gór. Wbrew nadziei, nie zauważył żadnego smoka. Potrząsnął głową. – Zapytam Mobangę, co zamierza.

Popędził do przodu, zrównał konia z wierzchowcem czarnoskórego. Thundax zerknął na prawo. Nadal widział długi, czarny pas, posuwający się po podobnym do nici trakcie.

Znaczenie tej bitwy będzie duże, pomyślał. Rada źle robi, że lekceważy możliwość przejęcia tych ziem przez Kostava. Z możliwością wojny z Turadanem trzeba się liczyć, a Heinrich I, bogatszy o włości van Smeitera, będzie jeszcze groźniejszym przeciwnikiem. Jak to możliwe, że nie wiedziałem wcześniej o wyruszeniu oddziałów Bahandyla? Fakt, ostatnio trochę zaniedbywałem swoje obowiązki, ale żeby tak ważna sprawa uszła mej uwadze? Mam tylko nadzieję, że Han był lepiej poinformowany. Król i Rada pokpili sprawę. Ewentualna klęska może być brzemienna w skutkach.

 

Po dwóch godzinach dojechali do rozjazdu. Lewa odnoga wznosiła się nadal lekko ku górze, prowadząc do wioski, prawa natomiast zaczęła opadać i nikła za zakrętem. Jeźdźcy zatrzymali się przed sporym głazem, leżącym pomiędzy dwoma oddalającymi się od siebie ścieżkami. Na kamieniu, sięgającym metra wysokości, lekko zaostrzonym u góry, widniało wyryte koślawo: CHAŁUPY ?.

– Mogli przynajmniej podać odległość – stwierdził sucho traper, gdy Mobanga przeczytał mu napis.

– Nic to, czas nam się rozdzielić – rzekł Thundax, wyciągając prawicę.

– Uważaj na siebie, przyjacielu – Mobanga uścisnął podaną rękę. To samo zrobił Hasselgard.

Wojownik spojrzał na niebo.

– Słońce chyli się ku zachodowi. Mam nadzieję, że dojadę do jakiejś przydrożnej karczmy przed zmierzchem. Na myśl o kolejnej nocy na trawie...

– Wiemy, wiemy – przerwał mu z uśmiechem Hasselgard. – Ciarki cię przechodzą. Jedź więc, kapitanie, spotkamy się pod Keuruunem.

Thundax okręcił konia, odjechał kilka kroków.

– Tylko się nie spóźnij – powiedział jeszcze.

– Nie zaczynajcie beze mnie – odrzekł traper, nadal szczerząc zęby w uśmiechu.

Wojownik poderwał konia, zmusił go do stanięcia na dwóch kopytach. Krzyknął głośno. Gdy rżący wierzchowiec wrócił do zwykłej pozycji, spiął go ciężkimi butami i pogalopował wijącą się wzdłuż zbocza drogą, wzbijając tuman pyłu. Dwaj jeźdźcy ruszyli bez słowa ku wiosce, w lewo.

Jechali chwilę w milczeniu. Pierwszy odezwał się traper:

– Nie zmienisz zdania?

– Hasselgard, przecież już ci mówiłem, że nie jadę. Już ci tłumaczyłem, że nie będę walczył za jakiegoś barona przeciwko innemu baronowi. Dla mnie, obcokrajowca, to bez różnicy, który z nich tu rządzi. Dla mnie także jest bez różnicy, kto włada tym krajem. Zrozum moją decyzję. Lub przynajmniej zaakceptuj ją.

– Masz rację, przepraszam.

– Nie przepraszaj, nie masz za co. Po prostu nie wracajmy już do tego tematu. W zamian opowiedz mi o twoim przyjacielu, którego mamy odwiedzić.

– O Reinoldzie? – traper podrapał się po szczecinie, porastającej brodę i policzki. – Cóż, znamy się od dziecka...

Jechali wolno dróżką, prowadzącą ich głębiej w góry. Już nie widzieli wielkich równin czy lasów, położonych daleko w dole. Teraz ze wszystkich stron otaczały ich skały. Te wypiętrzone wysoko, zdawały się rysować niebo swymi ostrymi wierzchołkami. Te niższe, postrzępione i nieregularne, majaczyły groźnie na tle swych większych braci. Gdzieniegdzie wędrowcy zauważali kwiaty czy krzewy. Drzew nie było w ogóle. Tylko kępki trawy, pokrywające ziemię przy ścieżce lub wyrastające z pęknięć w skalnej ścianie, bezustannie wprowadzały żywszy kolor w szare i smętne otoczenie.

Jechali, a Hasselgard opowiadał towarzyszowi o swym przyjacielu, o przygodach z dzieciństwa, o wspólnych wyprawach na ryby lub sarny, o tym wszystkim, co przeżył wraz z Reinoldem w rodzinnej wiosce, a o czym pamiętał. Madombijczyk słuchał w zaciekawieniu, raz po raz zadając jakieś pytanie. Dowiedział się o odwadze obecnego sołtysa, o jego mądrości, sprawiedliwości. Dowiedział się też o jego młodszej siostrze, Gallandzie, którą Reinold zawsze troskliwie się opiekował.

 

Słońce chowało się już za horyzontem, gdy zza zakrętu wyłoniła się wieś, cel ich podróży.

Mieścina wyglądała iście stereotypowo. Chaty ustawione były w kształt nieregularnego koła, a średnicę wytyczała szersza niż wcześniej przy zboczu droga. Od razu dało się zauważyć oberżę, jako że był to dużo większy i jaśniejszy budynek od innych, a także dobiegał z niego donośniejszy hałas. Mrok jeszcze nie zapadł, więc jeźdźcy zauważyli młyn, stojący za wioską nad wąskim strumyczkiem, zaczynającym się wśród gór i tam znikającym. Po lewej stronie sioła widzieli niewielkie pola uprawne, za nimi pastwiska, a wszystko to graniczyło bezpośrednio ze ścianą gór. Równolegle do niej wiła się droga, niknąc wśród skał już poza zasięgiem wzroku wędrowców.

Podróżni zbliżali się z wolna ku zabudowaniom. Prawie we wszystkich chatach paliło się światło, z oberży dało się słyszeć pijane głosy, śpiewające wiejskie piosenki, a także nieartykułowane krzyki. Na drodze nie było prawie nikogo, jako że pora była późna. Starsza kobieta, która wyszła na dwór, by wygonić kota, patrzyła na przybyszów z lekkim niepokojem. Trzech mężczyzn, wytoczywszy się zza jednego z budynków, przyglądało się im i wymieniało różne uwagi, sepleniąc, bekając i plując.

Jeźdźcy przejechali w milczeniu obok nich. Kierowali się ku drewnianej przybudówce przy karczmie, którą, jak zakładali, była stajnia. Mieli rację, choć zsiadając z koni zauważyli, że w środku nie było ani stajennego, ani żadnych zwierząt. Zostawili swoje wierzchowce, narzucili im obroki na szyje i uzupełnili je sianem. Odwrócili się ku wyjściu i zobaczyli trzech mężczyzn, stojących przed stajnią. Wieśniacy chwiali się i opierali o towarzyszy lub o ścianę, by nie upaść. Byli mocno pijani. Hasselgard i Mobanga ruszyli przed siebie, ale jeden z mężczyzn, największy i najbardziej zarośnięty, zagrodził im drogę.

– A gdzie to... hep!... jeśli wolno spytać?... – rzekł bełkotliwym głosem, racząc wędrowców nieświeżym oddechem i widokiem mocno przerzedzonych zębów.

– Jesteśmy strudzeni długą wędrówką, więc gdybyś mógł, dobry człowieku, zejść nam z drogi, bylibyśmy wdzięczni – odpowiedział spokojnie traper. Błysk w oku pijusa zapowiadał jednak kłopoty.

– Żaden ci ja dobry czło... hep!... wiek! – wykrzyknął wieśniak, opluwając bluzę Hasselgarda. – Zara... Zara ci dupę skopię! Obcych nam tu... hep!... nie trza! Hep! Dość kłopotów spraw... sprawili! – Ryczał, plując i wymachując rękami przed nosem trapera. Z tyłu dopingowały go potakiwania i okrzyki kompanów.

– Nie wiem, kto sprawił wam kłopoty – zaczął pojednawczo Madombijczyk – ale zapewniam, że my...

– Gówno prawda! – przerwał mu pijus. – Jak tylko ktoś przyjeżdża, to od razu źle się dzieje u nas!

Hasselgard popatrzył na niego z uznaniem, jako że chłop pierwszy raz wypowiedział całe zdanie bez zająknienia. Cały efekt popsuł jednak nagły atak kaszlu, zmuszający krzykacza do skulenia się i wycofania. Jego miejsce chwiejnie zajęli dwaj pozostali, nie pozwalając przybyszom opuścić stajni. Wyrazy ich twarzy świadczyły o chęci do bitki.

– Nie chcemy zrobić wam krzywdy – zapewnił zupełnie poważnie Mobanga.

Największy z trzech wieśniaków wybuchł śmiechem, przeplatającym się z nieustępującym kaszlem. Próbował coś powiedzieć, ale się zakrztusił. W zamian odezwał się jeden z jego towarzyszy.

– Nigda nie pójdzieta.

Cóż, pomyślał Hasselgard. Kiepskie to powitanie. Jeśli jednak taka ich wola...

Kiedy wydawało się, że już nic nie powstrzyma bijatyki, z zewnątrz rozległ się donośny głos:

– Hola, hola! – do stajni wszedł niski, gruby jegomość z charakterystycznymi, bujnymi wąsami, sięgającymi uszu. Spojrzał groźnie na najbardziej owłosionego, który pod tym wzrokiem skulił się jeszcze bardziej. – Tak to witacie gości, Tyus? Wstyd! Już mi stąd, bo skórę wam wygarbuję!

Tyus i dwaj jego kompani posłusznie się oddalili, mamrocząc pod nosem. Gdy mijali grubasa, ten kopnął jednego w tyłek. Wieśniak zatoczył się na pozostałych i wszyscy jak jeden mąż upadli na ziemię.

– Do domów wynocha! Do żon, moczymordy przebrzydłe! – krzyczał za nimi wąsacz, kiedy pospiesznie się oddalali i niknęli w mroku.

– Dziękujemy za pomoc – odezwał się traper, patrząc na rozjemcę. – Gdyby nie wy, nie wiem co by było.

– Ja wiem – odpowiedział grubas, szczerząc zęby. – I cieszę się, że zdążyłem uratować im skórę. – Hasselgard odpowiedział uśmiechem. – Przepraszam za nich, ale jak się schlają, nie panują nad sobą. Poza tym... – Urwał i palnął się otwartą dłonią w czoło. – Ja wam tu na stojąco pierduły opowiadam, a wyście strudzeni drogą przecie! Do karczmy zapraszam!

Machnął ręką, nakazując, by szli za nim. Skierowali się do drzwi oberży i weszli do środka. Wnętrze nie różniło się zbytnio od standardu, jaki traper zaobserwował w innych tego typu budynkach. Po lewej stronie stały stoły i krzesła, po prawej znajdował się bar i drzwi na zaplecze oraz do kuchni, z tyłu schody na piętro.

Gdy znaleźli się w sali, gwar ucichł. Wszystkie oczy odwróciły się w ich stronę. Było tu z dwadzieścia osób, policzył Hasselgard. Sami mężczyźni, większość już podpita. Klientela obserwowała ich z zaciekawieniem.

– Co się jopicie, barany! – krzyknął nagle wąsacz. – W kufle się jopcie! Co to, ludziście nie widzieli?

Wieśniacy posłusznie zajęli się swoimi sprawami i atmosfera w karczmie wróciła do normy, choć raz po raz traper łowił ciekawe, niekiedy pełne niepokoju spojrzenie. Grubas podszedł do jednego ze stolików, kopniakami wygonił okupujących go chłopów i poprosił wędrowców, by usiedli. Gdy dwaj podróżni zajęli miejsca, wąsacz krzyknął do oberżysty, zamawiając ciepłą strawę i "najlepsze piwsko, jakie ma w tej swojej spelunie", po czym usiadł obok nich.

– Z tym piwem to nie miejcie zbytnich nadziei, panowie – rzekł z uśmiechem. – Tarl wszystkich raczy tym samym, bo tylko jedno ma.

– W porządku – odpowiedział traper. – Po tak długiej drodze każdy ciepły posiłek czy napitek będzie jak miód. Nie, Mobanga?

Czarnoskóry, obserwujący hałasujących wieśniaków z charakterystycznym dla siebie odchyleniem głowy i przymrużeniem oczu, kiwnął potakująco.

Karczmarz przyniósł trzy kufle z grzanym piwem, postawił je na stole i odszedł. Wąsacz szybko wychylił zawartość jednego z nich i odstawił puste naczynie. Po imponujących wąsach ściekały strużki płynu.

– Więc – zaczął, przecierając rękawem wilgotne usta – co was sprowadza do naszej małej wioski, panowie?

– Dwie sprawy, właściwie – odpowiedział Hasselgard. – Jedną z nich jest mantikora, z którą podobno macie kłopoty.

– To już nieaktualne – stwierdził wąsacz posępnie, a oczy dziwnie mu posmutniały.

– Taa... – westchnął przeciągle traper i łyknął piwa. – Spodziewałem się tego. Kto? Bestiobój? Jacyś łowcy? A może sami go ubiliście?

– Bestiak, panie, bestiak, kurwa jego mać. Przepraszam bardzo za mój język, ale z owym bestiakiem nienajlepsze wspomnienia mamy.

– Może później nam opowiesz, dobry człowieku.

– Nazywam się Harad – wyjaśnił grubas, po czym dodał: – Jestem sołtysem.

Traper zadławił się piwem.

– Co wam, panie? – zatroskał się sołtys.

– Jak to? – zdołał wyksztusić wreszcie Hasselgard. Zwrócił się do Mobangi. – Trafiliśmy do dobrej wioski?

– Nie sądzę, byśmy mogli się pomylić – odrzekł czarnoskóry, klepiąc towarzysza w plecy.

– Więc jesteście sołtysem? – traper zapytał grubasa, gdy wreszcie odetchnął głęboko.

– Zgadza się. Od tygodnia.

– A co z Reinoldem? – krzyknął rozpaczliwym głosem.

– Aaa – pokiwał głową Harad. – Więc o to chodzi. Znał pan Reinolda?

– Tak, kiedyś... – znaczenie słów sołtysa nagle uderzyło świadomość trapera. – Jak to... znał?

– No, cóż. Chyba jednak będę musiał opowiedzieć wam o zajściu z bestiakiem.

Grubas rozsiadł się wygodniej na krześle. Karczmarz przyniósł gościom ciepły posiłek i odszedł, zabierając pusty kufel. Harad chwycił nóżkę kurczaka ze swego talerza.

– Więc to była ta druga sprawa? – zapytał, wgryzając się w soczyste mięso. Hasselgard kiwnął głową. Nie myślał o jedzeniu, pełen mrocznych myśli czekał na słowa wyjaśnienia. Mobanga też zainteresował się rozmową, jednak nie mógł zlekceważyć pustki w żołądku. Wciągnął w wielkie nozdrza tajemniczy zapach ziół, którymi kucharz przyprawił jadło. Sołtys chrząknął.

– Cóż, zacznę chyba od początku. Panowie słyszeliście zapewne o naszych kłopotach z potworem? A jakże, słyszeliście – odpowiedział od razu za nich. – W końcu to była pierwsza sprawa, nie? Tak czy inaczej, gdzieś tydzień temu przybył do nas obcy, brzydki jak noc – splunął na podłogę, dając wyraz swym odczuciom na temat wyglądu wzmiankowanego przybysza. – Od razu pojechał do sołtysa, wtedy to jeszcze był nim Reinold, i pyta, czy z tą mantikorą to jeszcze aktualne. Reinold mówi, że tak, na to tamten, że zajmie się tym, byle mu powiedzieć, gdzie najczęściej się gnida pojawia, kogo zjadła i takie tam bestiakowe bzdury. – Harad przełknął wyjątkowo duży kawał mięsa. – Ostawił konia, piknego ogiera, w stajni i ruszył w las razem z Ndzunem. Po godzinie Ndzun wraca i mówi, że zaprowadził przybysza w las, a tamten powiedział, że dalej sam sobie poradzi. Czekaliśmy niecierpliwie, aż w końcu obcy wrócił pod wieczór z głową potwora w ręku. Wielceśmy się radowali tamtego wieczora, panie! Tarl stawiał wszystkim kolejkę, śpiewy po stokroć przebijały te nędzne pomrukiwania, jakie dziś słyszycie. Obcy, który w międzyczasie dał się poznać jako bestiobój, też siedział w karczmie i sączył piwsko. Wiecie, panowie – westchnął, potrząsnął głową. – Nikt za bestiakami nie przepada, ale ten w końcu ukatrupił nam potwora, więc żeśmy go zaprosili na zabawę. Próbowaliśmy go zagadywać, jak pokonał stwora i tak dalej, ale nie chciał nic powiedzieć. Nie to nie, jego sprawa, myślałem sobie. – Karczmarz przyniósł kolejne pełne kufle. Grubas chwycił od razu jeden, wychylił zawartość i odstawił, zanim oberżysta zdążył odejść, beknął donośnie. – Tak sobie myślałem. Wtedy do środka wszedł Reinold z pełną sakiewką, uroczyście podziękował wybawcy, dał mu pieniądze i przysiadł się do niego, chcąc porozmawiać. Gada i gada, a bestiak nic. Siedzi cicho i pije. Leje na naszego sołtysa, aż miło. A raczej niemiło. Sołtys zauważył widać, że jak grochem o ścianę i gotowił się już do wyjścia, kiedy to bestiak chwyta go bezczelnie za ramię i mówi, uważajcie panowie, że chce drugie tyle pieniędzy, bo robota była niebezpieczna. Słyszycie go, skurwysyna? Robota niebezpieczna! – Grubas poczerwieniał z gniewu na wspomnienie tamtej sytuacji. Zaczął mówić głośniej. Przestał nawet jeść. – Gdyby nie była niebezpieczna, sami byśmy sobie poradzili! Tak mu rzekł nasz sołtys. Bestiak na to, że wie, ile mu się należy, a dwadzieścia koron, czyli obiecana nagroda, to za mało. Tego było za wiele. Reinold chciał mu coś powiedzieć, ale ubiegł go Tyus, już mocno pijany. Poznaliście Tyusa w stajni, to ten kaszlący – wyjaśnił pospiesznie grubas. – Tyus stuka bestiaka w ramię i mówi, dostał swoje, niech się od sołtysa odczepi. Musicie wiedzieć, panowie, że Reinold był wielce poważany w naszej wiosce, jak i w okolicznych. Wspaniały był to człek, odważny i mądry, choć trochę przygnębiony od czasu... O czym ja znów gadam! – wykrzyknął nagle. Chwycił małą nóżkę kurczaka, włożył całą do ust. Po chwili wyjął ogołoconą kostkę. – Na czym to ja stanąłem... A tak! Bestiak odwraca się i mówi, żeby Tyus pilnował własnego nosa, bo jedno machnięcie mieczem, i nie będzie miał czego pilnować. A miecz miał bestiak imponujący. Zdobiony, z jakimiś napisami, robił wrażenie. Srebrny był – spojrzał na słuchaczy, próbując zaobserwować ich reakcje.

Hasselgard słuchał go uważnie od początku, nie tknąwszy nawet jedzenia. Pewien najgorszego, z obawą czekał na potwierdzenie swych przeczuć z ust Harada, choć wiele by dał, aby to, czego się spodziewał, nie było prawdą. Mobanga, odchyliwszy głowę lekko do tyłu, słuchał uważnie monologu, racząc się pieczonym mięsem. Cały czas patrzył na mówiącego przez lekko przymrużone powieki. Żaden z wędrowców nie zareagował jednak na wzmiankę o srebrnym mieczu w sposób, jakiego oczekiwał grubas. Właściwie, w ogóle nie zareagowali. Harad westchnął zawiedzony i podjął opowieść.

– O czym to ja... Już! – poprawił pozycję na krześle. – Tyus już się szykował, by odpysknąć, gdy sołtys jął uspokajać, mówił, że nie ma powodu, by się kłócić, nagroda wyznaczona była i zmian nie będzie, mówił. Tyus, pijany jak bela, miast usiąść, zwołał kolegów i do bestiaka gada, że jak się co nie podoba, to wara. Wtedy jam już wiedział, że kłopoty będą. Tyusowi się bitki zachciało. I miał ci on bitkę, oj miał! – wąsacz załamał teatralnie ręce. – Parszywy bestiak splunął mu pod nogi, to już wiadomo było, że rozróba będzie, panowie. Myślałem wtedy, że zaczną się nawalać po całej karczmie, stoły wywracając. Ale żem się mylił straszliwie! – Harad złapał się za głowę w kolejnym widowiskowym geście. – Tyus rzucił się na bestiaka, a ten go lewym przedramieniem bach! w szyję uderzył. – Grubas, by należycie oddać gwałtowność tamtego ruchu, uderzył pięścią w stół. – Ledwo widać było ruch ręki! Tyus dostał w gardło i odleciał na stół, dusząc się. To dlatego dostaje czasami ataku kaszlu, co wiedzieliście, panowie – wyjaśnił. – Wtedy dobiegli Greux i... zaraz... O! Greux i Halad! Greux miał w ręku butelkę i chciał ją rozbić na łbie przybłędy, ale ten uniknął, skacząc na kucki i bach! uderzył pięścią od dołu. Greux odleciał, cały we krwi. Potem dopiero żeśmy zobaczyli, że ma złamany kark. Bestiak już miał się rzucić na Halada, który stanął jak wryty, gdy z tyłu na bestiaka jak nie skoczy nasz sołtys! – Grubas niemalże zaczął krzyczeć. Siedział cały spocony i zamaszyście wymachiwał rękami, chcąc zapewne przybliżyć słuchaczom wygląd walki. – Pamiętam, że sołtys wrzeszczał, żeby się tamci uspokoili. Chciał złapać bestiaka za ręce, żeby go unieruchomić, nie bił go przecie, nic złego mu nie robił, chciał ino zakończyć bitkę... Tarl, daj no piwa! Nie widzisz, że zaschło mi w gardle?! – zwrócił się do karczmarza. Przetarł mokre czoło i odetchnął głęboko. Był bardzo zmęczony. W końcu wkładał wiele wysiłku, by jak najwierniej przedstawić zdarzenie wędrowcom.

Mobanga nadal raczył się sowim kurczakiem. Jadł bardzo powoli, słuchając uważnie sołtysa. Spojrzał z niepokojem na swego towarzysza. Traper siedział nieruchomo nad nietkniętym jadłem. Zaciskał ręce na blacie stołu aż do bólu. Po skroni spłynęła mu strużka potu. W jego oczach malował się strach i oczekiwanie. Oczekiwanie na wiadomość, którą już znał. I która wywoływała cierpienie, jakie odczuwa się po utracie bliskiej osoby. Już wiedział. Śmierć najlepszego przyjaciela z dzieciństwa była dla niego szokiem, ale nie zamierzał się rozczulać. Na razie chciał poznać okoliczności zdarzenia. Dlatego słuchał w napięciu, czekając na zakończenie historii.

Do stolika podszedł karczmarz, niosąc trzy pełne kufle i zabierając opróżnione. Harad przepłukał suche gardło i podjął opowieść podniesionym głosem.

– Tak więc sołtys Reinold skoczył na bestiaka, chcąc zakończyć bijatykę. Wtedy bestiak uderzył kilka razy głową do tyłu, rozbijając naszemu sołtysowi czaszkę. Bogowie! Straszny był to widok. – Pokręcił smutno głową. – Widzieliście kiedy, panowie, człowieka z całą twarzą we krwi? Potworność! Myślicie, że to wszystko? A gdzie tam! Kiedy sołtys odtoczył się, bestiak chwycił nóż czy widelec, wszystko jedno. Ważne, że wbił to, drań, w oko sołtysa... – zrobił chwilę przerwy, przypominając sobie tamto wydarzenie, nadal głęboko zakorzenione w sercu tak jego, jak i innych mieszkańców wioski. – Okropny to był widok, panowie, okropny. Reinold, chłop na schwał był, silny i zwinny. Ale bestiak czarami ulepszon, nikt szans z nim nie miał. Niesprawiedliwe to, panowie. – Mobanga mógłby przysiąc, że zobaczył łzę w oku grubasa. – Upadł nasz sołtys na podłogę, cały we krwi. A myśmy wszyscy stali tam nieruchomo, patrząc na bestiaka i czekając, aż nas zarżnie. Nikt się nie ruszył, nikt nic nie zrobił, nie powiedział. Gapiliśmy się na bestiaka, jak owce na wilka, zanim ten je zje. Wstyd. Wstyd mi za nas, że wtedy nie skoczyliśmy kupą na bestiaka, ale strach nas zdjął. – Popatrzył na słuchaczy, jakby szukając zrozumienia, pociechy. Nie znalazłszy ich, westchnął i kontynuował. – I tak to było. Bestiak rozejrzał się i wyszedł bez słowa. Tyleśmy go widzieli. Mówili ludzie potem, że odjechał od razu, zostawiając nas z dwoma martwymi... No, z dwoma martwymi – dokończył, nie mogąc nic lepszego wymyślić na określenie dwóch ofiar bestiobója.

Łyknął piwa. Potrzebował tej rozmowy. Lżej mu się zrobiło na sercu. Zerknął na podróżnych. Czarnoskóry patrzył na swego towarzysza, mrużąc powieki. Harad także przeniósł wzrok na trapera. Bogowie wszechmocni, jego oczy! Czy to rozpacz, strach, gniew się w nich kryją? A może wszystkie trzy uczucia naraz? O czym myślał ten zaniedbany nieznajomy? Sołtys nie mógł oderwać wzroku od pełnych wyrazu oczu Hasselgarda.

Minęła chwila pełna ciszy i napięcia. Żaden z trójki mężczyzn siedzących przy stole się nie poruszył, każdy z innego powodu. Grubas poczuł się trochę niezręcznie.

– Pochowaliśmy ich... niedaleko, niżej, w wiosce... niedaleko – zaczął mówić, by przerwać tę okropną ciszę. Jąkał się ze zdenerwowania, nie mógł znaleźć słów. – Nie tutaj, bo tu nie ma cmentarza... panowie... więc tam zawieźliśmy... Halad co dzień kładzie tam kwiaty... w końcu sołtys... były sołtys znaczy – pierwszy raz zauważył. – Reinold w końcu uratował mu życie, rozumiecie panowie...

Ależ głupoty gadam, pomyślał. Język mi się plącze, jak patrzę na te jego oczy. Musi to bardzo przeżywać. Ale dlaczego się nie odzywa? Dlaczego przez cały czas milczy?

Jakby na zaprzeczenie traper odezwał się:

– Czy znacie imię tego bestiobója?

Jego głos lekko drżał. Hasselgard nie mógł powstrzymać dreszczy, przebiegających jego ciało. Starał się stwarzać wrażenie niewzruszonego, lecz zdradzał go głos. I oczy.

– Na... na początku – wyjąkał sołtys – przedstawił się Reinoldowi jako... Vyrtos.

Przy stole zaległa cisza. W głowie trapera kłębiły się niezliczone ilości myśli. Wspomnienia z dziecinnych czasów przeplatały się z przetrawianymi urywkami sprawozdania Harada, zamierzenia motywowane zemstą mieszały się z myślami pełnymi bezradności. A serce cały czas ściskał ból.

Mobanga obserwował ze smutkiem cierpiącego wewnętrznie towarzysza. Zastanawiał się, co ów powie. Przypuszczał, że Hasselgard w taki czy inny sposób, świadomie lub nie, wyjawi mu decyzję o swych dalszych zamiarach. Ważną decyzję. Jeśli jego wybór będzie zgadzał się z tym, co za słuszne uznałby Mobanga, ten mu pomoże, bez względu na wszystko. Jeśli jednak wybór trapera okaże się niezgodny z przewidywaniami Madombijczyka, sprawa nie zostanie zamknięta nigdy, przez żadnego z nich.

Oczekiwanie na słowa Hasselgarda przerwał Harad.

– Jest pewna sprawa, panowie – zaczął, ściszając głos, rozglądając się konfidencyjnie dookoła i nachylając do dwójki podróżnych. – Nie śmiałbym proponować, gdybyście, panowie, byli obcy... – zawahał się, przemyślał swoje słowa, po czym poprawił. – Znaczy, jesteście obcy, nie znamy się, ale znaliście Reinolda, a to... umożliwia mi złożenie pewnej propozycji, której nie ośmieliłbym złożyć...

– Mówże wreszcie! – przerwał mu Mobanga, lekko poirytowany przeciąganiem tematu przez sołtysa.

– Już, już. Chodzi o to, że... Hm, jakby to powiedzieć... Nie kochamy tego bestiaka, panowie. I widzi mi się, że i wy go nie miłujecie – spojrzał znacząco na jakby nieobecnego myślami trapera. – Nie jesteśmy bogaci, ale mamy jakieś zaskórniaki. Znalazłoby się trochę pieniędzy... Wszyscy opłakujemy sołtysa i Greuxa, a za słabiśmy, by samym zadziałać... Tedy pomyślałem, że wy, panowie, silni wojarze, sprostalibyście... zadaniu. – Harad westchnął, wychylił trzeci kufel, przełknął głośno zawartość. – Prosiłbym was o... zabicie bestiobója. W imię sprawiedliwości i zemsty.

Spojrzał uważnie na przybyszów. W żaden widoczny sposób nie zareagowali na tą przecież niecodzienną propozycję. Wąsacz zastanowił się. Ciekawe, czy ten nieogolony przynajmniej mnie usłyszał?

– Nie. – Głos trapera wyrwał go z zadumy. Otrząsnął się, doszło do niego znaczenie pojedynczego słowa.

– Nie? – zapytał bezradnie.

– Nie – potwierdził Hasselgard. – Nie zabiję bestiobója Vyrtosa za wasze pieniądze, nie z waszej zemsty. – Spojrzał na Mobangę, który wyraźnie oczekiwał na kończące zdanie. Nie czekał długo. – Wywrę na nim własną zemstę.

Ostatnie zdanie wypowiedział z taką mocą i determinacją, że Harad przeląkł się i przełknął z wysiłkiem ślinę. Madombijczyk uśmiechnął się do towarzysza, ukazując rząd nieskazitelnie białych zębów.

– Podjąłeś słuszną decyzję, przynajmniej w moim mniemaniu – odezwał się, patrząc traperowi w oczy. – Wiedz, iż zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby ci pomóc. Albowiem w naszej kulturze zemsta to rzecz święta.

– Dziękuję ci, Mobanga – Hasselgard uścisnął wyciągniętą rękę. – Sam bym sobie nie poradził.

Zastanowił się, czy powinien wciągać w swoją zemstę inne osoby. Ale skoro Mobanga sam wyraził chęć pomocy, nic nie stało na przeszkodzie, by z niej skorzystać. Mimo to, ich dwóch przeciwko bestiobójowi mogło nie wystarczyć. Potrzebował pomocy jeszcze jednego człowieka. Człowieka, który był właśnie w drodze do Keuruunu.

Zwrócił się do zamyślonego grubasa.

– Reinold miał siostrę, zwała się Gallanda. Gdzie przebywa?

– No tak, nie wiecie, panie, bo skąd niby mielibyście wiedzieć? – odparł po chwili sołtys. – Gallanda umarła trzy lata temu na zapalenie płuc, podczas srogiej zimy. Radosna to była osóbka i miła naszym sercom, przeto wielki żal czuliśmy po jej odejściu.

Wiadomość ta wielce zasmuciła trapera. Miał nadzieję na rozmowę z kimś z rodziny martwego przyjaciela, która przybliżyłaby ostatnie miesiące jego życia. Poza tym, lubił Gallandę. Przed oczyma stanęła mu jej postać, zawsze ruchliwa. Jej zielone oczy, żywe i pełne wyrazu. Jej lekko zadarty nos i odstające uszy. I jej wspaniałe usposobienie, dzięki któremu nie dało się jej nie lubić. Ostatni raz widział ją w rodzinnej wiosce, dziesięć lat temu, kiedy była jeszcze małym dzieckiem. Mimo to, wiadomość o śmierci młodszej siostry Reinolda przepełniła jego serce dodatkowym smutkiem. Gdyby żyła, miałaby teraz... osiemnaście lat?

Siedzieli jeszcze długo. Hasselgard poprosił Harada, by ten opowiedział mu o przyjacielu. Słuchał chciwie, poznając fakty z życia byłego sołtysa Chałup. Przez cały ten czas Mobanga siedział i milczał.

Po wspomnieniach przyszedł czas na bardziej konkretne sprawy. Traper zapytał o wygląd bestiobója, co było zrozumiałe, skoro nigdy wcześniej go nie widział. Dowiedział się o matowych brązowych, sięgających ramion włosach, piwnych oczach, kilku niewielkich równoległych szramach na lewym policzku. Usłyszał o słynnym, srebrnym wisiorku ze znakiem cechu bestiobójskiego, czyli mieczem wytyczającym średnicę okrągłej ozdoby, a także o pasie z podobnym ornamentem. I oczywiście o srebrnym mieczu, którego brzeszczot pokrywały słowa bestiobójskiej przysięgi, składanej przy otrzymaniu broni. Te wiadomości powinny w zupełności wystarczyć, pomyślał Hasselgard.

Następnie wypytał o kierunek, w którym udał się morderca, o okoliczne wioski i mieściny, w których ów mógł się w najbliższym czasie zatrzymać, o drogi, którymi najbardziej prawdopodobne było, że będzie się poruszał. Grubas udzielił mu potrzebnych informacji, oferując dodatkowo pomoc kilku swoich ludzi w poszukiwaniach. Mieszkańcy wioski znali okolice lepiej niż dwaj wędrowcy. Hasselgard i Mobanga ucieszyli się z proponowanej pomocy.

Na zakończenie ustalili, że wyjadą z samego rana. Wtedy też omówią z sołtysem resztę spraw, gdyż nie wiedzieli jeszcze dokładnie, co uczynią, i mieli to dopiero przedyskutować. Traper cały czas świadomy był czekającej go bitwy pod Keuruunem.

Późną nocą, gdy w oberży nie było już nikogo prócz dwójki przybyszów, sołtysa i drzemiącego za ladą oberżysty, wąsacz opuścił towarzystwo, chwiejnym krokiem udał się na spoczynek. Wędrowcy skierowali się do wcześniej wynajętych przez niezwykle gościnnego sołtysa pokoi. Zanim zasnęli, rozmawiali jeszcze na temat dalszych planów i działań. Okazało się, iż obaj mieli podobne zamysły. Ustalili, że Hasselgard pojedzie pod Keuruunu, by wziąć udział w ważnej przecież bitwie, po czym postara się o pomoc Thundaxa w planowanym zabójstwie bestiobója. W tym samym czasie Mobanga i przydzieleni do pomocy wieśniacy udadzą się w kierunku, w którym odjechał Vyrtos, i spróbują odnaleźć jego ślad. Według planu mieli się spotkać za około cztery dni w wiosce, położonej u stóp gór, na północ od Chałup, o której dowiedzieli się od Harada. Ponieważ zamierzali wyjechać z samego rana, odłożyli dalszą rozmowę do następnego dnia i położyli się.

Hasselgard długo jeszcze nie mógł zasnąć, rozmyślając o śmierci swego przyjaciela i czynie, który miał zamiar dokonać z zemsty.

Tak należy zrobić, myślał. Sprawiedliwie będzie ukarać winnego za zabójstwo. Krew za krew.

Nie miał zamiaru okazywać litości, nawet jeżeli bestiobój będzie błagał na kolanach. Nie okaże jej! Niektórych rzeczy się nie wybacza. Pomszczę cię, Reinold! Klnę się na bogów, pomszczę cię lub zginę próbując!

Złość opanowała serce trapera. Uderzył pięściami w twarde łóżko. Wyzywał pod nosem bestiobója i wygrażał mu pięścią. Czuł, że na razie jest bezsilny. Jednak już niedługo odnajdzie tego... mordercę, a wtedy dokona się sprawiedliwość. Wtedy, jako sędzia, osądzi go i samemu wykona wyrok, wbijając siekierę w jego czerep. Gdy krew tryśnie mu pod stopy, będzie wiedział, że zemsta się dokonała. I wtedy poczuje ulgę, uspokojenie. Spełni obietnicę. A wyrzuty sumienia? Nie będzie miał żadnych, bo przecież zabije zbrodniarza, który na dodatek jest członkiem znienawidzonego cechu bestiobójów, wiecznie zarozumiałych, chytrych i bezwzględnych, a przede wszystkim śmiertelnie niebezpiecznych. Nie będzie grzechem pomszczenie Reinolda... i Gallandy. Wiadomość o przedwczesnej śmierci tej młodej osóbki, którą Reinold opiekował się w młodości, a którą Hasselgard tak lubił, jeszcze bardziej spotęgowała nienawiść odczuwaną do bestiobója. Ta dziewczynka powinna żyć. A bestiobój powinien umrzeć. I choćby nie wiem co...

Traper usnął.

 

– Moi ludzie są już gotowi, panie.

Hasselgard zanurzył głowę w wiadrze lodowatej wody. Po skończonej czynności odstawił pojemnik, potrząsnął głową, osuszając włosy. Odwrócił się do wyczekującego sołtysa.

– Cóż, zapoznajmy się z nimi – odpowiedział.

Ruszyli do grupki stojącej przed stajnią. Hasselgard spojrzał na niebo, na którym nie widać było ani jednej chmurki. Słońce dopiero wyłaniało się zza horyzontu. Ponura szarówka nie zdołała jednak zabić w traperze przekonania, że to będzie ładny dzień. Chociaż zjedzone naprędce śniadanie nie smakowało mu, był pełen dobrych myśli. Trochę optymizmu nie zaszkodzi, pomyślał. Albo to, albo zadręczanie się śmiercią przyjaciela.

Z karczmy wyszedł Mobanga, przeżuwając ostatni kęs baraniny, dołączył do trapera. Doszli do dwójki czekających wieśniaków, stojących obok swych szkap. Harad przedstawił ludzi.

– To Halad – wskazał chudego młodzieniaszka, tępo wpatrującego się w Madombijczyka. Miał blond włosy, przypominające słomę nie tylko z koloru. W ręku trzymał długi kij.

– Uszanowanie – odezwał się chłopak lekko trzęsącym się głosem.

– Halad bardzo chciał wyruszyć, jako że z bestiobójem ma szczególnie na pieńku. Poza tym gada, że winny jest to Reinoldowi. Okolice zna, przyda się. A to Bradnolk – skinieniem głowy wskazał stojącego obok chłopa, przyglądającego się obcym pozornie beznamiętnie. Był mocno zbudowany, miał gruby zarost, czarne włosy. W zębach trzymał źdźbło słomy. Pobrudzona koszulina była pewnie jego jedyną. – Bradnolk to chłop na schwał. Pięścią byka powala, a gdy uzbrojony, to lepiej z nim nie zadzierać – palcem pokazał widły, które wieśniak trzymał w prawym ręku. W lewym miał jabłko. – Szkoda, że nie było cię wtedy w karczmie, Brad.

– Ano, szkoda, kurwa – odparł grubym głosem. – Gdybym ja ci wtedy był, to takbym bestiaka potraktował! – Rozgniótł w ręce jabłko, by pokazać jak, ochlapując się przy tym obficie. Wyglądało na to, że przygotował ten pokaz, by zaimponować przybyszom, nie przewidział jednak reakcji jabłka. Zaklął przeraźliwie.

– Bradnolk jest trochę porywczy, ale to twardy chłop – rzekł do wędrowców Harad. – W razie walki można nań liczyć.

Hasselgard uśmiechnął się. Ciekawa kompania, nie ma co. Ciekawe, jak zniesie ich towarzystwo Mobanga?

Ze stajni wyszedł mężczyzna, prowadząc wychudłą szkapę za uzdę. Podszedł na gromady. Traper rozpoznał Tyusa.

– Tyusa już znacie – stwierdził Harad. – Bardzo chciał wyruszyć, więc...

– Mogę mówić za siebie, sołtysie – Hasselgard zauważył, że to ostatnie słowo z trudem przeszło wieśniakowi przez gardło. Widocznie niechętnie akceptował Harada na tym stanowisku. – Przepraszam za wczoraj – rzekł nieogolony chłop do dwójki wędrowców. – Ale pijany byłem, poza tym ostatnie wydarzenia... Nieważne. Chcę pojechać i pomóc wam w zabiciu bestiaka, bo mam do spłacenia dług względem sołtysa Reinolda. Znam okolice, a i w walce nie ułomek ze mnie. Na dodatek... – przerwał, zakasłał.

– Ma te ataki kaszlu, od kiedy bestiak zdzielił go w gardło – szepnął wyjaśniająco Harad. Hasselgard pokiwał głową.

– Nie mów nic więcej – zwrócił się do Tyusa. – Możesz jechać z nami. Ale trójka w zupełności wystarczy. – Odwrócił się do wąsacza. – Wyruszamy natychmiast. Ci ludzie, jak tuszę, mają jedzenie i wszystko, co potrzebne?

– Oczywiście! – odparł od razu grubas. – Są przygotowani.

– To dobrze.

Ruszył razem z Mobangą do stajni, wyprowadzili swe wspaniałe ogiery, pochodzące ze stadniny Thundaxa. Na widok pięknych koni wieśniakom zrzedły miny, gdy porównali je ze swymi wychudłymi chabetami.

Cała piątka zajęła miejsca w siodłach.

– Żegnaj sołtysie – Hasselgard uniósł rękę w pożegnalnym geście, który w innych okolicznościach mógłby być równie dobrze gestem powitalnym. – Pomszczę śmierć Reinolda, nie bój się.

– Wierzę, wierzę – odparł z uśmiechem Harad. – Powodzenia tedy życzę. A wy – zwrócił się do trzech chłopów, kiwając palcem wskazującym – dobrze panom służcie radą i pomocą, bo jak się dowiem, że inaczej było...

Tyus burknął coś pod nosem i odjechał jako pierwszy, za nim ruszyli Bradnolk i Halad. Ostatni wyruszyli Hasselgard i Mobanga, nie oglądając się za siebie. Traper wiedział, że już tu nie wróci.

 

Początkowo jechali w milczeniu, rozkoszując się świeżym, porannym powietrzem i lekkim wiatrem, muskającym ich twarze. Hasselgard wyłączył się, całkowicie oddał relaksującemu powiewowi. Zdał się na swego doskonale przecież wytresowanego rumaka i zamknął oczy. Nie myślał o niczym. Odpoczywał.

Gdy otworzył oczy, obok zauważył Tyusa, przyglądającemu mu się w milczeniu.

– Coś nie tak? – zapytał traper.

– Nie, w porządku – wieśniak odsłonił w uśmiechu szczerby między zębami. – Chciałem ino jeszcze raz przeprosić za wczoraj.

– Nic się nie stało. – Hasselgard zauważył, że kiedy Tyus nie jest pijany, naprawdę poprawnie składa zdania.

– Zdenerwowany byłem – ciągnął chłop, nie zwracając uwagi na słowa trapera. – Ale to nie tylko śmierć sołtysa, panie. Nie tylko ona na mnie wpłynęła. Bo widzicie, panie, dwa dni później, po tym zdarzeniu znaczy, gdyśmy właśnie z trumnami sołtysa i Greuxa w inszej wsi byli, ja, Halad, Harad i kilku innych chłopa, do Chałup jeźdźcy zajechali. – Hasselgard zaciekawił się. O tym nie wiedział. Zanosiło się na to, że usłyszy coś ważnego. – Pono od właściciela okolicznych ziem, jakiegoś Smetera byli, z nakazem.

– Od barona van Smeitera? – upewnił się traper.

– Tak, tak, to ten. Pono i nasza wieś na jego ziemiach. W nakazie było, że podług prawa wieś nasza ma dziesięciu zdolnych do woja chłopa wystawić i na usługi tego władyki oddać na czas nieokreślony. Machnął jeden z żołnierzy świstkiem przed staruszkiem Jugolenem, bo tylko on umie u nas jako tako czytać. Poza nim tylko sołtys Reinold i Harad zdolność tę posiedli, a Harada przecie wtedy we wsi nie było. Żołnierzy kilku było, ale wśród nich, jakem później słyszał, jeden młodziutki chłopak w jaskrawym kubraczku i jeden staruch w zdobnej szacie, pono dostojnie, tfu, wyglądał. Kto ich tam wie, po co im chłopak i dziad, ważne, że dziesięciu silnych chłopa z wioski zabrali, a to dla nas duża strata, zwłaszcza teraz, kiedy pracy dużo. Potem część odjechała z powrotem razem z naszymi druhami, a część, w tym chłopak i dziad, w górę ruszyła. Dziad pytał jeszcze, jak do Kotliny Poranka dojechać.

– Kotliny Poranka?

– To taka niewielka kotlinka, gdzie rano słońca miło wyczekiwać, a gdy nadejdzie, błyszczy pięknie na mokrych...

– Tak, tak, wspaniale – przerwał mu bezceremonialnie Hasselgard. – Ale po co dziadowi ta kotlina była? Malowniczość okolicy chciał poznać? Czy może pokazać ją chłopakowi?

– Zaiste, nie wiem, panie. Nie wiem też, skąd tę nazwę znał, skoro tylko my w Chałupach i ludzie w pobliskich wsiach tak kotlinkę zwiemy. Pono dziad już nie miał wracać przez naszą wieś, ino inszą drogą, pewnikiem przez Kozinice.

– Ciekawe... Po co dostojny starzec z małym elegancikiem wybiera się w góry, i to jeszcze z eskortą żołnierzy? – powtórzył sam sobie traper.

– Kiedyśmy wrócili z pochówku i dowiedzieliśmy się o zdarzeniu, rozeźliłem się nie na żarty – kontynuował Tyus, nie zważając na pytanie. – Rozumiecie, panie. Co przybysz, to kłopoty. Tedy, kiedyście wy przyjechali, a ja podpity byłem...

– Chciałeś na nas całą złość za niesprawiedliwość, która was dotknęła, wyładować – dokończył Mobanga, który usłyszał końcową część dyskusji, nadjeżdżając z tyłu i równając swego wierzchowca z końmi rozmówców.

– Iście, rację macie, panie – burknął Tyus ze zwieszoną głową.

– Nic się nie stało, już ci mówiłem – zapewnił go traper. – Nie frasuj się, będziesz miał okazję pomścić śmierć Reinolda.

– Z taką nadzieją wyruszyłem z wami – odrzekł wieśniak i pokłusował do przodu.

 

Dojechali do rozjazdu i ponownie w tym miejscu grupa musiała się rozdzielić. Po krótkim pożegnaniu i upewnieniu się co do miejsca i czasu spotkania, Hasselgard ruszył drogą, którą wczoraj pocwałował Thundax. Reszta jeźdźców pojechała na południe, skąd poprzedniego dnia nadciągnęli trzej wędrowcy.

 

Natknął się na nich przypadkowo, gdy po dłuższej jeździe musiał opróżnić pęcherz w lesie. Zauważył światełko między drzewami, więc ostrożnie skierował się w tamtą stronę. Usłyszał rozmowę, więc podkradł się do niewielkiej polanki, krzaki i wolno zapadający zmrok mając za sprzymierzeńców. Konia zostawił wcześniej, przy drodze.

Wokół małego, ledwo tlącego się ogniska siedziało trzech zbrojnych. Na herbach pokrywających kolczugi widać było szczerzące kły pyski wilków na czerwono żółtym tle. Znaczy, pikinierzy z oddziału Wilczura. Ale co robią tak daleko od wojska, pomyślał. Dezerterzy?

Hasselgarda zdziwiło to spotkanie. Od zjechania z Góry Egrrina unikał głównego traktu, nie chcąc wpaść na armię Kostava. Korzystał z mniejszych, leśnych dróg, bezustannie wijących się i przecinających z innymi, tracąc przy tym sporo czasu. Po drodze upolował zająca, w środku dnia zatrzymał się nad strumykiem, gdzie zjadł zdobycz, a także napoił konia i siebie. Podróż przebiegała spokojnie, bez żadnych niespodzianek. Nie sądził, że przyjdzie mu natknąć się na jakichkolwiek żołnierzy, a jeśli już, to na służących baronowi van Smeiterowi. Tych przy ognisku początkowo wziął za jakąś straż, nie wiedział przednią czy tylnią. Z błędu wyprowadziła go beztroska, z jaką zachowywali się żołdacy. Nie wystawili warty, nie przejmowali się hałasem, rozpalili ognisko za blisko drogi. Musieli więc być dezerterami. Treść podsłuchanej rozmowy potwierdziła to.

– Żreć co nie ma! Aleś nas urządził, Haevver! – krzyczał barczysty mężczyzna o rudych włosach, cały czas rozglądając się z niepokojem po okolicy.

– Nikt cię nie zmuszał, Zakrido – odparł spokojnie ten po środku, bawiąc się swym nożem myśliwskim. Miał ciemne włosy i lekko spiczaste uszy. Najprawdopodobniej był półelfem. Z jego twarzy nie znikał wyraz lekceważenia. – Chciałeś gnić z resztą pod Wilczurem, twoja brocha. Ja tam nadstawiać dupy za kawał cudzej ziemi nie mam zamiaru, zwłaszcza że gówno z tego dla mnie będzie.

– Prawda to – ożywił się trzeci, do tej pory wpatrując się tępo w ognisko. Miał grube wąsy i lekką szczecinę, podobną do tej u Hasselgarda, pokrywającą policzki. Dość długie, nieuczesane włosy przylegały do skóry na głowie, świadcząc o sporej tłustości. Traper rozejrzał się. Na lewo od zbrojnych stały ich konie, przywiązane do drzewa, o które oparte były piki. Na jednym z wierzchowców zauważył kuszę. Przy każdym z żołnierzy leżał pas z mieczem.

– Prawda to. Ja nie pies, by wszędzie za Kostavem na gwizdnięcie biegać. Ja w Gerrn żonę i córkę ostawiłem.

– Ten znowu o swojej żonie – powiedział z niesmakiem Zakrido. – Pies ją ganiał! Ja się martwię, czy za nami Haroud kogo nie wysłał.

– A kogo miałby wysłać? – w głosie półelfa nie słychać było śladu żadnej emocji, poza lekceważeniem. – Osłabić jeszcze bardziej swój oddział? Zastanów się. Zresztą, jeśli mieliby nas znaleźć, zrobiliby to do tej pory. Jak widzisz, nie znaleźli nas. W tym lesie, na uboczu, jesteśmy bezpieczni. Przestań tedy jęczeć jak stara baba i psuć mi humor.

– Chyba... Chyba masz rację, Haevver.

– A jeśli o żarcie idzie... Jutro najdziemy jakąś odosobnioną chałupinę i wbijemy się na wieczerzę. Będzie wyżerka, potem małe podpalanko... A jak dobrze trafimy, to i co innego będzie. Nie tak, Zakrido?

Żołdak wydawał się być przekonany. Półelf umiał wpływać na ludzi. Tacy jak on zostają hersztami banitów, przywódcami zbójeckich band czy kapitanami piratów, pomyślał Hasselgard. Cóż, czas zacząć przedstawienie.

Nadepnął na suchą gałązkę, by zwrócić uwagę żołnierzy. Ci, usłyszawszy trzask, zerwali się, dobywając mieczy. Rozglądali się z niepokojem dookoła. Rudy patrzył dokładnie na krzaki, za którymi ukryty był Hasselgard, jednak najwyraźniej nie dostrzegł nikogo.

– Kto tam? – krzyknął Haevver.

– Przyjaciel – odparł głośno traper, wychodząc zza krzewów. – Opuśćcie broń, żołnierze, nic wam przecież nie zrobię.

– Sam jesteś? – zapytał półelf, mierząc go groźnym spojrzeniem, nie pozbawionym jednak pierwiastka lekceważenia. Ani on, ani żaden z jego kompanów nie opuścił miecza.

– A z kim mam być, w środku lasu, gdy wieczór się zbliża? – odpowiedział pozornie niedbale Hasselgard. Zatrzymał się przy ognisku tak, by zobaczyli jego twarz i ręce. – Usiądziemy, czy będziemy tak stać?

– Siądźmy – zadecydował po chwili namysłu Haevver, wymieniwszy znaczące spojrzenia ze swymi towarzyszami. Usiadł, odłożył broń, którą nadal miał jednak w zasięgu ręki. Dwaj pozostali poszli za jego przykładem. Hasselgard przykucnął po drugiej stronie ogniska. – Więc co robisz sam w lesie, gdy wieczór się zbliża?

– Traperem jestem, co można po ubiorze poznać. W dzień poluję, w nocy śpię. A wszystko to w lesie, mym domu. Szukałem właśnie dobrego miejsca na nocleg, gdy ogień zobaczyłem.

– Człowiek lasu tedy – zamyślił się ten z tłustymi włosami.

– Myśliwy – dodał Zakrido. – A jam myślał, że to...

– Zawsze to przyjemnie ugościć kogoś przy ognisku – Haevver przerwał mu szybko. Zwrócił się do wąsacza. – Zobacz no, Binki, czy nie mamy jakiego napitku dla gościa przy koniach.

– Nie mamy, przecież wiesz, Haevver – zdziwił się tamten.

– A może jednak coś zostało? – wycedził z naciskiem żołnierz. Jego głosem można by ostrzyć nóż. Nawet dziecko zrozumiałoby ukryty rozkaz w tym zdaniu. Tłustowłosy też pojął. – Pójdź, zobacz, gościa wszak godzi się czymś ugościć.

– Racja – burknął wąsacz, wstając i idąc w stronę koni. – Może tak być... że coś się ostało... – Aktorem był kiepskim.

Traper uśmiechnął się lekko. Wiedział, na co się zanosi. Półelf pewnie przeklinał się w duchu za to, że nie ma pod ręką broni strzeleckiej. Musiał ją więc zdobyć, nie wzbudzając podejrzeń ofiary. A kusza była przy koniach.

Hasselgard zerknął na rudego. Ten siedział cicho, lekko się trząsł. Wyciągnięta prawa ręka znajdowała się tuż obok leżącego miecza. Hasselgard poczuł, że i jemu serce mocniej bije. Przeszedł go lekki dreszczyk. Zawsze tak było przed walką, przed jakimkolwiek ostrzejszym konfliktem, niekoniecznie związanym z rozlewem krwi. Przed prawie każdym polowaniem. Zdążył już się przyzwyczaić.

– Widzę, że masz dwie siekiery – zaczął półelf. Chce mnie zająć rozmową, by odwrócić uwagę od tamtego przy koniach, pomyślał Hasselgard. – Zawsze myślałem, że wy, myśliwi, ludzie lasu, jak to się ładnie wyraził mój towarzysz, używacie toporów.

– Od dziecka ćwiczyłem z siekierą – odezwał się traper, ogrzewając ręce przy ognisku. Niepotrzebnie, bo wieczór był ciepły. – Trudno by mi było się teraz przestawić na topór. A jak się umie nią władać, siekiera nie mniej niebezpieczna jest od każdej innej broni. – Kątem oka zauważył, że tłustowłosy grzebie w jukach, zapewne szukając nieistniejącego antałka, lewą zaś chwyta kuszę i chowa za plecy.

– Chciałbym zobaczyć, jak siekierą pokonujesz rycerza w pełnej płytówce – rzekł Haevver lekceważąco. Tym razem lekceważenie było szczególnie zauważalne.

Hasselgard spostrzegł, że ręka rudego jest już na rękojeści miecza, który nadal jednak leży na ziemi. Tłustowłosy podchodzi do ogniska, trzymając ręce za plecami. Na twarzy półelfa, w miejsce lekceważącego, pojawia się drwiący i zarazem triumfalny uśmieszek.

– Tego nie jestem ci w stanie pokazać – odpowiedział pozornie spokojnie traper. Adrenalina przyspieszała bicie serca. – Ale może zainteresuje cię widok, jak siekierą pokonuję dezertera w kolczudze.

Błyskawicznym ruchem wyszarpnął broń zza pasa i rzucił w niosącego kuszę. Siekiera dwa razy okręciła się w powietrzu, po czym wbiła się w czoło żołnierza całym żeleźcem. Zbrojny zezując upadł z cichym jękiem na plecy.

Traper, w przeciwieństwie do zaskoczonych przeciwników, nie zawahał się. Doskoczył do rudego, z rozdziawioną gębą wpatrującego się w upadającego towarzysza, drugą siekierą odrąbał mu rękę przy łokciu. Rudy wrzasnął i odturlał się, trzymając za kikut. Gdy Hasselgard naparł na półelfa, ten był już gotowy, mimo to z ledwością sparował wściekłe cięcie od góry. Bronie złączyły się, więc energicznym ruchem odepchnął siekierę wraz z właścicielem. Był silny. Traper postąpił kilka kroków do tyłu, by złapać równowagę.

– Tak cię przerobię, że cię rodzona matka nie pozna – wycedził Haevver.

– Ciebie już od urodzenia pewnie nie chciała znać.

Półelf zaatakował z dzikim okrzykiem, wywijając mieczem. Traper zręcznie parował ciosy ostrzem siekiery, zaskakując tym przeciwnika. Haevver nigdy nie myślał, że można tak walczyć zwykłą siekierą. Pchnął. Człowiek lasu odskoczył w bok, zamachnął się, mierząc w plecy. Półelf próbował wykręcić się, odbić cios. Nie zdążył. Poczuł uderzenie pod łopatką. Przecięcie metalowych kółek kolczugi. Zagłębienie się ostrza w ciało. Niesamowity, rwący ból.

Nawet nie zauważył, kiedy upadł. Leżał na ziemi, stękając i skręcając się w męczarniach. Szorował plecami o ziemię w nadziei na uśmierzenie nieznośnego bólu. Nie skutkowało.

Ujrzał nad sobą trapera. Z ostrza siekiery spływała krew. Jego krew. Traper stał plecami do ogniska, przysłaniając światło. Jego twarz skryta była półmrokiem. Widać było tylko oczy. Wściekłe, złe oczy.

Usłyszał głos. Zimny i ... lekceważący?

– Dziwny sposób ugaszczania wyznajesz, półelfie. Ale na nic innego nie liczyłem, podchodząc do ogniska. Giń.

Nie zrozumiał, o co chodziło myśliwemu. Zdziwił go spokój, z jakim tamten wypowiedział ostatnie słowo. Ale to już nie miało znaczenia. Usłyszał syk przecinanego powietrza. Głuche stuknięcie. I to był koniec.

Zakrido oscylował na granicy jawy i snu. Nie mógł zatamować upływu krwi z rany. Czuł, że odpływa. Obraz zamazywał się. Zdołał jeszcze spostrzec zarys sylwetki, zbliżającej się. Rosnącej. Była coraz bliżej, bliżej.

– Nnie... proszę... – zdołał wyksztusić ledwo słyszalnym szeptem.

Nie było odpowiedzi. Kształt schylił się nad nim, dotknął prawego ramienia. Po czym podniósł się. I odszedł. Zniknął.

Zakrido spróbował wstać. Nie mógł. Próbował przetoczyć się do koni. W jukach miał bandaże. To była jego jedyna szansa.

Nie zdołał. Zamazany obraz ciemniał coraz bardziej. W końcu świat zniknął, została tylko ciemność.

Hasselgard wracał lasem do swego konia, uprzednio odwiązawszy wierzchowce dezerterów. Za pasem sterczały dwie siekiery, wytarte o herb jednego z żołnierzy.

Tego mu było trzeba. Wyładowania się. Skupienia na kimś złości, wściekłości. Nic tak nie uspokaja jak rozlew krwi, pomyślał. To głupota. Ale poskutkowało. Uśmiechnął się. Przynajmniej dotrze do Keuruunu w dobrym nastroju.

 

Rankiem następnego dnia natknął się na pięciu żołnierzy, jadących konno, i około dwudziestu odzianych w brudne, podarte szaty mężczyzn, idących obok pieszo. Herby ludzi, odzianych w kolczugi i noszących otwarte hełmy, przedstawiały trzy złote kółka, splatające się ze sobą na środku granatowego tła. Wędrowali w stronę Keuruunu.

Nie należeli na pewno do armii barona Kostava. Przednią strażą nie mogli być, gdyż Hasselgard był pewny, że już po południu poprzedniego dnia znacznie wyprzedził maszerujące wojsko. Z tego samego powodu wykluczał tylnią straż. Dezerterów także nie brał pod uwagę, argumentując to kierunkiem, w którym grupa podążała.

Mogli więc to być jedynie żołnierze w służbie barona van Smeitera, zapewne werbownicy.

Przeczekał, aż gromadka przejdzie obok wąskiej ścieżki, na której w głębi lasu czekał, i oddali się kawałek. Po czym wyjechał na szerszą drogę i popędził w stronę piątki wojskowych. Jeden z nich usłyszał tętent kopyt, odwrócił się, krzyknął coś do kompanów, wskazując nadjeżdżającego palcem. Wszyscy sięgnęli po broń. Piesi zaczęli płochliwie rozglądać się na boki, starając się zbić w kupę.

– Stać! Ktoś ty?! – krzyknął jeden z żołnierzy, gdy był pewny, że nieznajomy zrozumie jego słowa. Na barkach miał naszyte po jednym czarnym pasku, dobrze widocznym na ciemno niebieskim tle.

– Przyjaciel – odparł Hasselgard, posłusznie zatrzymując konia.

– Czyj, ciekawym? – zapytał żołnierz z krótkim zarostem, nie przestając wodzić oczyma za plecami trapera, zapewne wypatrując kolejnych jeźdźców.

– Wasz, jeśli baronowi van Smeiterowi służycie, a wydaje mi się, że tak jest.

– Zaiste, jest jak mówisz – zgodził się ten z naszywkami.

– Jeśli więc jest jak myślę, czyli do Keuruunu się udajecie, chętnie potowarzyszę wam, bo i mnie tam spieszno.

– Ano, prawda, że do Keuruunu nam droga – poweselał żołnierz, wkładając miecz do pochwy i nakazując reszcie zrobić to samo. Nie musieli się przecież obawiać jednego człowieka. Mężczyźni w łachmanach odetchnęli z ulgą. Grupa podjęła marsz. – Nie wyglądacie mi na nieprzyjaciela, raczej na... myśliwego.

– Blisko. W głównej mierze traperstwem się trudnię. Nazywam się Hasselgard.

– A jam jest Frad Galeward, dziesiętnik z oddziału kapitana Yellena, w służbie barona Hana van Smeitera – dumnie wypiął pierś, dodając sobie ważności. Wychylił się w kulbace, uściskując wyciągniętą dłoń. – Zamierzasz wziąć udział w bitwie, Hasselgard?

– W sumie tak. Jest się o co bić.

– Tak uważasz? Moim zdaniem kawał ziemi, nawet tak spory jak ten, którym włada baron van Smeiter, to nie powód dla śmierci tylu ludzi, ilu jutro niewątpliwie zginie.

No tak, przecież on nie wie, pomyślał Hasselgard. Dla większości biorących udział w walce żołnierzy to będzie bitwa o kawałek gruntu.

– Pewnie morale naszych leży, zupełnie jak u Kostava – traper wyraził na głos swe myśli, co zauważył dopiero po skończeniu zdania. Skonstatował, że użył słowa "naszych". No cóż, wciągnęło mnie. To także moja bitwa.

– Głupio mi o tym mówić, ale masz rację – odparł niechętnie dziesiętnik po chwili milczenia. Nie dosłyszał porównania do kostavowych wojsk. – Niewielu jest takich, co rwą się do walki. Na palcach można ich policzyć. Zdecydowana większość krzywo patrzy na dowódców, wyraża swe niezadowolenie, argumentując błahym powodem bitwy. A po cichu złorzeczy van Smeiterowi, że ich do walki zmusza. Z mocniejszym przeciwnikiem na dodatek.

– Wcale on nie taki mocny – stwierdził niezbyt przekonywująco traper, wlepiając się w ziemię. Chciał uspokoić żołnierza. Nie trzeba było geniusza, by domyślić się, że i on nie jest z tej sytuacji zadowolony.

– Słyszałem, – Frad Galeward konfidencyjnie nachylił się do rozmówcy, ściszył głos – że w skład wojsk barona Kostava weszli Czarni Chłopcy. Jeśli tak, to cienko z nami.

– To pewnie tylko plotki – zełgał Hasselgard. – Najważniejsze, to w boju hardość ducha i męstwo wykazać, a zwycięstwo przyjdzie samo – wyrecytował zdanie, którego nauczył się od pewnego gnoma, mając dwanaście lat. Kiedyś w nie wierzył, teraz uważał, że było trywialne i głupie. Jednak na żołnierza podziałało.

– Masz słuszność – rzekł już weselej, po czym wykrzyknął: – Nie damy się najeźdźcom, co chłopy?

Odpowiedział mu ponury chór potwierdzających pomruków i potakiwań. Morale rzeczywiście nie było najlepsze.

– Nie wiem, czy to ważne, – zaczął Hasselgard, kiedy Frad przestał lżyć pod nosem swych podkomendnych za brak bojowego ducha – ale wczoraj wieczorem na południowy zachód stąd natknąłem się na trójkę dezerterów z armii Kostava. Jak widać, i u nich nie wszyscy do walki się kwapią.

– Ano, dobra to nowina. Słyszeliście, chłopy? – zakrzyknął do reszty, z nutką sarkazmu. – I kostavowe psy srają po kątach na myśl o bitce, tedy nie sami będziecie mieć zafajdane portki!

Tym razem odpowiedzią była cisza. Dziesiętnik zwrócił się do trapera.

– Tacy dezerterzy z ich armii to kłopot. Wsie będą nachodzić, chałupy palić... Nie to, co nasi. Bo i od nas uciekają, trzeba ci wiedzieć. Ale nasi do domów wracają, do żon i dzieci, nie w głowach im rozbój.

– Tamci trzej nie będą sprawiać kłopotów – Hasselgard uśmiechnął się lekko.

– Rad jestem to słyszeć – żołnierz odpowiedział uśmiechem.

Rozmawiali o rzeczach błahych, wolno pokonując kolejne kilometry. Po pewnym czasie krajobraz uległ zmianie. Wyjechali z lasu, wkraczając na teren łąk. Trawa falowała na lekkich wzniesieniach, nieliczne już drzewa kołysały się z wiatrem. W oddali widzieli pracujących na roli wieśniaków. Mijali niewielki wsie, pojedyncze domy. Przecięli rzekę Rodę, korzystając z dużego, kamiennego mostu. W końcu wjechali na główny trakt, prowadzący do Keuruunu.

 

Najpierw zobaczyli mury miasta i wyrastające nad nimi wysokie budynki. Dopiero potem, wjeżdżając na jedno z wielu wzniesień, ujrzeli stacjonujące pod grodem wojsko.

Po rozległym obozie kręciło się wielu ludzi, nie sposób było odgadnąć ich liczby. Rycerze przemieszali się ze zwykłymi żołdakami, ci natomiast z chłopami. Z jednej strony ustawione były kolorowe, oznaczone herbami namioty. Przy niektórych stały proporce z godłami, niektóre wejścia chronione były przez strażników. W innej części obozu stały wierzchowce, te należące do rycerstwa opancerzone, te do lekkiej konnicy nie.

Mimo ładnej pogody rozpalono ogniska, przy których siedzieli żołnierze, czyszcząc zbroje, ostrząc miecze lub gaworząc o czymkolwiek, byleby nie myśleć za dużo o zbliżającej się bitwie. Z umiejscowionej w środku obozu kuchni polowej wydobywał się dym, niosąc miły zapach po skupionych nieopodal ludziach.

Hasselgard, Frad Galeward i jego podkomendni ruszyli w kierunku swej armii. Będąc już bliżej traper zaobserwował, że gorzej lub w ogóle nie uzbrojonym chłopom rozdaje się przerdzewiałe miecze, stare włócznie lub zwykłe widły. Rozejrzał się też po twarzach. Nie były uśmiechnięte.

– Cóż, tu mus nam się rozdzielić – rzekł dziesiętnik. – Muszę się zameldować kapitanowi i oddać tych tu – wskazał na ciekawie rozglądających się chłopów, z którymi podróżowali – komuś pod dowództwo. Ty, jak rozumiem, sam zadbasz o siebie.

– Tak, znam jednego z kapitanów, on wszystko załatwi. Oficerów znajdę wśród namiotów, jak tuszę?

– Naturalnie. Jak zowie się kapitan, którego chcesz znaleźć? Może mógłbym nakierować.

– Thundax.

– Hm, nie słyszałem. Jesteś pewny...? Z resztą, nieważne. Obowiązki wzywają. Do zobaczenia, może jeszcze porozmawiamy.

– Bywaj – traper uścisnął podaną dłoń i ruszył z wolna w kierunku namiotów.

Jadąc na swym koniu wśród zbiorowiska, rozpoznał kilka rodzajów wojska. Tarczownicy, uzbrojeni w miecze lub kordy i oczywiście tarcze. Pikinierzy walczący pikami. Łucznicy i kusznicy. Lekka jazda. Rycerstwo. I oczywiście chłopi, którzy pewnie pójdą na przedzie.

Nigdzie nie zauważył najemników. Więc tylko regularne wojsko weźmie udział w potyczce, pomyślał. Najemnicy walczą zawsze tak samo, niezależnie od celu czy nastawienia reszty wojska. Teraz, skoro morale było niskie, przydaliby się, zachowując kamienną twarz i walcząc profesjonalnie, bezwzględnie, jak zawsze.

Już dojeżdżając do namiotów, spostrzegł niewielką grupę krasnoludów, siedzących wokół małego ogniska, oddalonego od reszty. Za nimi widział kilku elfów o ciemnych włosach. Kilkunastu ludzi o twarzach zbirów, w lekkich zbrojach. I dwóch reaverów.

Więc jednak było trochę najemników. Niemniej stanowczo za mało.

Hasselgard zagadnął przechodzącego tarczownika.

– Gdzie znajdę kapitana Thundaxa?

– Kogo? Nie kojarzę imienia. Ale większość oficerów ma teraz naradę. Pewnie i ów Thundax tam jest. To ten czerwony namiot. Przed wejściem chorągwie z godłem barona van Smeitera: czarny pas ukośnie przecinający czerwone tło. Ale to pewnie wiesz.

– Oczywiście. Dzięki za pomoc.

Dojechał do opisanego namiotu. Ze środka dobiegały go odgłosy nerwowej dyskusji, jednak nie potrafił rozróżnić poszczególnych słów. Zsiadł z konia, podszedł do jednego z gwardzistów, pilnujących wejścia.

– Dawno zaczęła się narada?

– Z samego rana, z samiuteńkiego – odparł wesoło żołnierz. Był to młody chłopak. Z niewytłumaczalnej radości bez przerwy szczerzył zęby. – Jak zaczęli, tak skończyć nie mogą. Przyjdzie im do wieczora się naradzać. A ja tu stoję i nasłuchuję, a nuż czego mądrego się nauczę. Wiecie, na początku zrozumieć ni słowa nie mogłem. Teraz wszystko pojmuję. Strategia mądra rzecz...

– To dobrze – przerwał traper, zanim gadatliwy gwardzista zdążył zacząć kolejne zdanie. – Nie wiesz pewnie, czy kapitan Thundax jest w środku? Pewnie nie – rzekł, gdy zauważył zdziwienie na twarzy żołnierza. – Nic to, zaczekam na niego nieopodal. A z resztą, po kiłę ci to mówię?

Odszedł, nim gwardzista zdążył coś powiedzieć.

Przykucnął niedaleko ogniska krasnoludów, trzymając lejce konia. Próbował przysłuchać się rozmowie brodaczy, jednak gaworzyli oni we własnym języku. Hasselgard znał go trochę, uczył się krasnoludzkiego od gnoma, będąc małym chłopcem. Dzięki temu stwierdził, iż krzepcy ludkowie rozmawiają przede wszystkim o elfach, zabijaniu i kastrowaniu. Ich gromkie okrzyki i wybuchy śmiechu świadczyły o powiązaniu tych trzech tematów. Traper uśmiechnął się. Lubił krasnoludy i gnomy. Z nimi zawsze można było pożartować, pogadać, zabawić się. Nie to, co z elfami. Ponurzy i dumni, choć nie tak jak dawniej, zazwyczaj unikali poufałych rozmów z ludźmi. I nie mieli krzty poczucia humoru. Z półelfami i innymi mieszańcami natomiast sprawa miała się jak ze zwykłymi ludźmi: wszystko zależało od tego, na jaki typ osoby trafiłeś.

Traper już miał zamiar przysiąść się do krasnoludów, gdy poczuł rękę na ramieniu.

– Wreszcie jesteś – usłyszał znajomy głos. Odwrócił się i zobaczył Thundaxa. Stary wojownik ubrany był w zbroję płytową, przez którą przewieszony był materiał z herbem van Smeitera: czarnym pasem ukośnie rozdzielającym dwie czerwone części tła.

– Ano, jak widać – uścisnęli sobie dłonie. – Widzę, że nie zaczęliście beze mnie.

– Mieliśmy ruszyć z samego rana, ale wyperswadowałem atak baronowi, argumentując to twoją nieobecnością – zażartował tymczasowy kapitan. – Mam teraz trochę wolnego czasu. Chodź w ustronniejsze miejsce, porozmawiamy. Mam ci coś ciekawego do powiedzenia, a i sam rad usłyszę coś od ciebie.

Ruszyli wolnym krokiem, wymijając biwakujących żołnierzy. Kierowali się ku skrajowi obozu. Po drodze traper zostawił konia w prowizorycznej stajni, gdzie trzymane były wierzchowce rycerstwa i kapitanów, a więc w większości przypadków także szlachty. W końcu usadowili się na uboczu, spoczęli na miękkiej, zielonej trawie.

– Zaczynaj – Thundax wyjął spod pancerza fajkę, nabił ją tytoniem, pyknął kilka razy, wypuścił wolno dym z ust.

– Cóż – zaczął Hasselgard – wesołych nowin nie mam...

I zrelacjonował przyjacielowi wszystkie wydarzenia od momentu odłączenia się Thundaxa od drużyny aż do oddzielenia się Hasselgarda od Mobangi i trójki wieśniaków. Gdy rozprawiał o Reinoldzie, głos mu się lekko łamał, a w oczach pojawiał się smutek. Kiedy natomiast napomykał o bestiobóju, nie potrafił powstrzymać złorzeczeń i wyzwisk, twarz przybrała zły wyraz, oczy zapłonęły nienawiścią. Żadna z tych emocji nie umknęła starszemu wojownikowi. Zrozumiał, że Hasselgard i ów Reinold byli w przeszłości wielkimi przyjaciółmi, a bestiobój, uśmiercając jego przyjaciela, sprawił traperowi wielki ból. Teraz było to dla niego oczywiste.

Potem młodzieniec opowiedział o drodze do Keuruunu i dołączeniu się do oddziałku dziesiętnika Frada Galewarda, a w końcu o szczęśliwym dojeździe do obozu wojska. Incydent z trzema dezerterami pominął, nie uznawszy za celowe chwalić się przed starszym kompanem.

Gdy skończył, Thundax wyraził ubolewanie nad śmiercią Reinolda. I zgodnie z oczekiwaniami i nadzieją trapera, zaoferował swą pomoc w dochodzeniu sprawiedliwości. Hasselgard podziękował serdecznie, odetchnąwszy z ulgą. Bez tej pomocy miałby małe szanse na dokonanie zemsty.

O planie postanowili porozmawiać dopiero po bitwie, jako że nie było pewne, czy wyjdą z niej żywi. Jednak Thundax był o wygraną barona van Smeitera niewiarygodnie spokojny. Zapytany o ten dziwny stan, odrzekł:

– To jest właśnie ta ciekawostka, którą chciałem cię uraczyć. Na naradzie, która niedawno się zakończyła, właśnie ten temat był poruszony. I to on właśnie wzbudził wiele kontrowersji. Między innymi moich. Ale biorąc pod uwagę liczbę wojska, czyli niewiele ponad tysiąc, z czego trzecia część to chłopi, oraz jego nienajlepszy stan, to posunięcie wydaje się dobre.

– Jakie posunięcie? O czym ty mówisz? – zirytował się Hasselgard. – Gadasz i gadasz, a o co konkretnie chodzi nie raczysz wyjaśnić.

– Ha! – Thundax uśmiechnął się nagle. – Miałem ci powiedzieć, ale niech to będzie niespodzianka. Zresztą, nie wiadomo, czy wszystko się powiedzie. Nie powiem ci, żeby nie zapeszyć. – Zachichotał. – Ale jeśli się powiedzie, zdziwisz się jutro! Gały ci na wierzch wyjdą z osłupienia! Lecz nie martw się, nie będziesz w tym osamotniony. Obydwie armie staną jak wryte. Ale tylko jedna armia będzie się cieszyć. Druga będzie krzyczeć... Oczywiście, jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli.

– Więc co, zmieniłeś zdanie? W końcu nie powiesz, o co chodzi?

– Nie. Wolę poczekać do jutra, uśmieję się zdrowo, gdy zobaczę twą rozdziawioną gębę. A zresztą, – dodał, nachylając się do ucha rozmówcy, przesadnie rozglądając się, czy nikt nie podsłuchuje – nie mogę ci tego powiedzieć. Van Smeiter nakazał, by dowódcy nie zdradzili tego swym podkomendnym – zaśmiał się znowu, widząc niepocieszonego druha. – Wszystko ma wyglądać tak, jakby jutro miała rozegrać się oczekiwana bitwa.

– A nie ma się rozegrać? – traper nic już nie rozumiał. – O co chodzi? Co to za tajemnica? Nie powiesz? Ech, do kiły z tobą i tą twoją ciekawostką!

Thundax nie przestawał się śmiać. Zmarszczki i blizny zatańczyły na nienajmłodszej twarzy. Hasselgard uważał, że takie dziecinne zachowanie nie przystoi człowiekowi pięćdziesięcioletniemu, zajmującemu się polityką i strategią, prowadzącemu stadninę, obracającemu znacznymi kwotami, mającemu wiele wspólnego z nielegalnymi interesami, obytemu z żeglarstwem, a na dodatek parającemu się magią. Jednak Thundax był rarogiem, był jedyny w swoim rodzaju, oryginalny. Czemu nieraz dawał dowód.

– Naprawdę nie widzę powodu do śmiechu – burknął jeszcze traper, ale nie ciągnął już towarzysza za język.

Rozmawiali jeszcze jakiś czas. Thundax właśnie opisywał stan wojska, kiedy usłyszeli odgłos trąbki. Na ten dźwięk wszyscy żołnierze i chłopi zerwali się z miejsc i biegiem ruszyli w kierunku, z którego dobiegało trąbienie. Wykrzykiwali przy tym coś, czego traper nie mógł zrozumieć. On też wstał.

– Co to? – zapytał. – Do walki?

– Nie – odparł spokojnie wojownik, pykając z fajki. – Spójrz, zostawili broń. To na zupę.

Rzeczywiście, teraz kiedy Hasselgard wiedział, czego nasłuchiwać, rozróżniał poszczególne słowa biegnących.

– To na zupę! Na zupę! Żarcie! Zupa!

– Ależ się rwą – skomentował z uśmiechem. – Głodzicie ich tu?

– Wyobraź sobie, – odrzekł Thundax – że trudno wykarmić tylu ludzi. Od rana nic nie jedli. Ale zrzedną im pewnie miny, gdy zobaczą, co kucharz przygotował. – Pociągnął z fajki, wypuścił dym z ust, przygasił poślinionym palcem żarzący się tytoń. – Trudno, muszę iść.

– Dokąd?

– Na kolejną naradę. Dostaniemy coś do żarcia, a potem będziemy się kłócić. Tak to w uproszczeniu będzie wyglądać. Dobrze przynajmniej, że oficerów nieźle karmią. Nie patrz tak, jak się uda, to coś ci załatwię. Ale na wszelki wypadek zjedz trochę zupy, hahaha! Bądź przy czerwonym namiocie, tym z... Przecież już tam byłeś! Bądź tam, gdzie się spotkaliśmy. To tymczasem, borem lasem.

Odszedł, wesoło pogwizdując. Tak, pomyślał traper, pocierając zarośniętą brodę i patrząc na oddalającego się towarzysza. To dziecko w skórze pięćdziesięciolatka.

Udał się do kuchni polowej po zupę, a raczej rozwodnioną nalewkę, jaką tam rozdawali. Nie chcąc jeść samemu, poszedł z talerzem do ogniska krasnoludów, którzy już zajadali posiłek z typową dla swojej rasy ogładą. Na pytanie, czy może się przysiąść, brodaci ludkowie poszemrali, przytaknęli niechętnie. Jednak już po chwili atmosfera wokół ogniska poprawiła się, gdyż Hasselgard szybko znalazł wspólny język z krasnoludami, którzy na szczęście bez problemu przestawili się na język królewski. Rozmowa toczyła się na wiele luźnych tematów, po czym zaczęli rozprawiać o czekającej ich bitwie.

Traper dowiedział się, iż brodacze nie są szczęśliwi, że się zaciągnęli. Nie widzieli wielkich szans na zwycięstwo wojska barona van Smeitera.

– Gdybyśmy od początku wiedzieli, że tamtych będzie prawie dwa razy więcej – rzekł głucho Ivo Marwett, dowódca ośmioosobowego oddziału krasnoludów, – splunęlibyśmy pod nogi werbownikom i poszlibyśmy swoją drogą. A ci nam gadali, że szanse będą równe, że mniej więcej tyle samo ludzi u nas, co i u nich. Żołd był dość wysoki, a my przecie z żołdu właśnie głównie żyjemy, więc bez myślenia żeśmy się zaciągnęli. A teraz dupa! Nijak nam przecie odejść, bośmy nie tchórze, poza tym umowa była, a my są honorowi.

Traper doskonale rozumiał brodacza. Rzeczywiście, szanse nie rysowały się zbyt dobrze. On też wcześniej myślał, że będą równiejsze. Ale on znał prawdę, prawdziwe znaczenie tego starcia, i poczuwał się do obrony tej ziemi. Trzeba twardym być, pomyślał.

Gawędzili jeszcze długo. Krasnoludy poczęstowały go piwem i kiełbasą, które mieli ze sobą. Opróżniali się bezpośrednio do ogniska, nie przerywając rozmowy. Narada dowódców nie kończyła się. Ludzie czyścili nie wiadomo który raz broń i zbroje.

 

Słońce powoli chowało się za horyzont, gdy do obozu przyjechał zwiadowca, wrzeszcząc:

– Jadą! Jadą!

Zapanował rozgardiasz, wszyscy wstali, chcąc zobaczyć ogrom armii nieprzyjaciela. Zawiadomieni oficerowie i biorący udział w naradzie rycerze wyszli z namiotu. Był z nimi i Thundax, którego twarz była jak z kamienia. Wśród wielmożów wyróżniał się skośnooki o żółtej skórze, stojący tuż obok grubego szlachcica.

Po dziesięciu minutach ciągnących się w nieskończoność zza wzniesienia wyłoniło się wojsko. Oddziały szły w takim samym porządku, w jakim były dwa dni wcześniej, kiedy obserwował je traper z przyjaciółmi.

Czas płynął, dłużył się niemiłosiernie, a kolejne oddziały pojawiały się na widnokręgu. Żołnierze barona van Smeitera posępnieli z minuty na minutę. Wymieniali lękliwe pomruki.

W końcu przejechała gerrnijska konnica i nie było nikogo więcej. Wroga armia rozbijała obóz pięćset metrów od miasta, dobrze widoczna przez obrońców.

Przeciwników rzeczywiście było niemal dwa razy więcej. Lękliwe pomruki nie ustawały.

– Są więc! – odezwał się baron van Smeiter, gruby mężczyzna o jasnobrązowych, przyciętych przy szyi włosach i bujnych wąsach. Miał około pięćdziesięciu lat, zupełnie jak Thundax. Jego donośny głos był słyszany nawet w najdalszych szeregach. – Jutro zmierzymy się z nimi i zwyciężymy! Przygotujcie się, moi żołnierze! Jutro wielki dzień!

Hasselgard rozejrzał się po żołnierzach i chłopach. Nie wyglądało na to, żeby cieszyli się na myśl o walce. Rozchodzili się ze do swych ognisk zwieszonymi głowami. Baron i dowódcy wrócili do namiotu.

– No i dupa – odezwał się Ivo Marwett, stojący obok trapera, gładzący swą długą, czarną brodę. – Mówiłem, że będzie dupa.

 

Dife wyszedł z chaty, przeciągnął się na chłodnym wietrze. Ściągnął kalesony, wysikał się na trawę. Ranek był ładny.

Podciągając portki spoglądał w dół na dolinę. Rozciągała się ona na zboczu wzgórza, na którym stał jego dom, oddalony od wsi. Tu miał spokój, z dala od wiejskiego rejwachu. Tu też mógł robić to, co lubił najbardziej.

Obejrzał się, popatrzył przez otwarte drzwi do komnaty, gdzie na łóżku spała naga dziewczyna. Zastanowił się. Jak ona się nazywa? Cholera, nie pamiętam. Ale była niezła. Szybka, energiczna, zgrabna. Prawdziwa akrobatka. A jaka napalona. Dwa razy, a jej jeszcze mało. Wymęczyła mnie, ale warto było. Bo przecież o to chodzi, nie?

Nie usłyszał ich. Pięć ogromnych istot wyłoniło się zza jego domu, przeleciało mu tuż nad głową. Prąd powietrza przewrócił go, wcześniej zubożywszy dach o kilka desek. Dife przeturlał się, zatrzymał na głazie. Przekląwszy wstał szybko i spojrzał na to, co go wywróciło. I nie mógł uwierzyć własnym oczom. Istoty wielkimi, podobnymi do nietoperzych skrzydłami przecinały powietrze, by po chwili zniknąć za skałą. Dife przetarł oczy ze zdumienia.

– To niemożliwe! Tak nisko? – wyszeptał.

Tym razem usłyszał cichy trzepot błoniastych skrzydeł. Ogromny smok, bo ponad piętnastometrowy bez ogona, prawie dwudziestopięcio z ogonem, wyłonił się zza chałupy. Był czerwony i jaskrawy jak ogień. Wzrostem nie odstawał od swych pięciu pobratymców.

Dife zamarł w bezruchu.

Maruder leciał tym samym torem, co poprzednicy, tyle że trochę szybciej, widocznie chciał nadgonić. Gładko ominął chatę, przefrunął tuż nad mężczyzną. Zapewne nawet nie spostrzegł, iż ogonem zawadził o jego głowę, która już bez reszty Dife’a przeleciała kawałek razem z nim, zostawiając za sobą krwawy ślad w powietrzu. Z gracją wygiął swe ciało i skręcił za skały.

 

Dostojny starzec i ubrany w pstrokaty kubraczek chłopiec jechali wolno górską ścieżką. Nocleg w niewielkiej kotlince, przez miejscowych nazywanej Kotliną Poranka, dał im siły do podróży w siodle. A widok, jakim byli uraczeni o brzasku, napawał ich serca radością. Poza tym wykonali ważne zadanie. Mogli być z siebie dumni, zwłaszcza chłopak.

Niespełna dwunastoletni młodzian nie posiadał się ze szczęścia. Od momentu spełnienia misji nie potrafił ukryć podekscytowania. A to wiercił się w siodle, a to trajkotał, dając ujść podnieceniu i nie pozwalając opiekunowi zaznać spokoju. Apogeum gadatliwości nastąpiło podczas noclegu w kotlince, kiedy to przez długi czas nie pozwolił spać starcowi.

Jechali z wolna wśród skał, a buzia chłopca się nie zamykała. Opowiadał po raz kolejny o tym, jak to nie spodziewał się, że mu się uda, że to było niewiarygodne, że... Starzec słyszał ten sam monolog już wielokrotnie i miał szczerze dość.

– Zamilcz wreszcie! – przerwał ostro kolejny chaotyczny wywód chłopca. – Takie zachowanie nie przystoi osobie z twoją pozycją i twoimi przywilejami.

– Przepraszam, mistrzu.

Podróżowali chwilę w milczeniu. Starzec przymknął oczy i pozwolił wiatrowi smagać swą pociętą zmarszczkami twarz. Cieszył się tą chwilą. Wiedział, że nie potrwa długo.

– Mistrzu Daquet?

– Słucham, chłopcze – westchnął starzec, niechętnie przerywając rozmyślania.

– Czy... Czy myślisz, że one zgodzą się na nasze warunki? Że wykonają zadanie?

Starzec uśmiechnął się pod nosem. Wreszcie jakieś konstruktywne pytanie. Chłopak wreszcie ochłonął, zaczął myśleć.

– Oczywiście – odpowiedział po chwili. – Przecież po to się z nimi spotkaliśmy. Aby je przekonać. I udało nam się. Wspaniale się spisałeś, młodzieńcze.

– Dziękuję, mistrzu – chłopiec pokraśniał, zadowolony z pochwały. – Mistrzu Daquet?

– Tak?

– A czy baron van Smeiter... Czy on dotrzyma przyrzeczenia? Czy wypełni swoją część umowy?

– Oczywiście – skłamał spokojnie starzec.

 

Obie armie ustawiały się do walki. Żołnierze wyrównywali szyki, dowódcy jeździli tam i z powrotem na swych koniach, wykrzykując rozkazy.

Hasselgard został przydzielony do oddziału najemników i co lepiej uzbrojonych chłopów, dowodzonego przez Thundaxa. Oddział ten znajdował się za szeregami biedniejszych wieśniaków, stanowiących pierwszą linię. Po obu stronach były oddziały piechoty i pikinierów, na ich flankach konnica. Za nimi znajdowali się łucznicy i kusznicy, oflankowani przez rycerzy.

Traper podszedł do przyjaciela.

– Chyba rozgryzłem twoją tajemnicę – rzekł, patrząc na wojsko barona Kostava.

– Hę? A, tamto. Słucham więc.

– Gdzieś w ukryciu czeka sojuszniczy oddział Khitalończyków, mający ujawnić się zaraz po sygnale do walki.

Wojownik popatrzył na niego ze zdziwieniem, po czym roześmiał się. Kilku chłopów spojrzało na niego z zaciekawieniem.

– Z czego rechoczesz? – zdenerwował się Hasselgard.

– Ale żeś wymyślił – opanował się w końcu Thundax. – Wysnułeś taki wniosek na podstawie tego Khitalończyka, którego widziałeś przy Hanie, tak?

– A co, mylę się?

– I to jak. – Wojownik przysłonił oczy, rozejrzał się po widnokręgu. Nie zamierzał zaspokajać ciekawości trapera. Sam powoli tracił nadzieję na przybycie oczekiwanej pomocy. – Radziłbym ci założyć kolczugę, Hass – rzekł nagle do towarzysza, nie odrywając jednak wzroku od linii horyzontalnej.

– Nie, dzięki. Już ci mówiłem, że nie używam pancerza.

Poklepał po szyi czarnego rumaka, dosiadanego przez Thundaxa, i wrócił do szeregu. Napotkał uśmiechniętą twarz Ivo Marwetta.

– Dobrze, że przynajmniej naszemu dowódcy jest do śmiechu – krasnolud wysmarkał nos w palce, bezceremonialnie wytarł rękę o kolczugę. – Czego on tak wygląda? Pomocy boskiej?

Właśnie, zastanowił się traper, obserwując Thundaxa. Kogo stara się wypatrzyć?

Z drugiej armii rozległ się odgłos trąbki, powtórzony przez kilka innych. Wrogie wojsko wolno ruszyło do przodu. Żołnierze służący baronowi van Smeiterowi poruszyli się niespokojnie. Dowódcy wymienili zawiedzione spojrzenia. Zaczęli głośniej wykrzykiwać rozkazy.

– Nie udało się, cholera – mruknął do siebie Thundax, po czym zwrócił się do podkomendnych. – Wyrównać szyk! Przejść na lewo, przepuścić łuczników! Przyjdzie nam stoczyć ciężki... – urwał, zapatrzony na południe. – Tak, kurwa! – wykrzyknął radośnie, wskazując palcem ledwo widoczny czarny punkcik w powietrzu. – Są! Już lecą!

Dowódcy po chwili też zobaczyli to, czego tak wyczekiwali. Nagle ożywieni zaczęli sobie gratulować, śmiali się, wykrzykiwali radośnie. Żołnierze przyglądali się im ze zgrozą. Powstało lekkie zamieszanie. Ivo Marwett podążył wzrokiem za ich spojrzeniami.

– Co oni, pogłupieli? Na co się tak gapią? Kurwa, nic nie widzę, za niski jestem. Hasselgard, widzisz coś?

Traper wyprostował się, spojrzał w kierunku południowym. Zauważył sześć malutkich punkcików, zmierzających w ich stronę. Jedno było pewne. Sześć sylwetek, ledwo widocznych na tle jasnego nieba, nie podróżowało ziemią.

– Dobra, słuchać mnie! – wrzasnął Thundax, próbując przekrzyczeć innych kapitanów, gorączkowo wydających nowe rozkazy swoim podkomendnym. – Nadciąga pomoc! Pod żadnym pozorem nie atakować mi gadów! Gdy zrobią swoje, natychmiast ruszamy na resztę, która się ostała. Dopadać i zabijać! Wszystko jasne?!

– Nie! – odkrzyknął jeden z chłopów. – Jakich gadów?!

– A tych, kochasiu! – wskazał palcem rosnące w oczach sylwetki smoków.

Armia barona Kostava zatrzymała się trzysta metrów od przeciwnika, najwyraźniej także zauważając nadciągające istoty. Żołnierze zaczęli panikować, część jęła uciekać, dowódcy robili co w ich mocy, by utrzymać resztę w jako takim szyku. Sami jednak byli zdezorientowani.

Oddziały barona van Smeitera pospiesznie ustawiały się na nowych pozycjach. Łucznicy i kusznicy w asyście jazdy wysunęli się na przód. Tuż za nimi ustawiło się rycerstwo i oddział Thundaxa. Za nimi pikinierzy i piechota. Najgorzej wyposażeni chłopi wycofali się. Niewielka część żołnierzy nie zdzierżyła, zaczęła uciekać. Reszta, przepełniona nową nadzieją, żwawo wykonywała rozkazy. Wojacy chwycili za broń. Ivo Marwett zakręcił toporem młynka. Traper wyciągnął siekiery.

Thundax miał już w ręku huungwardzki oręż. Szóstka smoków była coraz bliżej. Przeszło mu przez myśl, że może gady nie będą chciały działać według umowy i zaatakują także, lub tylko armię van Smeitera. Gdy jednak smoki skierowały się wyraźnie na wrogie wojsko, pięćdziesięcioletni wojownik odetchnął z ulgą. Teraz trzeba było poczekać.

Zauważył kostavowych łuczników, przedzierających się przez zdezorientowane oddziały, próbujących ustawić się na dogodnej pozycji strzeleckiej. Dowodzący nimi sierżant ledwo panował nad sobą, nie mogło więc być mowy o sprawnym panowaniu nad setką wystraszonych ludzi. Inni dowódcy, mimo iż szlachta, także nie potrafili utrzymać swych podkomendnych w ryzach. Spostrzegł kapitana Ravallo, spadającego ze swego konia między innych lecących na ziemię jeźdźców z gerrnijskiej konnicy. Wierzchowce, wyczuwając niebezpieczeństwo, stawały dęba, rzucały się lub uciekały. Thundax spostrzegł, że i konnym z jego wojska z ledwością udaje się panować na rozdrażnionymi zwierzętami.

Jedynym oddziałem w wojsku barona Bahandyla Kostava, zdającym się utrzymywać szyk i panować nad strachem, byli Czarni Chłopcy z Pandawy. Dziki Rozenthal wykrzykiwał rozkazy swym tubalnym głosem, przywodzącym na myśl uderzenie gromu, słyszanym całkiem dobrze nawet przez pierwsze szeregi oddziałów van Smeitera. Thundax jednak dobrze widział, że oddział Rozenthala jest unieruchomiony między regimentem pikinierów pod dowództwem Possiva Gharana a piechotą. Nie mógł przedsięwziąć żadnych poważniejszych akcji.

Już było wiadomo, że łucznicy nie zdążą się ustawić, gdyż smoki były tuż tuż. Kilku wystrzeliło w stronę gadów, chybiając lub godząc w twardy łuskowy pancerz. Rycerze, całkowicie rozbiwszy swój szyk, podzielili się na dwie grupy. Pierwsza składała się z tych odważniejszych, pojedynczo przedzierających się w stronę nadlatujących przeciwników. Druga wybrała przeciwny kierunek. Biegiem lub galopem ruszyła w ślad za większą częścią piechoty i Czwartym Regimentem pikinierów z Gerrn, który już zdążył stratować swego dowódcę, mężnego i do końca starającego się powstrzymać spanikowanych żołnierzy kapitana Xabana. Drogę przecinała im lekka kawaleria pod wodzą kapitana Gregretha, który jakimś cudem zdołał zmobilizować swych ludzi do walki. Niestety jeźdźcy, galopując na spotkanie smoków, tratowali uciekających towarzyszy z innych oddziałów.

Wojsko nieprzyjaciela opanował chaos. Wydawało się, że już nic nie mogło powstrzymać rzezi. Rycerze, oficerowie i żołnierze z armii van Smeitera przypatrywali się zafascynowani. Dopiero teraz w pełni uświadomili sobie wielkość stworzeń.

Pięć ognisto czerwonych. Jeden czarny jak najczarniejsza noc. Pełne gracji i wdzięku. Mimo to nie wzbudzały zachwytu. Wzbudzały grozę.

Smoki nie zaatakowały bezmyślnie. W locie ustawiły się w jednej linii. I z dzikim piskiem runęły na przemieszane oddziały gerrnijskiej konnicy i łuczników. Uderzały szponami i ogonami, kłapały szczękami. Zbierały krwawe żniwo. Robiły to z wielką wprawą i dziką bezwzględnością.

Rozrywały na strzępy jeźdźców wraz z wierzchowcami i rozbiegających się łuczników. Dowodzący nimi sierżant został przepołowiony smoczym szponem. Kapitana Ravallo przywaliło cielsko zabitego ogiera. Krzyk oficera utonął wśród nieludzkich niemalże wrzasków mordowanych żołnierzy. Hasselgarda zemdliło. Kilku ludzi z jego oddziału zwymiotowało.

Smoki rozdzieliły się. Trójka poszybowała na spotkanie lekkiej kawalerii, dziarsko podążającej za kapitanem Gregrethem i czarną chorągwią z żółtym krzyżem. Kawalerzyści w galopie chwycili mocniej kopie, unieśli je lekko do góry. Gady jednak nabrały wysokości, przeleciały nad jeźdźcami. Zatoczyły ostry łuk, dogoniły zwalniających kawalerzystów i naparły na nich z prawej strony. Przebiły się przez nich jak przez masło. Rozdzierane szczątki obsypały tych, którym udało się przeżyć. Mimo opanowującego go przerażenia, kapitan Gregreth próbował ustawić swych ludzi przodem do smoków. Dla nich to było jednak za wiele. Dławieni strachem konni zawrócili wierzchowce, wyrzucili kopie, rzucili się do ucieczki. Powracające smoki brutalnie rozprawiły się z tymi, którzy zbyt wolno się decydowali. Między innymi z kapitanem Gregrethem, który nigdy dotąd nie opuścił pola walki przed końcem.

Druga połowa gadów kierowała się w stronę regimentu pikinierów pod wodzą Szlezara Harouda. Wilczur zdołał zmusić większość swych ludzi do utrzymania linii i wystawienia pik. Nic to nie dało. Smoki wzleciały lekko w górę i równocześnie zionęły ogniem na nieruchome cele. Fala płomieni, poruszająca się równolegle z lecącymi gadami, piekła żołnierzy żywcem. Smród palonego ciała było czuć aż w drugiej armii. Makabrycznych krzyków nie dało się porównać z żadnymi innymi.

Smoki doleciały do końca oddziału i wzbiły się w powietrze. Szlezar Haroud, jeden z niewielu ocalałych po nalocie, miał już dość. Z opętańczym wrzaskiem rzucił się do ucieczki.

Thundax uznał, że czekali już wystarczająco długo. Odwrócił się do znieruchomiałych z wrażenia żołnierzy.

– Gady nie wygrają za nas bitwy! Do walki, chłopy! Bij, morduj wroga!!

Żołdacy otrząsnęli się i ryknęli dziko. Biegiem puścili się na nieprzyjaciela. Pędzące krasnoludy rzucały plugawe przekleństwa pod adresem wroga. Hasselgardowi serce łomotało niczym kowalski młot.

Inne oddziały ruszyły za nimi. Traper obejrzał się. Wśród tłumu żołnierzy mignęła mu sylwetka Frada Galewarda, wymachującego kordem. Obok mijał go widziany wcześniej Khitalończyk, zachowujący kamienne oblicze.

Hrabia Possiv Gharan zwany Żabą, widząc nadciągające oddziały wroga, po prostu zemdlał. Dowódca jego straży Kivan zaklął. Z trudem utrzymywał swój oddział w ryzach. Widział oczy swych ludzi, pełne lęku. Widział ich rozdygotane ręce i nogi. Widział też ryczących żołnierzy nieprzyjaciela, biegnących wprost na nich. Ich wielką przewagę tak liczebną, jak psychiczną. Starcie z pewnością zakończyłoby się rozbiciem jego regimentu. Miał jednak świadomość, że na otwartym terenie nie uciekną daleko przed smokami lub nawet wrogą konnicą. Ucieczka nie miała szans powodzenia. Podjął decyzję.

Thundax biegnąc, spostrzegł regiment Possiva Gharana, zmieniający szyk, ustawiający się frontem do niego. Dobrze, pomyślał, prowadząc swoich ludzi na pikinierów. Bardzo dobrze. Nie tylko od smoków wam się dzisiaj oberwie.

Łucznicy i kusznicy po krótkim biegu przysiedli w odległości dwustu metrów od wrażego wojska i ostrzelali rozbite oddziały wroga. Thundax uznał, że to błąd. Lepiej byłoby wypuścić strzały na zwarty oddział pikinierów Gharana, aby go trochę przerzedzić, lub nawet rozbić. Niestety, dowodzący strzelcami kapitan miał inny pomysł. Jego podwładni kończyli dzieło, zaczęte przez smoki. Sporo strzał godziło także rycerzy, szukających sposobności do walki z latającymi przeciwnikami. Po chwili sposobność się znalazła.

Trójka smoków, które wcześniej rozprawiły się z chorągwią lekkiej kawalerii kapitana Gregretha, podjęła walkę z rycerzami i resztką konnych z oddziału kapitana Ravallo. Nierówną walkę. Walczący w rozsypce knechci i jeźdźcy padali ofiarą celnych ciosów smoczych szponów i ogonów. Inni dostawali się pod smoczy ogień. Jeszcze inni mieli nieprzyjemność być po prostu zjedzonymi. Ciężkie zbroje rycerzy nie dawały im w tej sytuacji żadnej ochrony. Ginęli jeden po drugim.

Strzelcy, nie chcąc zranić smoków, wybrali sobie inny cel. Zdążyli jeszcze wystrzelić salwę w stronę ciasno zbitej masy pikinierów. Thundax z zadowoleniem skonstatował, że to, jak i niezwykle podwyższone akcją smoków morale jego ludzi, antagonistyczne do nastawienia wroga, praktycznie przesądziło o całkowitej porażce armii barona Kostava.

Druga trójka gadów pikowała na Czarnych Chłopców. Lecz walka ze smokami nie była obca Dzikiemu Rozenthalowi. Już wcześniej kazał najemnikom uzbrojonym w rohatyny wysforować się na czoło. Za nimi stanęli reaverzy z sieciami. Rozenthal tubalnym, ostrym głosem utrzymywał swych ludzi w ryzach. Żaden nie uciekł. Żaden nie rozbił szeregu.

Gdy pikujące smoki już miały przeorać pazurami pierwsze szeregi, Rozenthal machnięciem ręki nakazał podniesienie rohatyn. Pierwsza linia błyskawicznie najeżyła się ostrzami włóczni. Gady wpadły między najemników. Trysnęła krew.

Dwa smoki gwałtownie się poderwały, unikając poważniejszych ran, zadając także niewielkie. Trzeci miał mniej szczęścia. Nadział się na kilka rohatyn, które boleśnie wbiły mu się w podbrzusze. Próbował się poderwać, lecz napotkał zarzucone przez reaverów sieci, skutecznie uniemożliwiające rozpostarcie skrzydeł. Zaplątał się w nie i spadł ciężko na ziemię, rozgniatając przy okazji kilku zbyt ospałych najemników. Do szamoczącego się w uwięzi smoka doskoczyło kilkunastu uzbrojonych w miecze Czarnych Chłopców i jęło ciąć, gdzie popadnie. Z ran tryskały fontanny karmazynowej posoki. Reszta rohatynerów, którzy nie stracili swych broni w trzewiach gada, osłaniała kompanów przed ewentualnym nalotem pozostałej dwójki.

Dziki Rozenthal uśmiechnął się zadowolony. No dalej, kurwiszony, pomyślał. Spróbujcie drugi raz.

Nie zdążyły spróbować. Na Czarnych Chłopców wpadł zmuszony do cofania się oddział dowodzony przez Kivana, powodując totalne zamieszanie i niemożność przeprowadzenia składnej akcji. Najemnicy Rozenthala zatrzymali się na zdezorientowanej, pozbawionej dowódcy resztce piechoty, która była zbyt otępiała, by uciec lub cokolwiek przedsięwziąć.

Thundax z dzikim okrzykiem jako pierwszy wpadł między najeżone grotami pik szeregi regimentu Possiva Gharana, z niezwykłą dla jego wieku zręcznością lawirując między drzewcami broni, tnąc na lewo i prawo huungwardzkim orężem. Biegnący tuż za nim podkomendni z siłą zderzyli się z pikinierami. Część żołnierzy Thundaxa zginęła od dłuższej broni obrońców, jednak w zwarciu dzidy daleko ustępowały mieczom, toporom czy nawet zwykłym kordom. Pikinierzy, zmuszeni do cofania się pod naporem wściekłych razów przeciwników, zostali wepchnięci między najemników z Pandawy.

To wszystko nie było ważne dla Hasselgarda. Skupiał się jedynie na najbliższym przeciwniku. Z siekierami w ręku rozłupywał ciała wrogów z dziką zapalczywością. Całkowicie pochłonięty walką zapomniał o swej zemście. Ba, zapomniał o całym świecie. Dał się ponieść żądzy mordu. Ciął! Rąbał! Siekł! Tylko to się liczyło.

Krew trysnęła mu na twarz, oślepiając. Przetarł oczy, opamiętał się. Wypchnięto go z tłumu, stanął na uboczu. Rozejrzał się. Obok mignęła mu sylwetka Ivo Marwetta i pozostałych krasnoludów, toporami torujących sobie drogę naprzód. Thundax zniknął gdzieś z przodu. Do jego oddziału dołączali właśnie nadbiegający tarczownicy i pikinierzy. Masakrowali wrażych pikinierów. Po prawej stronie widział szpikowane strzałami niedobitki z poprzednich oddziałów. Widział też zagubionych rycerzy w służbie barona Bahandyla Kostava, którym udało się przeżyć starcie ze smokami i deszcz strzał, a którzy teraz stali się celem ataku rycerstwa i lekkiej jazdy w służbie barona Hana van Smeitera.

Zauważył też smoki, które rozdzieliły się, by doganiać uciekających pojedynczo wrogich żołnierzy. Jasna cholera, jak takie piękne stworzenia mogą tak bezwzględnie siać śmierć? I jak to się dzieje, że robią to z taka gracją!

Z niemądrych rozmyślań wyrwał go widok rannego kostavowego pikiniera, który zataczając się, usiłował podejść do trapera i przebić go dzidą. Hasselgard bez problemu wyminął zbyt wolne pchnięcie i zatopił siekierę w karku przeciwnika. Nie zastanawiając się dłużej, dołączył do napierających żołnierzy, właśnie przekraczających martwe cielsko smoka.

 

Kurwa, kurwa, kurwa! Co za świństwo, co za kurestwo, myślał Dziki Rozenthal, tnąc napierającego chłopa przez bark. Tak dać się rozbić. Dać się tak łatwo pokonać, wręcz skompromitować! I to z powodu kilku chędożonych gadów.

Widział, jak jego ludzie dzielnie stawiają opór, jednak giną po naporem przeważających sił wroga. Spostrzegł jednego z nieprzyjaciół, około pięćdziesięcioletniego mężczyznę, który ze szczególną wprawą wywijał mieczem. Mężczyzna nosił insygnia kapitana. Przynajmniej jego zabić. Ocalić resztkę honoru. Zasłużyć na godną śmierć w tej parodii bitwy.

Dziki Rozenthal ruszył w kierunku upatrzonego wroga, przebijając się przez pikinierów. Nawet nie patrzył, czy zabija sojuszników, czy wrogów. Właśnie odcinał głowę pikiniera z regimentu Possiva Gharana, gdy drogę zastąpił mu jeden z jego podkomendnych. Był ranny w rękę i brzuch, ale mówił wyraźnie.

– Niech pan ucieka, dowódco! Pan nie może zginąć! Nie w tak plugawej bitwie! Musi pan...

Najemnik urwał, z grotem piki wbitym w gardło. Pikinier, właściciel broni, uśmiechnął się szeroko, po to tylko, by zrobić miejsce dla brzeszczotu, który Dziki Rozenthal wepchnął mu w gębę. Kapitan Czarnych Chłopców rozejrzał się, ale zgubił pięćdziesięciolatka. Zrezygnowawszy z opcji szukania go, zastanowił się nad słowami najemnika. Wiedział, że ucieczka jest niemożliwa. Ale jako doświadczony wojownik znał sposoby na przeżycie niemal w każdej sytuacji. Podjąwszy decyzję, odbił w prawo, próbując wydostać się ze zgiełku w miejsce, gdzie lekka kawaleria kapitana Gregretha tratowała członków Czwartego Regimentu z Gerrn.

 

Thundax zanurkował pod nieporadnym machnięciem piki, ciął przeciwnika przez plecy. Spostrzegł, że wydostał się z kotłowaniny. Tarczownicy van Smeitera czyhali tutaj na wypadających z tłumu wrogów, aby bezlitośnie ich zabijać. Nikt nie miał szansy uciec.

W powietrzu unosiła się upiorna melodia, pełna ludzkich jęków i krzyków, odgłosów zderzania metalu o metal, rozcinania ciała, gruchotania kości. Niedoświadczony człowiek, przysłuchujący się tej makabrycznej symfonii z boku, mógłby nie wytrzymać. Inaczej wyglądało to w ferworze walki, gdzie nie myślało się o jękach, lecz o tym, jak zachować życie lub odebrać je nieprzyjacielowi. Dopiero zaprzestając walki można było usłyszeć tę melodię. Gdyby był młodszy, Thundax pewnie by zwymiotował. Lecz miał ponad pięćdziesiąt lat. Nieraz słyszał podobne rzeczy.

Odchodząc dalej od tłukącej się masy, rozejrzał się dookoła. W oddali spostrzegł złotą karocę, odjeżdżającą prędko w asyście kilku konnych na południowy zachód. Smoki akurat goniły uciekinierów zmierzających na wschód, więc baron Kostav miał szansę uciec. Ciekawe, kiedy Bahandyl zarządził odwrót, pomyślał Thundax. Gdy wiadomo już było, że smoki zaatakują tylko jego wojsko? Czy może dziesięć sekund później, gdy połowy jego wojska już nie było?

Właśnie, smoki. Całe to zwycięstwo zawdzięczamy im. Han utrzyma ziemię. Ba, okupi to nawet niewielkimi stratami. Jednak zawsze będą gadać, że musiał uciec się do pomocy parszywych gadów, wrogów ludzkości. Ten końcowy szturm na pikinierów Żaby się nie liczy. To już tylko postawienie kropki nad "i". Zabieg, mający na celu sprawić wrażenie, że przecież po coś stawiliśmy się na tym polu. Lecz równie dobrze mogliśmy pozwolić smokom walczyć samodzielnie do końca. Miałyby trochę kłopotów z Czarnymi Chłopcami, lecz wynik byłby ten sam. Spójrzmy prawdzie w oczy, smoki wygrały dla nas bitwę. A zrobiły to prawie za darmo.

Przerwał rozmyślania, bo hałas robił się mniejszy. Tłum rozbił się na kilka mniejszych grup, w których to żołnierze barona van Smeitera wybijali knechtów barona Kostava. Tylko ciasno zbite, okrążone skupiska najemników z Pandawy, liczące po mniej więcej dziesięciu ludzi, stawiały mężny opór. Opór ten był z góry skazany na niepowodzenie. Pikinierzy bez problemu uzyskiwali przewagę, wykorzystując długość swej broni. Poza tym żołnierzy van Smeitera było bez porównania więcej.

Wszędzie dookoła pełno było biegających ludzi. Tarczownicy oraz jeźdźcy ganiali i dobijali pojedynczych przeciwników. Pikinierzy wespół z najemnikami z oddziału Thundaxa wykańczali Czarnych Chłopców. O pikinierach z oddziału Kivana nie mogło być już mowy. Sam Kivan leżał martwy pod stosem innych ciał. Dalej działały smoki, na różne sposoby mordując pojedynczych uciekinierów.

Uważając bitwę za skończoną, mimo iż walki jeszcze trwały, żołnierze zaczęli zabierać z pola rannych. Nadszedł czas felczerów. Trzej lekarze polowi szykowali się do ciężkiej pracy. Musieli się mocno zdziwić, gdy zobaczyli, jak niewiele jej będą dziś mieli.

Thundax uśmiechnął się mimowolnie. To było całkowite zwycięstwo.

 

Na pole nadciągnął niewielki orszak, składający się z barona van Smeitera, jego straży przybocznej oraz kilku rycerzy. Baron nigdy nie brał bezpośredniego udziału w walkach, teraz też nie zrobił wyjątku.

Orszak podjechał do siedzącego na uboczu Thundaxa. Han van Smeiter zsiadł z konia, wylądował ciężko na ziemi. Potężne brzuszysko zafalowało. Było to widać nawet pod pięknie zdobioną i kompletnie niepraktyczną zbroją. Na twarzy wielmoży zagościł szeroki uśmiech.

– Wspaniałe zwycięstwo. Nie sądzisz, Thundax?

Thundax spojrzał mu w oczy. Miał trochę inne mniemanie na temat wspaniałego zwycięstwa, jednak nie mógł się nie zgodzić się z faktem, iż bitwa była, łagodnie mówiąc, jednostronna. Całkowite. Tak. Ale nie wspaniałe.

– Z punktu widzenia historycznego, militarnego czy politycznego?

– A co za różnica?

– Zasadnicza, Han. Zasadnicza. – Nie wyjaśnił jednak, na czym polegała.

Zawsze zwracał się do barona po imieniu. Był jego przyjacielem i nie musiał go tytułować. Van Smeiterowi to nie przeszkadzało. Thundax uznał, że jeśli komuś to wadziło, to był to jego problem, i mógł pięćdziesięciolatka pocałować w dupę.

Baron chciał coś powiedzieć, gdy zawiał mocniejszy wiatr. Spojrzeli w górę, by zauważyć czarnego smoka, który pojawił im się nad głowami, a teraz opadał, z gracją trzepocząc skrzydłami. Zawisł dwa metry nad ziemią, tuż przed orszakiem. Straż i rycerze szybko stanęli między baronem a gadem, wyciągając broń w stronę zwierzęcia (jeśli tak można było nazwać jedynie bardziej sprecyzowany i okonturowany kawałek nocy, unoszący się przed nimi).

Smok zdawał się obserwować van Smeitera, wpatrywał prosto w oczy, oceniał. Baron nie zniósł tego spojrzenia. Skierował wzrok na pobojowisko. Smok zajrzał z kolei w oczy Thundaxa. Wojownik nie odwrócił wzroku. Człowiek i gad mierzyli się przez chwilę niezgłębionymi spojrzeniami. Wyglądało, jakby prowadzili bezgłośną rozmowę, jakby komunikowali się za pomocą samych myśli.

Gdy van Smeiter postanowił przerwać wreszcie nieprzyjemną ciszę, wygłaszając patetyczną mowę, zawierającą podziękowania i zapewnienia o dozgonnej wdzięczności, smok odleciał. Nie zaszczycił już barona nawet przelotnym zerknięciem. Dołączył do swych czterech ognisto czerwonych pobratymców, z których dwa trzymały w szponach martwego brata. Odleciały na wschód, w stronę Gór Smoczych, do swego domu.

– Dziwne stworzenia – odezwał się wreszcie baron. – Ale to dzięki nim wygraliśmy te bitwę.

– Ludzie ci to wypomną, Han. Nie dadzą ci z tego powodu spokoju.

– Pieprzę ich! – uniósł się van Smeiter, ale szybko odzyskał kontenans, świadom obecności mimowolnych słuchaczy. – Wygrana to wygrana. Musiałem jakoś bronić swej ziemi, do cholery! Czy nie tak, Thundax?

– Przede mną nie musisz się tłumaczyć. Gdybym uważał coś za niezgodne z moimi przekonaniami, nie brałbym w tym udziału. Ale dość teraz o tym. Walki w końcu ustały.

Rzeczywiście, znikąd już niemalże nie dochodził brzdęk metalu, a jedyne krzyki wydobywały się z felczerskich namiotów. Bitwa dobiegła końca.

 

Dowódcy, szlachta, część żołnierzy i najemnicy ruszyli do miasta, aby celebrować zwycięstwo. Jednak nie dla wszystkich nastał czas wolny. Felczerzy uwijali się z rannymi. Setnicy i dziesiętnicy, pouczeni przez swych przełożonych, wydawali rozkazy żołnierzom, sortującym zabitych i zbierającym oręż z pobojowiska. Wojacy układali broń na sterty, które później miały być zabrane przez wozy, lub odbierali ją chłopom, próbującym wynieść cokolwiek z placu boju.

Wieśniacy zostali puszczeni do domów z niczym lub najwyżej z bronią, którą sami przynieśli. Ale nie skarżyli się. Przeciwnie, byli zadowoleni, bo udało im się zachować przy życiu. Wiadomym było, iż piechota ponosi zazwyczaj największe straty, a dzisiaj większość z nich nie musiała wcale walczyć. Szczęśliwi ruszali do rodzinnych wiosek.

Praca pod okiem dziesiętników przebiegała żmudnie, ale sprawnie. Jednym z wydających rozkazy był Frad Galeward, który zamiast dobrze się bawić w mieście i wraz z kolegami oblewać zwycięstwo, musiał zostać na placu boju i pilnować porządku. Na dodatek smród po bitwie dotkliwie drażnił nozdrza. Ale rozkaz to rozkaz, a Frad, jako przykładny żołnierz, zamierzał go wypełnić.

– Tak, młodzieńcze, ten wyszczerbiony też. Od czego są kowale, jak nie od ostrzenia takich mieczy? Uwijaj się, chłopcze, uwijaj, to może zdążymy jeszcze dołączyć do naszych świętujących kompanów.

Przechadzał się między trupami, pilnując pracy swych ludzi. Zdołał już trochę przywyknąć do makabrycznego widoku porąbanych ciał. Jednak wolał o nich nie myśleć, dlatego starał się całkowicie skupić na żywych.

– Nie, tępa pało! Nie bierz złamanego miecza! Na pietruchę komu on? Myśl, chłopcze, myśl! A ty co tu robisz? – zapytał człowieka, który pojawił się nagle za stertą martwych pikinierów. Nie należał do dziesiątki Frada Galewarda. Mężczyzna nosił ubiór pikiniera z wojska van Smeitera. Był postawny i wysoki. Obydwiema rękami trzymał się za brzuch..

– Rannym... – odparł mężczyzna tubalnym głosem.

– Toć i widzę. Prędko, udaj się da namiotu felczera. Dasz radę sam?

– Dam, dam.

Pikinier wcale żwawym krokiem ruszył w kierunku miejsca pracy medyka. Frad popatrzył za nim z uznaniem. Twardy chłop. Ranny w brzuch, a zdaje się tego w ogóle nie zauważać. Może jest w szoku i nie czuje bólu, jedynie przytrzymuje rękami bebechy. A może rana jest płytka, a on zemdlał ze strachu podczas walki i dopiero teraz doszedł do siebie, pomyślał już bez uznania. Nieważne, trzeba zająć się pracą. Spojrzał na swego podopiecznego.

– Głąbie kapuściany, przecież ta dzida jest pęknięta! Na bogów, za jakie grzechy mnie tobą pokarali?

Frad Galeward nie zauważył, iż ranny pikinier nie poszedł do namiotu felczera.

 

Najemnikom praca przy zbieraniu oręża nie groziła. Gdy większość żołnierzy ruszyła do karczm świętować, oni udali się do siedziby barona van Smeitera po zapłatę. Elfy i reaverzy wyjechali z miasta od razu po otrzymaniu pieniędzy. Krasnoludy i ludzie, w tej liczbie Hasselgard, przyłączyli się do oblewających zwycięstwo żołnierzy.

Traper siedział przy jednym stole z krasnoludami, z którymi świetnie się dogadywał. Sączył cienkie piwsko, gaworzył, śmiał się. Starał się nie myśleć o następnym dniu, kiedy to zemsta znów całkowicie go pochłonie.

Karczma rozbrzmiewała przenikliwym hałasem. Z kilkudziesięciu gardeł dobywały się słowa znanej piosenki żołnierskiej. W końcu śpiew dobiegł końca i mężczyźni wśród śmiechu i przekleństw jęli wracać do przerwanych rozmów, gdy nagle krasnoludy zaintonowały popularny wśród tego ludu epilog do żołnierskich pieśni:

 

My odważni, pójdziem w bój!

Kto nam tchórzy, tego w gnój!

Kochać trza żołnierski znój!

Ty nie kochasz? Nam to chuj!!!

 

Brodacze szczególnie głośno wykrzyczeli ostatnie słowo, zbierając gromkie brawa od rozbawionej widowni. Po chwili natężenie hałasu zmalało, gdyż klienci gospody zajęli się rozmowami. Ivo Marwett podjął temat, który zmuszony był przerwać na czas piosenki.

– Mówię wam, niesamowite wrażenie. On nie walczył, on właściwie tańczył z tymi kolesiami... jego ofiarami. Coś jak taniec śmierci...

Przywódca grupy krasnoludów zapatrzył się w sufit z kuflem w ręku. Reszta brodaczy wraz z Hasselgardem ryknęła śmiechem. Ivo otrząsnął się, żachnął.

– Co jest, kurwa? Coś nie tak?

– Ostaw ten kufel, Ivo – rzekł jeden z jego kompanów, z ledwością powstrzymując śmiech. – Za dużo już chyba wypiłeś.

– Racja – potwierdził drugi przez łzy. – Zaczynasz nam tu filozować. Nie, nie mogę! – nie wytrzymał i zarechotał głośno, zmuszając resztę do tego samego. Jeden zdołał się na chwilę powstrzymać i sparodiował patetyczny ton dowódcy, powodując kolejny wybuch śmiechu.

– Ech, buraki, nic wam powiedzieć nie można – skomentował Ivo Marwett, cały czerwony ze złości i wstydu. – Głupiście i tyle!

– Nie obrażaj się, dowódco – rzekł pojednawczo jeden z krasnoludów, dolewając kompanowi piwa. – Masz, napij się. Może to przepędzi złe myśli i zrobi miejsce dla tych twórczych, cobyśmy mogli... – w miarę jak mówił, nabierał wzniosłego tonu, a brodaci ludkowie posłusznie chichotali. Ivo Marwett nie wytrzymał i cisnął kuflem w komedianta. Ten zręcznie uniknął lecącego obiektu, a całe zdarzenie stało się doskonałym powodem dla całej grupki do zaniesienia się zdrowym śmiechem.

Hasselgard tym razem nie przyłączył się do ogólnej wesołości. Nawet w takim towarzystwie nie mógł przestać myśleć o zemście. Nie potrafił o tym zapomnieć. Wiedział, że aby mieć spokój, trzeba to załatwić raz na zawsze.

Denerwowało go bezczynne siedzenie w Keuruunie, choć z drugiej strony pamiętał o umówionym terminie spotkania, którym był dopiero jutrzejszy dzień. Na dodatek Thundax udał się wraz z oficerami i szlachtą na biesiadę u barona van Smeitera, czyniąc się nieosiągalnym dla trapera aż do rana. Nie było z kim porozmawiać o ważnym problemie.

– Te, Hasselgard, nie śpij – jeden z krasnoludów trącił trapera w ramię. – Nie wiem, do kogo tak tęsknisz, ale dziś się bawimy! Raduj się!

– Dobrze, dobrze – odrzekł Hasselgard, poweselawszy trochę. – Będę się radował, skoro tak chcesz... Diabli, jak ty się nazywasz? Wszyscy wyglądacie tak samo!

 

– Wstawaj, śpiochu, słonko wysoko na niebie – traper usłyszał tuż przy uchu cichy, słodki szept. Podniósł ciężkie powieki, by zobaczyć Thundaxa, pochylającego się nad nim.

– Gdzie ja...? – powiedział i złapał się za głowę. Potwornie bolała.

– W karczmie. No, szybko! Czas wyruszać! A może zapomniałeś już o bestiobóju?

Ta nazwa ożywiła trapera. Raptownie wstał z krzesła, co nie okazało się dobrym pomysłem. Zatoczył się i byłby upadł na podłogę, gdyby nie szybka reakcja pięćdziesięciolatka, który zdołał go złapać.

– Nie tak raptownie. Nie przesadzaj z tą szybkością. Niezłą tu wczoraj mieliście libację.

Hasselgard powoli dochodził do siebie. Rozejrzał się po karczmie. Dookoła chrapały krasnoludy, leżąc na stołach, krzesłach lub podłodze. Dalej, w podobnych warunkach, spali ludzie. Wszędzie walały się brudne talerze i puste butelki. Gdzieniegdzie dało się zauważyć rzygowiny.

Traper wyjrzał przez okno. Wbrew słowom Thundaxa, słońce nie było wysoko na niebie. Ledwie świtało. Ale w jednym wojownik miał rację: należało wyruszać.

– Chodźmy – rzekł wreszcie Hasselgard, gdy miał już dość sił, by iść. Dopiero teraz spostrzegł stojącą w wejściu postać. Był to Khitalończyk, którego widział podczas bitwy. Thundax zauważył spojrzenie przyjaciela.

– To Kadushi, jedzie z nami. Wyjaśnię ci po drodze. A teraz już chodźmy.

 

– Ależ zaspałem! Powinienem był się wcześniej obudzić, ale krasnoludy mnie spiły.

– Nie tłumacz się. Dobrze, że się zabawiłeś, zapomniałeś o... tej sprawie. A na krasnoludy nie gadaj...

– Przecież nie gadam. Wyobraź sobie, że jeden z nich zachwycał się nawet twoim kunsztem w mordowaniu! Ale, ale! My tu o pierdołach, a miałeś mi coś wyjaśnić – lekkim skinieniem głowy wskazał na trzymającego się z tyłu Khitalończyka.

Khitalończyk był średniego wzrostu, raczej chudy. Ubrany był w zwiewne, skórzane ciuchy, nosił mocne buty, także ze skóry. Czarny ubiór mocno kontrastował z bladą cerą. Na lewym policzku wyryty miał jakiś symbol, lewe skośne oko otaczał wytatuowany okrąg, przywodzący na myśl słońce. Na łysej głowie widniał kolejny tatuaż, tym razem przedstawiający wężowego smoka, występującego podobno tylko w Khitalonii. Gad musiał być wyrysowany przez prawdziwego sztukmistrza, ponieważ wyglądał niemalże jak prawdziwy. Przy pasie skośnookiego zwisał zakrzywiony miecz, podobny do szabli. Ostrze pokryte było khitalońskimi znakami.

Jechali gościńcem, położonym wśród pól i wzniesień. Minęli już pobojowisko, teraz otaczały ich zielone łąki, upstrzone kwiatami. Trakt wiódł ich w kierunku południowym, gdzie w jednej z wiosek czekali na nich wieśniacy z informacjami.

– Tak, należy ci się wyjaśnienie – zaczął po chwili Thundax. – I to ja ci go udzielę, bo od niego wiele się nie dowiesz. Nie należy on do szczególnie rozmownych, rozumiesz. Tak więc, nazywa się Kadushi. I jest... zaraz, jak to było... sekri.

– Serraki – poprawił Kadushi. Miał zimny, znudzony głos.

– Patrz, a jednak się odezwał! A więc serraki. To jakaś khitalońska profesja czy co tam. Dość, że można ją porównać do wasala. Jego seniorem jest wojewoda Jannte Thronk. Nie pytaj, w jaki sposób znaleźli się w takich stosunkach, bo nie wiem. I nic mnie to nie obchodzi.

– Mnie też nie.

– Ale pewnie interesuje cię, dlaczego jedzie teraz z nami? To proste. Znany ci aż za dobrze bestiobój Vyrtos przechędożył żonę Thronka, Pastnę. Thronk nie był tym zachwycony, łagodnie rzecz ujmując. Niestety, wysyłani przez niego zabójcy wracali z niczym lub w ogóle nie wracali. Chciał już odpuścić, gdy usłyszał, że bestiak kręci się gdzieś w pobliżu. Jakoś tak wyszło, że się zgadaliśmy, i zaofiarował nam pomoc: Kadushiego, swego ochroniarza.

– Wszystko pięknie – skomentował cierpko Hasselgard, spoglądając na Khitalończyka. – Mam nadzieję, że nie nosi tej szabli dla ozdoby?

– To nie szabla, tylko... Jak to się nazywa, Kadushi?

– Katira – odpowiedział krótko Khitalończyk.

– Właśnie, katira. Bardzo niebezpieczna broń, wymagająca dużej wprawy. Tylko Khitalończycy, a w szczególności serraki umieją się nią posługiwać tak, by w pełni wykorzystać jej zalety. Serraki to naprawdę wyśmienici szermierze.

– Miodnie. Thundax, naprawdę potrzebujemy jego pomocy?

– Zabicie bestiobója to nie taka prosta sprawa – odrzekł poważnie wojownik. – Nie wiem, czy będzie sam. Nie wiem też, czy poradzilibyśmy sobie z nim w trójkę, z Mobangą. Na wieśniaków raczej nie powinniśmy liczyć. Ja to bym w ogóle nie pozwolił im walczyć, tylko by zawadzali. Dlatego każda pomoc się przyda. A jeśli spada z nieba, to nie można okazji przepuścić.

 

Twarz, na którą spoglądał, była zaniedbana. Czarne, poskręcane włosy bezładnie opadały na czoło, przykrywając fioletowe oczy. Na jednym z nieogolonych policzków odcisnęły się gałęzie, pamiątka po źle przespanej nocy w lesie. Na drugim widniała zaschła krew, przypominająca mu wczorajszą bitwę.

– Rozenthal, wyglądasz jak kupa nieszczęścia.

Włożył ręce do zimnej wody, odbicie się rozmazało. Obmył twarz w jeziorze. Orzeźwiony, usiadł przy maleńkim ognisku.

Tak, pomyślał, łatwo było wydostać się z paszczy lwa. Wpierw przebranie się za jednego z nich, potem kradzież konia i podmiana ciuchów w mieście. Z tym nie było problemu.

Spojrzał na pasącego się nieopodal wierzchowca, na swoje nowe, lecz wytarte już szaty. Wiedział, że nikt w tym nie rozpozna Dzikiego Rozenthala. Zwłaszcza, iż pewnie wszyscy sądzą, że nie żyje. Nie martwił się jednak o pościg.

Dręczyło go sumienie, urażona duma. Palił go wstyd za porażkę, której był współwinny. Męczyło go poczucie winy za wszystkich podkomendnych, których nie potrafił ocalić. Tej plamy na honorze nic nie mogło zmazać, nawet śmierć tamtego szermierza, do której i tak nie udało mu się doprowadzić. Powrót do Pandawy nie miał sensu. Nie chodziło o strach przed karą, nie bał się jej. Po prostu nie potrafiłby spojrzeć w oczy przełożonym. Pełen pogardy dla siebie, nie zniósłby jej jeszcze od innych. Pozostawała mu wieczna tułaczka, podróżowanie bez celu.

Westchnął, wstał, przygasił ognisko, wysikał się i dosiadł wierzchowca. Ruszył na południe. Był to kierunek dobry, jak każdy inny.

Nie minęło pięć minut jazdy, gdy usłyszał tętent kopyt, dochodzący zza pleców. Przystanął, nadstawił ucha. Czterech jeźdźców. Czyżby już z rana kłopoty?

Czym ja się właściwie przejmuję? Zaczynam właśnie nowe życie, pomyślał trochę z przekąsem. Nie mam żadnych wrogów. Zresztą, tych czterech jeźdźców to pewnie zwykli chłopi, wracający do swojej wsi.

Mylił się. Zza zakrętu wyłoniła się kolorowa grupka jezdnych. Ruszył dalej z wolna, pozwolił, by jadąca powolnym truchtem czwórka zbliżała się do niego. Początkowo wziął ich za czterech wędrownych błaznów, widząc kolorowe szaty. Potem rozróżnił trzech mężczyzn i kobietę. Następnie zauważył broń. Chwilę później, sam nie wierząc, jak mógł aż tak się pomylić, rozpoznał ich.

Cztery Pory Roku. Jedna z najbardziej znanych grup łowców głów, nie tylko ze względu na specyficzną nazwę. Byli odpowiedzialni za wiele głośnych zabójstw, jak chociażby uśmiercenie generała Fetemma Bienko czy rivelva Uwelara, jednego z Pogromców Magii. Grupie nie ujmował sławy fakt, iż obie ofiary zamordowano podczas snu, a rivelv w chwili śmierci miał sześćdziesiąt lat. Profesjonaliści i perfekcjoniści, mordercy bez zahamowań, a na dodatek szaleńcy i ekscentrycy; tyle słyszał o Czterech Porach Roku. Teraz miał okazję spotkać się z nimi oko w oko.

– Ahoj tam na drodze! – usłyszał, gdy byli jeszcze sporo za nim.

– Ahoj! – odkrzyknął raczej niemrawo, zatrzymując konia. Poczekał, aż dojadą, by zrównać wierzchowce. Skoro go okrzyknęli, mieli najwyraźniej zamiar z nim porozmawiać. W innym wypadku zignorowaliby go.

Gdy jeźdźcy dojechali, Rozenthal ruszył ich tempem. Przedtem przypatrzył im się. Jeden z mężczyzn ubrany był w skóry z górskiego niedźwiedzia, całe białe. Miał też biały kaptur, naciągnięty na głowę, białe buty. Jechał na białym rumaku. Drugiego okrywały zwiewne, zielone szaty, kontrastujące z czerwonymi butami, lecz pasujące do cisawego konia. Z podbródka zwisały mu dwa długie na metr strąki włosów, barwione na czerwono. Jedyna kobieta, a raczej dziewczyna, nosiła kolorowy strój, w którym prym wiodły czerwień, zieleń i biel. Włosy miała rude i rozwiane. Dosiadała ciska. Ostatni z jeźdźców był hobgoblinem. Ponury wyraz nienajładniejszej twarzy pasował do jednolitego, brązowo matowego ubioru. Jego koń był oczywiście maści kasztanowej. Każdy z nich miał miecz, zwisający z lewej strony wierzchowca.

– Co słychać na szlaku? – zagadał jako pierwszy ten zielony.

– Nic ciekawego, o ile wiem – odparł Rozenthal. – Od niedawna tędy jadę.

– Wyście spod Keuruunu? W bitwie braliście udział?

– Tak – padła szybka odpowiedź. Nie było sensu kłamać, pomyślał Rozenthal. Poza tym, to łowcy głów. Co ich obchodzi, po której stronie walczyłem?

– Ohoho! Słyszeliście? – uradował się zielony. – Wojaka dorwaliśmy. No to się nam poszczęściło! Radujemy się, – zwrócił się do Rozenthala – gdyż chętnie posłuchalibyśmy o bitwie, co by podróż urozmaicić. A że widzę, że wam droga w naszą stronę, tedy tuszę, że nie macie nic przeciwko opowieści o tym dziwnym, jak słyszałem, zwycięstwie.

W głowie Rozenthala zakłębiły się myśli. Kurwa! Powiedział "zwycięstwie". Znaczy że ma jakiś pogląd na strony, biorące udział w starciu. A, co mi tam!

– Cóż, przeciwności nie widzę. Tylko że z mojego punktu widzenia wyglądało to raczej jak porażka.

– Aaa, tedyś od Kostava! – zaśmiał się raczej pogodnie. – Mocnoście dostali w tyłki!

– Podobno Kostav zwiewał, aż się kurzyło! – zakrzyknęła rudowłosa.

– No, no, Wiosna. Nie deprymuj nam towarzysza. A, właśnie! Kultura wymaga, aby się przestawić. Ta tutaj rudowłosa panna to Wiosna – dziewczyna zaśmiała się, potrząsając pięknymi włosami. – Ten tu w białym to Zima, tamten ponurak to Jesień. A jam jest Lato. Jeśli jeszcze się nie domyśliłeś lub nie wiesz, to jesteśmy...

– Cztery Pory Roku – przerwał mu Rozenthal. – Wiem, słyszałem. Nazywam się Rozenthal. I jeśli was to rzeczywiście interesuje, postaram się zrelacjonować w miarę obiektywnie przebieg bitwy.

– O to, to! – ucieszył się Lato. – Chętnie posłuchamy.

– Tak, chętnie – odezwał się znużonym głosem Zima. – To będzie odmiana po twoim od rana ględzeniu o niczym.

– Znalazł się krytyk! – zaperzył się Lato. – Przynajmniej próbuję podtrzymać dyskusję!

– Monolog, misiu. Monolog.

Dziewczyna zaśmiała się pogodnie, po czym nastąpiła chwila ciszy, a Cztery Pory Roku zwrócili oczy na Rozenthala. To był znak, by zacząć opowieść.

 

Czwarta godzina po południu minęła, gdy spostrzegli na widnokręgu umówione miejsce spotkania. Hasselgard przyspieszył do galopu, za nim Thundax i Kadushi.

W pełnym biegu wjechali do niewielkiej wsi. Zatrzymali wierzchowce pod rozlatującą się gospodą. Nie zdążyli jednak zsiąść z koni. Ze środka wybiegł Halad.

– Wreszcie jesteście, panowie! Straszne rzeczy!

– Co jest? Co się stało?

– Bestiak! Ubił! Ubił ich wszystkich!

 

Jechali przed siebie, jednak na tyle wolno, by możliwa była rozmowa.

– Nic nie rozumiem! Nic nie rozumiem! – krzyczał Thundax. Nim ta wiadomość z oczywistych powodów wstrząsnęła najbardziej.

– Jeszcze raz, Halad! Jak to było?! – zapytał Hasselgard.

– Wszystko już powiedziałem – odrzekł wieśniak niepewnie i tak cicho, że ledwo go było słychać. – Bestiobój zaczaił się na mnie i pana Mobangę w jednej z wsi, i zaatakował. Rozciął i powalił pana Mobangę, a ja nie zdążyłem nawet broni wyciągnąć. – Halad wzdrygnął się na to wspomnienie. Opowiadał dalej rozklekotanym głosem, pełen przerażenia. – Potem powiedział, żebym panom przekazał, że czeka w gospodzie "Wesoły Podróżny", i że ma pana Mobangę. Bo pan Mobanga jeszcze dychał. A potem pokazał mi... – oczy wieśniaka były bliskie łez. – Pokazał mi głowy Tyusa i Bradnolka. I powiedział, że ja będę następny, jeśli panom nie przekażę wiadomości.

– Ale skąd wiedział, że go szukamy?! – wykrzyknął Thundax, łapiąc Halada za koszulę, tak że ten nieomal spadł z konia. – Skąd mógł to wiedzieć?!

– Nnie wiem, panie! Przysięgam! – zapewnił przerażony chłop.

– Puść go, Thundax. Jedziemy do bestiobója, na nim się wyżyjesz.

– A żebyś wiedział! – odrzekł lodowatym głosem, puszczając Halada. – Potną go na drobne kawałeczki! A potem dam do zjedzenia psom!

– Całym sercem jestem z tobą. Kadushi też, jak rozumiem. A ty, Halad? Chcesz walczyć czy wracać?

Wieśniak milczał przez chwilę, wpatrując się w mijane drzewa, zastanawiając się. Po czym odparł zdecydowany.

– Chcę walczyć. Już dwa razy zawiodłem, nie chcę tego zrobić po raz trzeci. Będę walczył.

Ruszyli galopem na spotkanie bestiobója.

 

Thundax zatrzymał się dwa kilometry od celu podróży. Zsiadł z konia, podczas gdy pozostali, którzy zatrzymali się trochę później, wrócili do niego.

– Co jest, Thundax? – zapytał z siodła Hasselgard.

– Nic. Muszę na chwilę wejść w las.

– Po co? – chciał wiedzieć Halad. Traper spojrzał na niego wymownie. Thundax nic nie powiedział i zniknął wśród drzew.

Hasselgard znał prawdziwy powód postoju. Ale niech Halad myśli, że chodzi o zwykłe pójście za potrzebą.

Po dłuższej chwili Thundax wyszedł z lasu, dopinając spodnie. Bez słowa wskoczył na konia, dopiero wtedy się odezwał:

– Ruszamy!

 

Halad poinformował, że się zbliżają. Hasselgard czuł przyspieszone bicie serca, lekkie drgawki, opanowujące jego ciało. Chwila dokonania zemsty także się zbliżała.

Ubolewał nad ofiarami bestiobója, szczególnie nad Mobangą. Jednak napad Vyrtosa był dodatkową mobilizacją dla Thundaxa, który do tej pory nie był emocjonalnie związany z całą sprawą, teraz jak najbardziej. To zdarzenie mogło wpłynąć tylko pozytywnie na wartość bojową przyjaciela.

Kadushi, myślał dalej traper, wyglądał na zimnego profesjonalistę i pewnie nim był. Zwłaszcza że serraki, jak mówił Thundax, to doskonale wyszkolone maszyny do zabijania.

Halad był słabym ogniwem drużyny. Wystarczyło jednak, by nie plątał się pod nogami, a będzie dobrze. Mógł też pomóc, zaskakując niczego nie spodziewającego się z jego strony bestiobója.

Na koniec on sam. Nie specjalnie dobry szermierz, lecz zawziętość i pragnienie zemsty powinny spotęgować jego możliwości. Dodatkowo, posługiwanie się dwoma siekierami mogło sprawiać przeciwnikowi spore kłopoty, jako że nie była to standardowa broń, do walki z którą jest się przygotowanym. A Hasselgard był we władaniu nią mistrzem. Lżejsza i szybsza niż topór, zadająca mniejsze obrażenia, ale nie w rękach Hasselgarda. Nie w rękach człowieka, który uczył się walki nią przez całe dzieciństwo od doskonałego nauczyciela.

Najpierw spostrzegli dym znad koron drzew. Był to prawie na pewno dym z komina. Halad upewnił ich, że to tu.

Oberża stała na wielkiej polanie, otoczona kręgiem drzew. Był to właściwie spory zajazd, ze stajnią, wozownią i kilkoma innymi budynkami. Przed wejściem do karczmy znajdował się sporej wielkości majdan. Cały kompleks otoczony był wysokim na pięć metrów ostrokołem, a w jednej linii z wejściem do karczmy znajdowała się główna brama. Wrota były otwarte.

Czwórka jeźdźców zwolniwszy do stępa, przejechała przez bramę.

Miejsce było wyludnione. Wozownia była pusta, w stajni stały dwa konie. Z karczmy nie dobiegał ich żaden dźwięk. W niektórych oknach pojawiała się czasem jakaś twarz, pełna smutku i niepokoju. To było dziwne. Jednak to, co znajdowało się obok wozowni, zapewne zmroziłoby przybyszom krew w żyłach, gdyby nie byli świeżo po krwawej bitwie.

Leżało tam kilka trupów, makabrycznie rozciętych. Zostały ułożone przy pięciometrowym palu, zapewne usuniętym z ostrokołu. Ku rozpaczy Thundaxa wbity nań był... Mobanga.

– Hahaha! – usłyszeli od strony karczmy, gdzie szybko spojrzeli. W wejściu, opierając się o framugę, stał mężczyzna. Odpowiadał opisowi sołtysa Harada. Ubrany był w szarą kamizelkę, nosił szare spodnie. U pasa zwisał mu srebrny miecz. W ręku trzymał niemal pusty kufel piwa. – Jesteście wreszcie – rzekł, podchodząc kilka kroków w ich stronę.

Hasselgard i reszta zeskoczyli z koni. Thundaxowi strzyknęło coś w kręgosłupie. Starość nie radość, pomyślał.

– Nudziło mi się trochę, czekając na was, – zaczął bestiobój od niechcenia – więc zaprzągłem miejscowych do pracy. Kilku nie znało wartości pracy, – wskazał na trupy – więc posłużyli za bodziec motywacyjny dla pozostałych. Reszcie kazałem udekorować podwórko – ciągnął, patrząc na pal. – I patrzcie, jak jest wesoło!

– Jesteś chory – wycedził Thundax, dobywając mieczy. – Nie ujdziesz stąd z życiem.

– Hahaha! Tu się mylisz. Czy wyzywałbym was, gdybym nie był pewny zwycięstwa? – Przeniósł wzrok na Kadushiego. – Widzę, że zrekrutowaliście Khitalończyka. Mam nadzieję, że będzie trudniejszym przeciwnikiem, niż czarnuch.

Hasselgard chwycił za ramię Thundaxa. – Spokojnie – mruknął.

– Właściwie mogłem wam odpuścić i odjechać w siną dal. Nigdy byście mnie nie znaleźli. Ale nie zrobiłem tego, gdyż...

– Gdyż jesteś żądną krwi bestią, – przerwał mu Thundax – lubującą się w mordowaniu dla przyjemności, całkowicie upadłą, bez krzty honoru.

Bestiobój zaśmiał się, wychylił piwo, odrzucił pusty kufel. – Masz rację, Thundax, czy jak ci tam. A ty, młody leśniku, jesteś Hasselgard?

Traper skinął głową.

– Czyli moje informacje są dobre. Więc to z twojego powodu się tu spotkaliśmy? No, dobra! Widzę, że aż się palicie, by odciąć mi głowę. – Dobył srebrnego miecza. Ostrze zalśniło w popołudniowym słońcu, przejeżdżając refleksem po twarzach czwórki mężczyzn. – Zaczynajmy więc!

 

– Widzę dym! – krzyknął Zima. – To już tu.

Rzeczywiście, po chwili między drzewami zobaczyli ostrokół i dach gospody.

– Dobra, panie Rozenthal – rzekł Lato, dobywając miecza. – My tu mamy interesy do załatwienia. Najlepiej będzie, jeśli zostaniecie z końmi i nie będziecie się mieszać.

Rozenthal napotkał groźne spojrzenie hobgoblina. W sumie, gówno mi do ich spraw, pomyślał. Mogę równie dobrze poczekać tu.

– W porządku – odparł, zsiadając z konia. Tak samo postąpili łowcy.

– Nie martw się – dziewczyna uśmiechnęła się do niego. – Nie zdążysz się znudzić. Będziemy z powrotem, nim powiesz "Wy idźcie, a ja tymczasem dam dupy wilkom".

– Wiosna – upomniał towarzyszkę Lato.

– Nie używaj mojego imienia, jakby znaczyło "Zamknij się"!

– Idziemy. Panie Rozenthal, migiem wrócimy, i dokończy nam pan opowieść. – Odwrócił się do reszty drużyny. – No, daj jeszcze całusa na szczęście.

Rozenthal był pewny, że Lato zwracał się do Wiosny, ale ku jego zaskoczeniu tym, kto złożył gorący pocałunek na ustach Lata, był Zima. Dziewczyna przypatrywała się temu z niechęcią i chyba smutkiem. No tak, przypomniał sobie były kapitan najemników. Ekscentrycy.

Cztery Pory Roku ruszyli w stronę bramy, a Dziki Rozenthal został przy koniach.

 

Thundax i Hasselgard skoczyli na niego od boków, Kadushi od frontu. Bestiobój zręcznie wyminął trapera, sprawiając mu sporo problemów zręcznym cięciem z półobrotu. Hasselgard parując wpadł na Thundaxa. Kadushi dopadł Vyrtosa, tnąc od lewej i równocześnie próbując podciąć prawą nogę przeciwnika. Bestiobój uskoczył jeszcze dalej na prawo, w powietrzu odbijając cios. Lądując, z niemożliwie wręcz wygiętego nadgarstka wyprowadził celne, aczkolwiek ledwo raniące Khitalończyka pchnięcie. Thundax zaszarżował na niego z dzikim okrzykiem, wymachując obydwoma mieczami jak wiatrakami. Bestiobój z ledwością parował ciosy dwóch broni, wreszcie dostrzegł szansę i odepchnął przeciwnika, w samą porę, by odeprzeć atak siekiery trapera. Udało mu się, kopnął Hasselgarda w brzuch, po czym zaatakował Kadushiego, który o włos minął ostrze i sam ciął Vyrtosa od boku, ten jednak sparował, jakimś sposobem zdążając przełożyć rękę z mieczem za plecy. Zatrzymał się kawałek od trójki nieprzyjaciół, odetchnął.

– Nieźle. Naprawdę nieźle – rzekł i splunął. Zwrócił się do Thundaxa. – Widzę, staruszku, że trochę magii się zastosowało, co? Nieładnie, oj, bardzo nieładnie. Ja tu miałem nadzieję na uczciwy pojedynek, trzech na jednego, a...

– Zamknij mordę – wysapał wojownik – i walcz!

Skoczyli ku sobie równocześnie.

 

– Nie uwierzycie! – rzekł Zima do kompanów.

– Co jest?

Podeszli do bramy. Ujrzeli bestiobója i trójkę wojowników skaczących na siebie. Obok przy koniach stał jakiś wieśniak, z przerażeniem obserwujący walkę.

– Mamy szczęście. Terroran nam sprzyja – ucieszył się Lato. – Dwie pieczenie przy jednym ogniu. Dobra, wchodzimy...

– Nie lepiej poczekać, aż się wymęczą lub wybiją? – zaproponowała Wiosna. – Wtedy wkroczymy, bez problemu załatwiając tego, który się ostał.

– Pamiętaj, Wiosna, że Thundaxa mamy dostarczyć żywego! A ja wiem, czy długo jeszcze pociągnie? Robimy tak: Zima, załatwiasz tego przy koniach; nie chcę, by mi później nabruździł. Potem dołączasz do nas. My odciągamy staruszka od walki, reszcie dajemy się wybić. Wiosna, bierzesz tego, kto zostanie. Ja i Jesień zajmiemy się Thundaxem. Wszystko jasne?

Łowcy pokiwali głowami, hobgoblin splunął na zakrzywione ostrze swej szabli.

– To naprzód!

 

Traper wiedział, że jest najsłabszy z trójki, i że bestiobój będzie starał się osłaniać nim. Z drugiej strony, nie mógł pozwolić towarzyszom walczyć tylko we dwójkę. I dlaczego Halad stoi jak zamurowany, pomyślał?

Odbił ostrze srebrnego miecza i przewrócił się. Vyrtos skoczył na niego, jednak Thundax melodyjnie sparował swym magicznym mieczem cios, niezaprzeczalnie mający na celu rozpołowienie głowy Hasselgarda. Pięćdziesięciolatek wdał się w wymianę ciosów z bestiobójem, podczas gdy Kadushi zaatakował go od tyłu. Bestiobój zanurkował, pozwalając dwóm przeciwnikom wpaść na siebie. Ciął Khitalończyka w plecy, jednak ten sparował, wykręcając nadgarstek do tyłu o pół pełnego obrotu, tak że wierzchnia część dłoni dotknęła przedramienia. To było niemożliwe! Nie można tak zgiąć nadgarstka, zdumiał się traper. Vyrtos chyba też, bo nie ponowił cięcia, tylko odskoczył. Kadushi obrócił się, pchnął z klęczek. Katira błysnęła, po czym zaryła w ziemię, pod mieczem bestiobója. W tym momencie Thundax doskoczył, tnąc obydwoma mieczami odpowiednio w twarz i brzuch. Vyrtos ustawił miecz pionowo, parując oba ciosy. Serraki w odpowiedzi ponowił swe cięcie, trafiając w podbrzusze. Bestiobój zatoczył się do tyłu, upadł i przeturlał.

– Bardzo ładnie! – usłyszeli od strony głównej bramy. Szła w ich stronę trójka ubranych kolorowo wojowników, w tym jedna kobieta i jeden hobgoblin.

Thundax rozpoznał ich momentalnie, skrzywił się.

– Lato. Znalazłeś mnie.

– Nie było łatwo, wierz mi. Ale zdążymy jeszcze porozmawiać. Widzę, że uporaliście się z bestiakiem szybciej, niż przypuszczałem. Trudno. Naprzód!

Cała trójka biegiem ruszyła w ich stronę. Widzieli, że bestiobój jest ciężko ranny. Rozdzielili się, chcąc zmusić pozostałych przeciwników do walki jeden na jednego. Jednak ku ich zdumieniu, Khitalończyk nie przyjął postawy obronnej, lecz rzucił się na bestiobója. Zaczął zasypywać go ciosami, które Vyrtos ledwo parował.

Traper, nie rozumiejący trochę całej sytuacji, jednak widzący, że Kadushi im nie pomoże, spojrzał w stronę Halada. Nie zdążył krzyknąć, by go ostrzec. Stojący cały czas jak kamień wieśniak, obserwujący walkę, nie zauważył zbliżającego się do niego od tyłu ubranego na biało wojownika. Zima sprawnym cięciem odciął mu głowę.

Hasselgard ryknął rozpaczliwie i zaczął biec do koni, jednak drogę przecięła mu dziewczyna. Z uśmiechem na ustach wywijała mieczem, a traper z trudem odbijał zdradzieckie pchnięcia i zręczne cięcia. W końcu udało mu się przejąć inicjatywę. Wyprowadził błyskawiczny kontratak, zasypując przeciwniczkę lawiną uderzeń. Uśmiech zniknął z twarzy Wiosny. Nie spodziewała się tak trudnej potyczki z kimś, kto walczy parą zwykłych siekier. Parowała, próbując trafić w palce wroga, zaciśnięte na trzonku, jednak Hasselgard zręcznie przesuwał broń, uniemożliwiając jej to. Zyskiwał przewagę, jednak za długo to trwało. Kątem oka spostrzegł białego napastnika, biegnącego na niego od boku. Trzeba było kończyć. Traper zamarkował cios od góry prawą siekierą, zmuszając dziewczynę do podniesienia miecza. Drugą siekierą ciął nisko od boku, Wiosna w ostatnim momencie sparowała. Hasselgard, wykorzystując impet uderzenia, obrócił się o prawie trzysta sześćdziesiąt stopni, zahaczając brodą żeleźca o brzeszczot przeciwniczki. Prawą siekierą uderzył ją z całej siły w plecy. Usłyszał trzaśnięcie kręgosłupa i jęk ranionej. Osunęła się bez tchnienia na ziemię.

Thundax z wielkim wysiłkiem odparł pierwszą falę uderzeniową Lata i Jesieni. Zasypywali go ciosami z obydwu stron, i tylko dzięki zaklęciu bojowemu, które rzucił wcześniej w lesie, dawał radę parować. Jednak sił ubywało. Skrzyżował ostrza z obydwoma przeciwnikami. Przez chwilę mierzyli się wrogimi spojrzeniami, ich twarze oddalone od siebie zaledwie o kilka centymetrów. Nagle Thundax odepchnął ostrza na boki i pochylony skoczył do przodu, między dwóch szermierzy, z rękami u dołu, a mieczami poziomo do ziemi. Lato w mig zrozumiał niebezpieczeństwo i odskoczył. Jesień machnął szablą, tnąc przelatującego wojownika w łydkę, sam jednak został potężnie cięty w obie nogi, tuż przy stopach. Upadł z krzykiem. Thundax przekoziołkował i stanął na nogach, odwrócony twarzą do łowcy. Lato pokiwał z uznaniem głową. I zaszarżował.

 

Dwaj myśliwi zbliżali się ostrożnie do ostrokołu, mijając gęste ustawione drzewa.

– Jak myślisz, Repins, bandyci napadli na zajazd? – zapytał pierwszy, nasłuchując odgłosów walki, dochodzących zza ogrodzenia.

– Nie wiem, Xyes. Zapewne.

Z łukami w rękach kierowali się w stronę "Wesołego Podróżnego", gdy nagle usłyszeli trzask gałązki. Obejrzeli się, ale nic nie zauważyli. Po chwili usłyszeli następny trzask, potem kolejne, którym zaakompaniował szelest liści. Odgłosy stawały się coraz głośniejsze. Obaj wiedzieli, co się dzieje: ktoś lub coś zbliżało się w ich stronę, przedzierając się przez gęstwinę. Bardzo szybko. Wycelowali.

Z korony drzewa wyskoczyło zwierzę i lądując, przewróciło Repinsa. Xyes wrzasnął, tracąc równowagę i wypuszczając strzałę w powietrze. Stwór pobiegł dalej, nie zwracając na nich uwagi.

Po chwili myśliwi doszli do siebie.

– Czy... – zaczął roztrzęsionym głosem Xyes. – Czy to... to był...

– Tak, bracie. Wiesz co? Chyba jednak nie ma w tym zajeździe nic ciekawego. Równie dobrze możemy wracać.

– Nno... Spieprzajmy stąd jak najszybciej.

Zawrócili i pospiesznie jęli się oddalać. Z okolic zajazdu doszedł ich dziki, potworny ryk.

 

Rozenthal podskoczył. Konie zaczęły wierzgać i szarpać się.

– Spokojnie – próbował je uspokoić, sam jeszcze się trzęsąc. Spojrzał w stronę zajazdu, skąd doszedł ryk. Co tam się, kurwa, dzieje? Dość siedzenia. Muszę tam iść.

Wyciągnął miecz i biegiem ruszył do bramy.

 

Wszyscy jak jeden mąż spojrzeli na nowo powstałą wyrwę w ostrokole. Przed nią, wśród kawałków połamanego drewna, stało stworzenie, które było odpowiedzialne za ową dziurę.

Miało trzy metry wysokości, ciemno zielony kolor. Długie, patykowate odnóża były zgięte, zakończone sporymi stopami, na końcu których z kolei sterczały ostre pazury. Górne odnóża niewiele ustępowały dolnym w długości, jednak zwieńczone były pojedynczym pazurem, za to bardzo grubym i zakrzywionym, przypominającym sierp. Ciało było chude i pokryte cienką skórą, przywodzącą na myśl pomarszczoną jaszczurkę. Głowa składała się głównie z wielkich oczu i ogromnej, podłużnej szczęki, w której błyszczał rząd kłów. Z nozdrzy buchał dym. Potwór wodził spojrzeniem po mężczyznach.

Nie było wątpliwości: mieli przed sobą sierpoka, dalekiego kuzyna smoków. Pytanie brzmiało: którego z nich zaatakuje najpierw?

Thundax ruszył się jako pierwszy. Doskoczył do trapera i odepchnął go od Zimy. Łowca głów także się otrząsnął i odbiegł w stronę karczmy. Kadushi nie zważając na nowo zaistniałe warunki, wszczął napór na rannego bestiobója. Lato stał znieruchomiały ze strachu, jako że był najbliżej potwora. W końcu zdecydował się na próbę ucieczki.

Sierpok z błyskawiczną szybkością dobiegał do zielonego łowcy. Ten próbował uskoczyć na bok, lecz Thundax, upuszczając huungwardzki miecz, złapał go za powiewający przed nim strączek brody. Lato, pociągnięty do przodu, stracił równowagę i został przygnieciony ciężkim cielskiem zwierzęcia.

Hasselgard pokonał strach. Podniósł siekiery i wstał. W samą porę, by skrzyżować żeleźca, parując szybki cios z góry, zadany przez hobgoblina. Mimo głębokich ran przy kostkach, Jesień wciąż był bardzo niebezpieczny. Traper przyjął trudną walkę.

Thundax, wreszcie wolny od przeciwników, podniósł miecz i lekko kulejąc ruszył ku bestiobójowi. Przede wszystkim zemsta. To po to tu jestem, pomyślał. Kadushi wciąż nie mógł dosięgnąć rozpaczliwie broniącego się Vyrtosa. Bestiobój parował i unikał, srebrny medalion latał na lewo i prawo na jego piersi. Thundax zachodził go od boku, pragnąc zakończyć to, po co przybył.

 

Rozenthal ujrzał go. Wojownik z bitwy! Jest tu!

Nie bacząc na obecność niebezpiecznego potwora, ruszył na Thundaxa. To była szansa na choć częściowe zrehabilitowanie się za wczorajszą klęskę. Przynajmniej przed sobą. Odzyskanie choć odrobiny szacunku do samego siebie, obronę honoru. Wypełnienie postanowienia z dnia bitwy. Zemstę za śmierć jego ludzi, dokonaną na jednym z przywódców wrogiej armii, w uczciwym pojedynku. Cała jego wrogość skupiła się na tym jednym człowieku. Bogowie dali mu szansę. Nie mógł jej zmarnować.

Przebiegł niewielki dystans dzielący ich.

– Ty! – wrzasnął tubalnym głosem, by być słyszanym mimo dzikiego ryku sierpoka. Thundax zaprzestał zbliżania się do bestiobója, odwrócił się do przybysza. Mimo zdziwienia, od razu rozpoznał Dzikiego Rozenthala.

– Walcz! – krzyknął Rozenthal.

Więcej nie trzeba było mówić. Słowa nie były potrzebne. Jedno spojrzenie w oczy napastnika wystarczyło Thundaxowi, by wiedzieć, że jego zemsta musi poczekać. Na razie trzeba było zająć się zemstą kogoś innego. Choć nie wiedział, co miała wspólnego z nim.

Ruszył ku biegnącemu na niego przeciwnikowi. Zapomniał jednak o ranie na łydce. Potknął się. Rozenthal bezwzględnie wykorzystał błąd nieprzyjaciela. Zręcznym uderzeniem wytrącił Thundaxowi broń z ręki. Stary wojownik ciął huungwardzkim ostrzem od lewej. Rozenthal sparował, po czym błyskawicznie przydeptał brzeszczot Thundaxa. Był naprawdę szybki. Spojrzał w oczy bezbronnego już rywala. Ku jego rozczarowaniu nie było w nich strachu. Pchnął prosto w serce.

Hasselgard, który kątem oka uchwycił, jak jego przyjaciel pada na ziemię, wrzasnął. Naparł na hobgoblina całym ciałem, przewracając go. Nie kontynuował walki z łowcą, lecz wściekle zaszarżował na nowego tancerza, biorącego udział w makabrycznym zbiorowym tańcu śmierci. Rozenthal, w ostatniej chwili odrywając wzrok od zwłok, uniknął szybkich, lecz niezręcznych ciosów trapera. Nerwy uniemożliwiały Hasselgardowi skuteczną walkę. Jednak było za późno, aby się wycofać. Rozenthal zaczął napierać.

Vyrtos jedną ręką powstrzymywał wylatujące z brzucha flaki, drugą odbijał zręczne ataki Kadushiego. I wciąż słabł. W końcu po jednym z uderzeń zabrakło mu sił, upuścił srebrny miecz. Z przekleństwem na ustach obserwował zbliżającą się katirę.

Jesień wstał z klęczek. Rozejrzał się. Już nie liczyło się to, po co tu przybyli. Miał gdzieś plan, nagrodę, umowę. Teraz liczyło się tylko to, żeby jak najwięcej wrogów posłać do piachu. Zauważył możliwość zabicia pierwszej ofiary. Skośnooki, odwrócony do hobgoblina tyłem, klęczał na jednym kolanie przy trupie bestiobója. Miał pochyloną głowę, zamknięte oczy, szeptał coś pod nosem. Łowca ruszył na Khitalończyka.

Mobanga z podwyższenia obserwował wszystko niewidzącymi oczyma.

Jesień pchnął Kadushiego zdradziecko od tyłu, ten jednak instynktownie uskoczył. Mimo to nie podjął walki z łowcą, lecz przyklęknąwszy kontynuował swą modlitwę. Hobgoblin miał już zaatakować ponownie, gdy jego wzrok utkwił na potylicy Khitalończyka, gdzie widniał tatuaż wężowego smoka. Otóż tatuaż zaczął się ruszać. W jednej chwili znajdował się wciąż na łysej głowie Kadushiego, w następnej, prześwitujący, z ledwo widocznymi zarysami, zaczął ześlizgiwać się po jego plecach, by na końcu stanąć na ziemi, gdzie nabierał kolorów, kształtu, wielkości i realności. Jesień pokonał strach i spróbował ciąć stworzenie, póki było mniejsze od niego. Wężowy smok by już jednak na tyle realny i szybki, by zwinąć cielsko tak, aby zatoczyło pętle nad szablą hobgoblina i oplotło jej właściciela. Łowca upuścił miecz i zaczął wić się w żelaznym uścisku całkiem realnego już ciała, które wciąż nabierało kolorów i rosło.

Hasselgard i Rozenthal zaprzestali na chwilę walki, by obserwować "narodziny" wężowego smoka z tatuażu Kadushiego.

– Tego... mi nie powiedziałeś, stary draniu – wyszeptał do siebie traper.

– Słuchaj – rzekł nagle Rozenthal. – Nie wiem kim jesteś i nic mnie to nie obchodzi. Zrobiłem już to, co miałem zrobić. Więc daj mi odejść. Nie musisz ginąć.

Zamiast odpowiedzieć, Hasselgard rzucił się na wroga.

 

Zima dobiegł wreszcie do koni i zaczął je pospiesznie odwiązywać.

Cholera! Miało być tak prosto! A tu najpierw zginęła Wiosna, a gdy pojawił się sierpok, to w ogóle przestało być wesoło. Gdyby Jesień miał więcej rozumu, spieprzyłby ze mną. Teraz pewnie gryzie ziemię, idiota!

Nie jestem głupi, nie wrócę! Honor? Po co martwemu honor? Zasady? Pieprzę zasady! Nagroda? Zawsze znajdzie się inna okazja. Przyjaciele? Nawet nie znam ich prawdziwych imion! Zemsta? A co to jest?

Wskoczył na siodło swojego siwka, chwycił lejce konia Wiosny i galopem odjechał, byle dalej.

 

Hasselgard czuł, jak siły ulatują z niego z każdym ciosem. Wiedział, że długo już nie pociągnie. Jego przeciwnik, choć nie przystosowany do walki przeciwko siekierom, całkiem nieźle sobie radził. Dużo lepiej, niż traper. Kolejny potężny cios napastnika zmusił go do przyklęknięcia. Kolejny wytrącił mu broń z lewej ręki. Kolejny przeciął drzewce prawej siekiery tuż nad zaciśniętymi na nim palcami. Kolejny...

... nie nastąpił. Hasselgardowi mignęło coś przed oczyma i Rozenthala już nie było. Spojrzał w prawo. Jego przeciwnik leżał przygnieciony pod ciężkim cielskiem sierpoka. Bestia miarowo dźgała ofiarę potężnymi szponami. Rozenthal z krzykiem walczył o życie, próbował ciąć stwora w plecy, jednak ostrze z brzękiem odbijało się od pancerza. Traper zmusił się do powstania, podniósł siekierę. Wolnym krokiem ruszył w stronę potwora. Jeśli jest szansa, by go zabić, to tylko teraz.

– Nie rób tego – usłyszał zza siebie. Obejrzał się, nie mogąc uwierzyć.

Niedaleko trupa bestiobója siedział Thundax, rozcierając sobie lewą pierś. Hasselgard podbiegł do niego i uściskał.

– No już, dosyć tych czułości – rzekł nieco rozbawiony pięćdziesięciolatek.

– Ale... ale... jak? – zdołał wykrztusić traper.

– Wtedy, w lesie rzuciłem zaklęcie ochronne. Działa tylko na pchnięcia, i tylko na te w okolice korpusu lub w nogi. Poza tym pozostaje niemiłe uczucie ukłucia, a osłabiony będę co najmniej przez trzy dni. Mimo tego, co się mogło wydawać, sztych nigdy nie doszedł do mojego serca. I tak miałem cholerne szczęście.

Spojrzeli na sierpoka, rozrywającego właśnie ciało Rozenthala i pożerającego jego głowę. Odwrócili się z obrzydzeniem.

– Paskudny widok – skomentował Thundax. Rozejrzał się. Zauważył wężowego smoka, sięgającego dwóch metrów wysokości, lecz co najmniej pięć razy dłuższego, pełznącego w stronę Khitalończyka. Stwór po drodze tracił kolory i wielkość, stawał się przezroczysty. Zostawił za sobą połamane i zgniecione ciało hobgoblina. Wojownik chciał ruszyć na pomoc Kadushiemu, lecz powstrzymał go traper. Thundax spojrzał na Hasselgarda pytająco.

– Nie pytaj – usłyszał.

Sierpok skończył konsumować zwłoki i rozejrzał się. Najwyraźniej nie znajdując nic wartego uwagi, puścił się biegiem w stronę wyrwy w ostrokole, wyskoczył przez nią i zniknął w lesie. Wężowy smok całkowicie zmienił się w tatuaż na łysej głowie Kadushiego.

Traper ze zdumieniem pokręcił głową. Pomógł wstać kompanowi. Thundax z żalem spojrzał na pal z wbitym nań Mobangą. W oku starego wojownika zalśniła łza. Musieli być naprawdę bliskimi przyjaciółmi, pomyślał Hasselgard. Sam czuł się nienajlepiej z powodu tych wszystkich śmierci.

Z oberży powoli zaczęli wychodzić ludzie. Traper rozejrzał się po pobojowisku. Widział Madombijczyka całego w karminowej posoce, wbitego na pal. Halada leżącego w kałuży krwi przy koniach, obok leżącą jego głowę. Trupa dziewczyny, którą zabił, trupa ubranego na zielono wojownika, którego przygniótł i obgryzł sierpok, trupa hobgoblina, którego zgniótł wężowy smok. Kim byli ci ludzie? Skąd się tu wzięli? Czemu nas zaatakowali? Dalej, widział czerwoną kałużę i porozrzucane flaki, pozostałość po szermierzu, który nieomal go pokonał. Zwłoki ludzi zabitych przez bestiobója, leżące przy palu. Kadushiego, wciąż modlącego się przy swej ofierze. I w końcu martwego Vyrtosa, po którego śmierć tu przyjechał.

Dotrzymał słowa. Bestiobója, który uśmiercił Reinolda, spotkała zasłużona kara. Nie on go zabił, ale Vyrtos był tak samo martwy. Zemsta się dokonała. Ale za jaką cenę?

 

– Więc Kadushi już odjechał?

– Tak. Jego zadaniem było zabicie bestiobója. Wypełnił je, więc wraca do swego seniora. Zauważyłeś, że walczył tylko z Vyrtosem?

– Racja – traper przypomniał sobie fragment starcia. Potarł zarośnięty policzek i wszczął kopanie. – Z tym wężowym smokiem to niezły numer odwalił.

– Nienajgorszy – przyznał Thundax. – O tej umiejętności, jeśli można to tak nazwać, nie wiedziałem.

– Wyjaśnij mi łaskawie kim byli ci ludzie, którzy nas późnej zaatakowali.

– To byli łowcy głów, znani jako Cztery Pory Roku. Mieli kontrakt na mnie już od jakiegoś czasu, ale długo nie było mnie w okolicy, więc nie mogli mnie znaleźć. Teraz wpadliśmy na siebie przypadkowo.

– Skąd wiesz, że przypadkowo? Może cię wytropili?

– Nie. Wiedziałem, że wojewoda wynajął jakąś grupę do zabicia bestiobója. Pamiętasz, sprawa z przechędożeniem jego żonki. – Hasselgard pokiwał głową. – Nie przypuszczałem, że to Cztery Pory Roku, a tłusty drań mi nie powiedział.

– A ten wojarz, co cię pchnął? – indagował dalej Hasselgard.

– Słynny Dziki Rozenthal, niech mu ziemia lekką będzie. Brał udział w bitwie pod Keuruunem. Ale za cholerę nie wiem, co tu robił, a tym bardziej, czego ode mnie chciał. Wątpię, by był związany z łowcami głów lub bestiobójem. Może zwariował po klęsce?

– Ostatnia sprawa. Ten sierpok. Wyglądało, jakbyś spodziewał się jego nadejścia.

– Bo tak było – uśmiechnął się tajemniczo staruszek. – Ale to niech będzie moja słodką tajemnicą.

– To nieuczciwie! Do kiły z tajemnicami. Powiedz mi!

– Nie – odparł krótko i treściwie. – No dobra, to ostatnia – machnął łopatą, przysypując ziemią niewielki grób. Wbił narzędzie w grunt, to samo zrobił traper. Przez chwilę w milczeniu patrzyli na miecz, wcześniej należący do jednego z łowców, teraz wbity w ziemię z przeciwnej strony grobu. Na miecz nadziana była głowa bestiobója.

– To dla ciebie, przyjacielu – wyszeptał Thundax.

Wolno, w milczeniu ruszyli w kierunku swoich koni, zostawiając za sobą grób Mobangi. Obok stał wcześniej wzniesiony przez ludzi z zajazdu kurhan, mieszczący ciało Halada, ciała ludzi zabitych przez Vyrtosa i zwłoki łowców głów. Bezgłowe ciało bestiobója dano zeżreć psom. Jego srebrny miecz, jak i ekwipunek Czterech Pór Roku, został oddany rodzinom zamordowanych przez Vyrtosa gości "Wesołego Podróżnego" w formie rekompensaty. Zakrzywionego miecza Madombijczyka nigdy nie znaleziono.

Dwaj przyjaciele ruszyli stępa przed siebie. Smutni, lecz świadomi, iż śmierć Mobangi i Reinolda została pomszczona.

– Hasselgard, – zapytał nagle Thundax – czy ty właściwie kiedykolwiek zajmujesz się traperstwem?

Okładka
Spis Treści
Justyna Kowalska
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Ryszard Krauze
K.Kwiecińska
Marcin Lenda
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
K.Leszczyński
Jakub Lipień
LouSac
Lucy
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
A.Mason
Michał Mazański
Rafał Mroczek
Sławomir Mrugowski
Sławomir Mrugowski
Barbara Ogłodzińska
Barbara Ogodzińska
Kamil Olszewski
Pacek
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Andrzej Pilipiuk
Eryk Ragus
Eryk Ragus
RaV
Paweł Rogiewicz
Anna Romanowicz
Jacek Rostocki
Jacek Rostocki
Tomasz J. Rybak
Ryh
Andrzej Siedlecki
Agnieszka Śliwiak
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Robert J. Szmidt
Robert J. Szmidt
Roman Szuster
W.Świdziniewski
Andrzej Świech
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
Vanderberg Club
Tomasz Winiecki
Tomasz Winiecki
Marek Wojaczek
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Robert Zang
Roger Zelazny
Dawid Zieliński
Dawid Zieliński
Zubil
Zubil
Zubil
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Artur Żarczyński
Artur Żarczyński
K.Żmuda-Niemiec
K.Żmuda-Niemiec

Archiwum cz. I
< 27 >