Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Tomasz Pacyński Literatura
<<<strona 34>>>

 

Drugi element

 

 

Pod podkowami głucho zadudniły bale mostu. Mostku raczej, pomyślał Match, przerzuconego nad leniwie płynąca strugą, pełna rzęsy i żab. Mostek nie budził zaufania, bale wyglądały na mocno spróchniałe. Match ściągnął wodze, wstrzymał konia, zdając sobie sprawę, że i tak, jakby co, jest za późno, na mostek wjechali kłusem.

Kiedyś wiodła tędy uczęszczana droga. Teraz, po latach, skurczyła się do wąskiej ścieżki, las napierał z obydwu stron, odbierał powoli to, co kiedyś w pocie czoła wyrwali mu puszczańscy osadnicy. Nikt tedy nie jeździł, odkąd spłonęły zagubione na porębach wioski, odkąd pola zarosły karłowatymi brzózkami i olszynami. Nikt nie naprawiał mostu, którego bale spokojnie próchniały, porastały zielonym mchem.

Droga opierała się jeszcze. Niegdyś był to porządny gościniec, z wielkim trudem zwieziono żwir, by przy jesiennych słotach i wiosennych roztopach koła nie grzęzły w błocie. Opłacało się to, kiedyś. Wtedy, kiedy jeszcze puszczańskie wioski słynęły z hodowli owiec, z produkcji znakomitych, cenionych w całym hrabstwie serów. Kiedy w puszczy rozbrzmiewało stukanie siekier drwali i smolarzy, kiedy dymiły kopce, w których wypalano węgiel. Kiedy przy każdej barci wisiała kłoda, tak nielubiana przez niedźwiedzie, kiedy na żwirowanej drodze chrzęściły koła wozów ładowanych potażem i baryłkami miodu.

Teraz, po latach, las był cichy i pusty. Próchniały ocalałe jeszcze zręby chałup, zarastały ścieżki. Pola przypominały rozległe młodniki. Bale mostu próchniały spokojnie, jeszcze kilka lat, kilka zim i wiosen, a zwalą się w strugę, rozpryskując rzęsę i płosząc żaby.

Za mostkiem droga wchodziła w olszyny, podkowy dudniły po wilgotnym, nie wysychającym nawet w upalne lata gruncie. Wiało miłym chłodem, miłym zwłaszcza po żywicznym upale piaszczystych, porośniętych sosnami wydm, przez które przejeżdżali niedawno. Przejechawszy mostek Match nie popędzał wierzchowca. Do wieczora daleko, zdążą jeszcze.

Przewodnik wysforował się do przodu, po chwili zwolnił, oglądając się przez ramię. Match nie zwracał na niego uwagi. I tak wiedział, dokąd jechać, znał ten las nie gorzej od pełniącego rolę przewodnika podstarzałego chłopa, z wyglądu bardziej kłusownika, niż spokojnego hodowcy kóz, za którego się podawał. Match nie zastanawiał się nad tym wiele, tylko tacy zamieszkiwali teraz puszczę, nieliczne rodziny, które wolały trudną egzystencję w lesie od pewnego, ale marnego chleba na pańskim. Tym bardziej, że kiedyś puszczę zamieszkiwali wolni osadnicy, nie pańscy poddani. Nieliczni zostali, ale jeszcze mniej liczni wyszli z lasu, by harować od wschodu do zachodu, bez skrawka własnej ziemi. I bez żadnej już nadziei.

Hodowca kóz, czy, jak kto woli, kłusownik zawrócił. Był niecierpliwy, widać to było już od początku. Cały czas wysforowywał się naprzód, bijąc swego konia piętami po bokach. Pozwalał sobie nawet na wymrukiwanie pod nosem uwag o zbędnej mitrędze.

Powodowany jakimś impulsem Match jeszcze zwolnił. Od początku denerwował go ten przewodnik. Był... No właśnie, zastanawiał się Match spoglądając na nadjeżdżającego chłopa. Za bardzo wygadany. Za dobrze jeździ konno, nawet na tej wielkiej, wojskowej kobyle, Jak Match wiedział, dosyć narowistej. Sierżant, któremu kazano dać przewodnikowi wierzchowca, zapewne złośliwie wybrał najgorszego, takiego, którego chciał się pozbyć. Z początku Match, gdy to zobaczył, chciał zrugać sierżanta, ale gdy zobaczył, jak niepozorny chłop sobie radzi...

To wszystko powodowało jakiś podświadomy niepokój. Ten pewny dosiad, choć na oklep. Normalnie chłop wyglądał na koniu jak małpa na psie. Zazwyczaj zresztą krótko. Ten nie spadł nawet, gdy narowista kobyła wystraszyła się czegoś i poniosła.

Przewodnik podjechał bliżej, wyraźnie zły, co udzieliło się kobyle. Rzucała łbem, tańczyła w miejscu, pochrapywała. Chłop też miał ściągniętą twarz, zmrużone oczy prawie ginęły w zmarszczkach.

– Co się stało? – spytał. Nie dodał „panie”, co jak zauważył Match zdarzało się coraz częściej. Coraz częściej, im bardziej zagłębiali się w las.

– Trza nam pospieszać – głos przewodnika był coraz bardziej natarczywy. – coby na czas...

Urwał, uciekł w bok spojrzeniem.

– Coby przed zmrokiem... Bo wiecie, panie – dodał pospiesznie. – Wiecie, po nocy las niedobry...

Nie boi się, postrzegł Match, nie boi się, jak chciałby pokazać. On się dokądś spieszy.

Zaczął się zastanawiać, czy podjął dobrą decyzję. Może trzeba było posłuchać szeryfa.

 

*(

 

Wino rozprysnęło się, gdy pięść szeryfa z hukiem grzmotnęła w grube deski stołu. Gisbournbe w ostatniej chwili chwycił swój kubek, za późno jednak, by uchronić jego zawartość.

– No, ciekawe, co to tym razem – syknął szeryf. Zawsze, gdy był wściekły, mówił cicho, wpadając tylko w syczący, zjadliwy ton. Nigdy nie krzyczał.

– Ciekawe – powtórzył, patrząc na Matcha stojącego skromnie pod ścianą. – Następny smok? Ten, jak my tam było, wyvern? Czy może, dla odmiany, coś całkiem nowego?

Rozcierał pięść, krzywiąc się.

– Sam szatan dla odmiany?

Match pokręcił głową, nachmurzony. Szeryf roześmiał się zjadliwie.

– Nie wierzysz w szatana... – stwierdził z ironią. – W smoka tak, w wyverna, w małe ludziki pod krzaczkami, to owszem. Ale w szatana nie...

Rozprostował palce, obiecując sobie następnym razem hamować gniewne odruchy. Stłuczone kostki puchły, co nie poprawiło nastroju szeryfa.

– No powiedz, nie wierzysz? – warknął ze złością.

– Nie – odparł powoli Match. – Nie wierzę. Wierzę w smoki, bo widziałem. Wy też, panie, wierzycie. Ale szatana nie ma, w każdym razie nie takiego...

– Zamknij się – parsknął Gisbourne i na wszelki wypadek przeżegnał się ukradkiem.

Match zamknął się. Nie miał ochoty na dyskusję z hrabią, było to bezcelowe. Kiedyś próbował zgłębić, w co wierzy hrabia. Wyszło mu, że na wszelki wypadek we wszystko.

– No dobrze, Match – szeryf spoważniał. – Masz rację. Wierzę w smoki, wprawdzie sam nie widziałem, ale tez niespecjalnie żałuję. Wystarczy mi to, coście z Gisbournem opowiadali. Wyverna widziałem na własne oczy, i też drugi raz nie chcę oglądać. W to, że w północnych górach żyją starsze ludy, też pewnie wierzę. W każdym razie, tłumacząc się z wygubienia moich najlepszych ludzi, mogliście przecież wymyśleć coś bardziej wiarygodnego, że napadł was smok, że sprzedaliście ich korzystnie na galery, że sami się powyrzynali między sobą. Skoro opowiedzieliście taką historię, to może znaczyć tylko, żeście do cna zidiocieli, albo w tych górach rzeczywiście coś jest. Ale tym niech się martwi Arnulf, ja się tam nie wybieram. Dobrze, Match...

Szeryf dolał sobie wina, ignorując spojrzenie hrabiego. Pociągnął łyk.

– Dobrze, Match – podjął po chwili, już spokojniej. Nikogo nie zwiódł jego tom, pod maską spokoju i jadowitej uprzejmości szeryf był wściekły. – To wszystko prawda, zakładam. Jak również i to, z czym przybiegł ten dobry człowiek. No to jak jesteś taki mądry, to spróbuj powiedzieć, co to jest tym razem. Małe, szybkie, z dużymi oczami, zabija kozy...

Szeryf ostrzegawczo podniósł dłoń, widząc, że Match otwiera usta.

– Tylko nie mów, że wiesz...

– Chupacabra.

Szeryf zastygł z otwartymi ustami.

– Coś ty powiedział? – spytał po chwili.

– Chupacabra. Małe, szybkie, z dużymi oczami, zabija kozy...

Gisbourne przeżegnał się jeszcze raz. Dla pewności splunął przez lewe ramię, o mały włos nie trafiając kota, śpiącego na kupie wyschniętego tataraku, którym zarzucona była kamienna posadzka. Przez chwilę patrzyli na siebie nieprzyjaznym wzrokiem, po czym kot zasyczał i oddalił się z godnością.

– Tfu, zgiń, przepadnij! – mruknął Gisbourne i na wszelki wypadek przeżegnał się raz jeszczem, obiecując sobie, co zrobi, jak spotka się z sierściuchem sam na sam. Kot okazał więcej opanowania, odchodząc w dumnie wyprężonym ogonem.

Szeryf wstał z ławy, podszedł do nachmurzonego wciąż Matcha. Ujął go pod ramię.

– Chodź, Match, usiądź sobie na ławie, wina się napij. Panie hrabio, bądźcie tacy dobrzy, nalejcie...

Hrabia poczerwieniał, ale polecenie wykonał.

– Napijesz się, posiedzimy... – głos szeryfa stwardniał. – A potem powiesz nam, co to jest chu.. chupa... A niech to...

Szeryf zaklął pod nosem.

– Chupacabra – poddał Match uprzejmie. – Małe, szybkie...

– Wiem, wiem... – szeryf poklepał go po plecach. – Z dużymi oczami... Siadaj, mówiłem, napij się. A potem przestań pieprzyć.

– Po jakiemu to? – zainteresował się hrabia, w którym instynktowny strach walczył właśnie z ciekawością. Ta ciekawość powodowała, że zwykle skwapliwie wysłuchiwał wszystkich niesamowitych historii, dopytując się chciwie o szczegóły. Czego zwykle potem żałował. Zazwyczaj już najbliższej nocy.

Teraz też ciekawość brała górę nad lękiem, a nawet oburzeniem, że taki Match siedzi tu przy stole jak z równymi. Wprawdzie już nieraz pijali razem, ale żeby tak oficjalnie...

– Nie wiem – mruknął Match, odstawiając kubek. Przykrył go szybko dłonią, gdy hrabia, rozpędziwszy się nad miarę, chciał dopełnić.

– Nie dziś – pokręcił głową.

Nie, to nie, pomyślał hrabia. Sam sobie nie żałował.

– No dobrze – nacisnął szeryf. – Chupa... coś tam, mówisz. Cos wiesz?

Match zaprzeczył. Sam zastanawiał się teraz nad swoim skojarzeniem. To słowo wypłynęło gdzieś z głębi pamięci. Przypomniał sobie właśnie ognisko, rzucające blask na twarze siedzących dokoła ludzi. Zapach pieczonego nad ogniskiem jelonka. I twarz Maura, opowiadającego właśnie jedną ze swych niesamowitych historii.

Chupacabra. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek później o tym pomyślał. Skojarzenie przyszło dopiero teraz, przedtem nie przykładał do tego żadnej wagi. Ot, kolejna opowieść, jak ta o gholach, dżinach, ptaku Roku.

– Nie wiem – powiedział Match wolno, odganiając wspomnienia. – Przypomniało mi się. Nazir...

– Nazir! – Gisbourne wypluł to imię z pogardą. – Ten kudłaty poganin...

– Zmilczcie, panie hrabio – szeryf zmarszczył tylko brwi. Wystarczyło. Hrabia mruczał cos tylko pod nosem.

– Tak, Nazir – Match popatrzył Gisbourne’owi prosto w oczy. – On opowiadał. Nie pamiętam dokładnie, opowiadał wiele rzeczy. Niewiarygodnych, wtedy tak myślałem. Przeto nie przywiązywałem wagi...

Zamyślił się. Szeryf przyglądał mu się spod oka, nie popędzał.

– Nazir? – nie wytrzymał hrabia. – Ten, co cie tak ładnie nazwał?

Wykrzywił się złośliwie. Match nie podjął wyzwania. Milczał, obracając w dłoni kubek.

Ciszę przerwał szeryf, spojrzawszy na hrabiego wzrokiem, który sprawił, że hrabia poczerwieniał i zaczął z nagłym zainteresowaniem przyglądać się słynnemu gobelinowi.

– No dobrze – swoim zwyczajem powtórzył szeryf. – Małe, mówisz, szybkie. Jak dotąd wszystko pasuje. Zgadza się z relacją, którą przywiózł ten podejrzany chłopek. Jaki tam zresztą chłopek, kłusownik, i tyle...

Szeryf machnął ręką.

– Nieważne. Las królewski, co mnie to obchodzi. Teraz już nic. Wracając do rzeczy, wszystko pasuje, niepokojąco pasuje. W związku z tym...

– Nie – przerwał Match, nie bacząc na nic. – Nie pasuje. Po prostu mi się skojarzyło, nic z tego nie wynika. Tak mi się...

– Wyrwało? – spytał z ironią szeryf.

– Tak, wyrwało – potwierdził Match niezmieszany. – Skojarzenie, ze zwykłą legendą...

Urwał, znów obracał w dłoni kubek.

– Mam nadzieję – dodał po chwili.

Szeryf wstał, zaczął się przechadzać po komnacie, jak zwykle w chwili namysłu. Kroki szeleściły na wyschniętych łodygach tataraku. Wiatr podzwaniał oprawnymi w ołów, grubymi szybkami.

– Ale wieje – wstrząsnął się Gisbourne. – Będzie burza....

Jakby na potwierdzenie tych słów dobiegło dalekie echo gromu. W komnacie pociemniało.

– Cóż, Match – szeryf zatrzymał się nagle. Podjął już decyzję. – Trzeba...

– Nigdzie nie jadę! – pospiesznie zastrzegł hrabia. Pobladł już, wiedział z doświadczenia, ze z takich decyzji nie wynika nic dobrego. A już na pewno tym razem nie zamierzał się wychylać.

Szeryf nie podjął na razie przerwanego wątku. Utkwił złośliwe spojrzenie w twarzy hrabiego. Milczał chwilę, patrząc jak bladość zamienia się w krwistą czerwień.

– A jak was ładnie poproszę, panie hrabio? – spytał wreszcie, gdy wydawało się już, że krew tryśnie Gisbourne’owi z policzków. – Nie? Nie zrobisz tego dla mnie? Szkoda...

Podszedł bliżej, położył dłonie na ramionach hrabiego, który uciekał w bok rozbieganym spojrzeniem.

– A jeśli rozkażę, to co?

– To nie będzie potrzebne, panie – wtrącił szybko Match. – Ja sam...

Szeryf, nie odwracając się od hrabiego, uniósł rękę. Match urwał.

– Widzisz, Gisbourne? – spytał zjadliwie. – Match właśnie uratował ci dupsko przed tym... chupa... Powiedział, że nie chce, żebyś mu się pętał pod nogami, tylko wyraził to grzeczniej...

Match wciągnął z sykiem powietrze.

– To nie tak – powiedział pospiesznie. Nie chciał zrażać hrabiego jeszcze bardziej, satysfakcja mierna, a kłopoty prawdopodobne. Gisbourne był jaki był, i Match już dawno stwierdził, że na to jest tylko jeden sposób. Polubić.

Ale szeryf nie darował.

– Widzicie, panie hrabio? Nie chce was urazić. A wy tak brzydko o nim mówicie...

– Ja? – w głosie hrabiego brzmiało święte oburzenie. – Słyszeliście kiedyś, panie, żebym coś mówił? Przynajmniej ostatnio? Żebym tak...

– Nie zaklinaj się, hrabio, żeby cię co złego nie spotkało – zaśmiał się szeryf, prostując się, odstępując od hrabiego o krok. – Ja nie słyszałem. Ale ludzie gadają...

– Żebym tak... – hrabia walnął się w pierś, zezując na Matcha.

Match nie zareagował.

– No dobrze – szeryf rzucił swój ulubiony zwrot. – Żartowałem tylko. Nigdzie nie pojedziesz, na razie przynajmniej. Musiałem się z wami podroczyć, hrabio, żeby wam się całkiem we łbie nie przewróciło. Odkąd żeście z północy wrócili, strasznie nosa zadzieracie, jaki to z was pogromca dzikusów.

Hrabia nic już nie powiedział. Czerwień powoli ustępowała z jego policzków, wrócił do kontemplowania nimf nad ruczajem. I znakomicie wyposażonego satyra.

– Match, zbierzesz ludzi. Gisbourne potrzebny mi jest na miejscu, poprowadzisz ty... Co jest, czego kręcisz głową? – zirytował się szeryf.

– Nie pozwoliliście skończyć, panie – Match był spokojny, zajście z hrabia nie wyprowadziło go z równowagi. – Pojadę sam, nie warto brać kogokolwiek, ani ludzi, ani...

Wskazał ruchem głowy w kierunku Gisbourne’a. Ten, zapomniawszy o niedawnej propozycji szeryfa zerwał się z ławy.

– A... – zająknął się ze złością, głos uwiązł mu w gardle. – A co to ja jestem, że by mnie zabierać! Łaskawca się znalazł! Ja, to mogę zbrojnych poprowadzić, a nie...

Zreflektował się poniewczasie, gdy usłyszał śmiech szeryfa.

– Oj, panie hrabio, bo się rozmyślę. I przychylę do waszej prośby...

Hrabia oklapł, opadł z powrotem na ławę.

– Może byście skończyli – wtrącił Match ze zniecierpliwieniem. – Szlachetni panowie... – dodał po chwili uprzejmie. Hrabiego zatkało. Szeryf uśmiechnął się tylko.

– Dzięki, Match – rzucił. – Potrzebne mi to było, ale nadużywać nie radzę.

Spoważniał.

– Masz rację, nie czas na to wszystko, wracamy do rzeczy. Nie pojedziesz sam, Match, to...

– Niebezpieczne? – Match roześmiał się zimno. – Zastanówcie się, panie. Jeśli tam nic nie ma, jeżeli to wilki kozy zagryzają, a cała reszta to bajanie przerażonego chłopa, to po co mi zbrojni. Nakopać mu do dupy to i sam mogę. A jeśli jest...

Skrzywił się, wspominając coś niemiłego.

– Jeśli jest... – ciągnął. – Jeśli jest, to i zbrojni mi nie pomogą. Zwieją, jeszcze mi konia zabiorą. Tak, jak wtedy, z tym smokiem...

– Masz rację – powiedział szeryf po zastanowieniu. – Ale to mimo wszystko ryzykowne. A jeżeli to...

Match roześmiał się tylko zimno. Nie brał pod uwagę możliwości, by była to zasadzka na niego. Nie w taki sposób.

Owszem, przez te wszystkie lata spodziewał się, że kiedyś z ciemności nadleci cicho bełt, że ktoś, w nocy, może przekupiony żołnierz, poderżnie mu gardło od ucha do ucha. Ale lata mijały, i nic takiego się nie stało, poza dwoma, nieudanymi próbami. Tak się składało, że ci, co mogli mieć do niego uzasadnione pretensje, w większości już nie żyli. A swoim dawnym wrogom właśnie służył.

To już prawie piętnaście lat, pomyślał. Przypomniały mu o tym srebrne nitki w czarnych niegdyś włosach szeryfa. To tylko własna gęba zawsze wygląda tak samo, przemknęło mu przez myśl. Mam już tego dość, pomyślał niespodziewanie.

– Jak uważasz – szeryf zamknął sprawę. – Chcesz ryzykować, twój wybór. Tylko uważaj, ten chłop nie budzi zaufania.

Istotnie, zwiastun kolejnych kłopotów, olejnych niepojętych zjawisk nie budził zaufania. Nie wyglądał na potulnego chłopa, takiego, co czapką ziemię zamiata. Ale mieszkał w puszczy, tamtejsi osadnicy nigdy nie przypominali tych z innych wiosek, z jasnych pól i pastwisk. Osadnicy zawsze byli twardzi i bezwzględni. Zwłaszcza tera, ci, co jeszcze pozostali.

– Idźcie, panie hrabio, wysłuchajcie go jeszcze raz – polecił szeryf. Hrabia podniósł się niechętnie, nie lubił gadać z pospólstwem.

– Tylko ostrożnie – dodał szeryf. – Nie walcie od razu w pysk, on wygląda na takiego, co potrafi się odwinąć. Trzeba by go wtedy powiesić, a, jak sam się domyślasz, jest potrzebny.

Hrabia dopił wino, mrucząc coś pod nosem ruszył w stronę wyjścia, na dziedziniec, gdzie pod strażą zbrojnych stał dostarczyciel złych wieści.

– Jesteś pewien, Match? – spytał szeryf, gdy hrabia już zniknął.

– Jestem – odparł Match. Był pewien swej decyzji.

 

*(

 

Teraz już nie był. Już od wczoraj, gdy zatrzymali się na nocleg, pod skrajem puszczy, w zrujnowanej zagrodzie.

Po chałupie zostało niewiele śladów, zaledwie zarys podwalin, zarośnięty zielskiem. Ale ocalała obora, niskie, kamienne murki, nawet więźba dachowa. Burza przeszła, gdy wyruszali, nie powinno już padać. Przewodnik nie chciał jechać noca, zresztą nie było sensu zagłębiać się w las, i tak by nie dojechali, droga była jeszcze daleka. Według słów przewodnika miejscami prawie nieprzejezdna, a już na pewno nie w nocy.

Nawet nie rozpalali ognia, noc była ciepła. Match chciał jeszcze porozmawiać z chłopem, ale ten zbywał go półsłówkami, wyglądając czasem, jakby do trzech zliczyć nie umiał. Kto go tam wie, może i rzeczywiście nie umiał, ale Match pamiętał, jak odpowiadał na pytania tam, w Nottingham. Nie było w nim ni z chłopskiej uległości, ze strachu wobec wysoko urodzonych, czy żołnierzy.

A teraz krył się za maską udawanej, jak Match był już przekonany, głupoty. Za maską chłopskiej ślamazarności.

Na zadawane pytania odpowiadał z mozolnym namysłem, skrobiąc się po czuprynie. I na ogół nie na temat.

– Bo wiecie, panie, to un te kozy dusi – chłop poskrobał się z chrzęstem po głowie. – No, zadusi, i ostawi.

Match patrzył na wyślizgany od długiego użytku skórzany, łuczniczy ochraniacz na przedramieniu. Ochraniacz, którego człowiek udający teraz poczciwego chłopinę nawet nie raczył zdjąć przed wejściem w miejskie bramy. Zauważył zgrubienia na palcach, od cięciwy. Łowił ukradkowe, badawcze spojrzenia, rzucane spod oka, gdy chłopu, a raczej kłusownikowi wydawało się, że tego nie dostrzeże. Widział to wszystko, i jednocześnie słuchał rozlazłego, chłopskiego gadania.

– Zadusi, i ostawi. Jako ta asica.

– Jak co? – spytał Match.

– No, przeca mówie, asica... Nie wiecie, co to asica?

Kłusownik udatnie wybałuszył oczy.

–  Wiem, wiem – Matchowi nieobce były wredne obyczaje łasic. Z tym, że nigdy nie słyszał, by rzucały się na kozy.

– A jak zadusi, to co? – spytał po chwili.

– No, przeca żem mówił. Ostawi. Ino wyssie wprzódy. Ino skóra zostanie.

Match pokiwał głowa. Kłusownik w uśmiechu wyszczerzył pieńki zębów.

– Wyssie, mówicie... – Match podrapał się po głowie. Widać było to zaraźliwe. – Ino skóra, powiadacie...

Kłusownik kiwał głową z zadowoleniem.

– No, no – powiedział Match. – A nie łżesz ty czasem? – spytał znienacka.

Chłop popatrzył wzrokiem zranionej sarny. Całkiem nieźle mu wyszło, musiał to często widywać, by tak udatnie naśladować.

– W porządku, wierzę... A co dalej?

Chłop znów poskrobał się w głowę. Smarknął z namysłem.

– No, ostawi...

Match prychnął ze zniecierpliwieniem. Nie miał już ochoty przebijać się przez głupotę kłusownika, udawaną, czy nie.

– No powiedzcie, dobry człowieku, co to może być? – spytał z naciskiem. – Zły? Wilkołak? Niedobry sąsiad?

Kłusownik wyraźnie zbystrzał. Nie przewidział widać, że będą go tak naciskać.

– A kto go tam wi, panie... – mruknął po chwili. – Co ja tam mogę wiedzieć...

To było zastanawiające. Match przymknął oczy. Zazwyczaj chłopi pletli, co im ślina na język przyniosła, wyolbrzymiali wszystko. A ten nic. Kto go tam wi, i już. Nawet się nie zdziwił, kiedy usłyszał, że jadę sam. Nie opowiadał, jak to zwykle, o potworze, któremu dopiero całe wojsko z rycerzem prawym na czele da radę.

Nawet to, co mówił z początku, w Nottingham, mówił podejrzanie składnie. Jak wyuczony. Nie pomylił się ani razu, powtarzał tak samo, najpierw strażom przy bramie, które nauczone już doświadczeniem nie obiły go od razu, tylko zaprowadziły przed oblicze zwierzchności. To samo powtórzył Matchowi, to samo, niemalże słowo w słowo, hrabiemu. Jak... Jak nauczony?

A teraz udaje głupka.

Match postanowił dac spokój. I tak więcej nic sensownego nie wyciągnie. Trzeba spać, co ma być, to i tak będzie.

Postanowił spać czujnie. Nie chciał obudzić się z gardłem poderżniętym od ucha do ucha, gdyby szeryf jednak przypadkiem miał rację.

 

*

 

Narowista klacz tańczyła w miejscu, podrzucając nerwowo głowę. Kłusownik scisnął ją kolanami, uspokajająco poklepał po szyi.

Doskonały dosiad, spostrzegł Match mimochodem, musiał być kiedyś żołnierzem.

Ostentacyjnie nie patrzył na przewodnika, jadąc wolno, wciąż wstrzymując swego konia. Kłusownik nie wytrzymał.

– Pospieszcie się! – w głosie było zniecierpliwienie, zniknęła gdzieś wczorajsza, chłopska ślamazarność. To już był puszczański osadnik, twardy, stary kłusownik o posturze byłego żołnierza. – Pospieszcie się, bo...

– Bo co? – wtrącił Match.

Kłusownik pohamował się, widząc, jak po twarzy Match błaka się niewyraźny uśmieszek.

– Bo, tego... – zaczął mniej pewnie. – Bo, wiecie, tam gdzie jedziemy, w nocy niedobrze...

W głosie dało się słyszeć ledwie uchwytną nutę szczerości. Boi się, spostrzegł Match ze zdziwieniem. Ukrywa to starannie, ale boi się. Wie więcej, niż mówi, niż chce powiedzieć. Albo, niż może powiedzieć. Zobaczymy.

– Ejże – roześmiał się Match. – Wczoraj nic nie chciałeś powiedzieć, tylko o złym, a teraz mówicie, ze w nocy niedobrze... Mówisz, że złe się czai, a pospieszasz, boisz się, a pospieszasz...

– Bo ka... – Kłusownik urwał, zaklął ze złością. Match podjechał bliżej, chwycił narowista kobyłę za uzdę. Kobyła, jak zwykle, szarpnęła się, ale po chwili stanęła.

Match wymownie popatrzył na przeżywającego niewyraźne klątwy kłusownika.

– Kazali, powiadasz... – wolno powiedział Match. – Ciekawe. Dopiero teraz to mówisz?

Kłusownik uciekał ze spojrzeniem.

– Koniec zabawy – Match nie puszczał wodzy. – Złaź z konia. Ale już! – dodał, widząc wahanie. Powoli, opornie kłusownik posłuchał. Zsunął się z derki okrywającej grzbiet kobyły. Stanął na drodze ze spuszczoną głową.

– Mów – przynaglił Match.

– Kiedy nie mogę – padła wymamrotana odpowiedź. – Ona...

Kłusownik urwał, podniósł głowę. Zezował w stronę rękojeści, wystającej znad ramienia Matcha. Oceniał szanse, kombinował, czy zdoła uskoczyć w zarośla.

– Da się wyjąć szybciej niż myślisz – rozwiał jego nadzieje Match. W jego głosie było coś takiego, że kłusownik rozluźnił się, opuścił ramiona z rezygnacją.

– Kto kazał? – nacisnął Match. Wysunął nogę ze strzemienia, na poparcie pytania lekko trącił stojącego chłopa w pierś. Wystarczyło.

– Ona... – wymamrotał kłusownik. – Ona, no, mądra...

Match sam zeskoczył na drogę, klepnął wierzchowca w zad. Stanął przed kłusownikiem.

– Gadaj- powiedział, już łagodniej. – Gadaj, zanim nie powiesz, to dalej nie ruszymy.

Kłusownik zaczął gadać. Zdawał sobie sprawę, że powiedział już i tak za dużo, za dużo, by dalej milczeć. By udawać całkiem ciemnego chłopa z zapadłej w puszczy osady.

Match słuchał, słysząc jednocześnie jak z wymowy kłusownika znika udawana chłopska ślamazarność. Jak przewodnik staje się tym, kim był w rzeczywistości – twardym, sprytnym osadnikiem, byłym żołnierzem, co niejedno w życiu przeżył i widział.

Mądra, myślał Match, słuchając. Znał takie, zielarki i znachorki, które uchowały się jeszcze po zapadłych wioskach, mogły uprawiać swe praktyki, nie narażając się na oskarżenie o czary i konszachty z diabłem. Niepiśmienne i nieuczone, dysponowały wiedzą przekazywaną przez pokolenia.

Nie dziwił się niespokojnym spojrzeniom kłusownika. Te kobiety tez stanowiły relikt, kłopotliwy i niewygodny, znienawidzony przez kościół. Prześladowane jak druidzi. Co prawda, prześladowcy rzadko odnosili sukcesy, wśród ludu panowała zmowa milczenia. A i wielmoże byli nie od tego, by z tajemnych porad skorzystać, zapłacić za lubczyk czy spędzenie płodu. Nie wykonywali więc zbyt sumiennie nakazów głoszonych z ambon.

Match uśmiechnął się mimo woli. Wbrew rozpowszechnionym mniemaniom głównym zajęciem zielarek nie było przygotowywanie trutek na krewnych przydatnych, warzenie lubczyku czy innych eliksirów z podejrzanych ingrediencji. Znacznie częściej zacne kobieciny leczyły wzdęcia u krów, przystawiały pijawki, zamawiały kurzajki.

Chciał uspokoić kłusownika, zapewnić, że nie doniesie. Ale chciał też spotkać ową mądrą. Kobietę, która jak mógł wywnioskować z opowieści, chciała sprowadzić tylko jego. I przewidziała, że będzie sam.

 

*(

 

Mimo zapewnień Matcha kłusownik stracił rezon. Wiedział, że wygadał się beznadziejnie, teraz boczył się, odzywał półsłówkami. Nie słuchał obietnic, iż nikt się nie dowie.

I bał się coraz wyraźniej. Już nie wysforowywał się do przodu, jechał obok Matcha, pilnując, by nie wysunąć się nawet o koński łeb. Niespokojnie przepatrywał mijane zarośla, w ciemniejszych partiach lasu sztywniał, kurczył się, zapadał w sobie. Żałował widocznie, że nie ma przy sobie swego łuku czy rohatyny, z którymi nie mógł przecież pojechać do Nottingham, udawać tępego wieśniaka.

Jego niepokój udzielił się Matchowi. Przyłapał się na tym, że uważnie nasłuchuje, że też rozgląda się dokoła. Dopiero teraz uświadomił sobie nienaturalną ciszę w lesie. Nie słychać było ptaków, skrzeczenia sójek. Tylko szum poruszanych wiatrem gałęzi.

– Daleko do twojej zagrody? – spytał Match, nie wiedzieć czemu półgłosem. Kłusownik zaprzeczył ruchem głowy.

– Co, niedaleko? – Match zniecierpliwił się. Kłusownik spojrzał na niego.

– Daleko... – powiedział po chwili. – Ale my nie tam jedziemy...

Match zaklął w myśli.

– Nie tam? – zgrzytnął po chwili. – Nic nie mówiłeś...

– Bo nie pytaliście...

Match zaklął, tym razem głośniej. Rzeczywiście, nie pytał.

– Na wypas jedziemy. Bo wiecie, ja tam kozy wypasam, zagroda się uchowała, a łęgi dobre. Nie to, co koło mnie. Co lato tam przeganiam...

Kłusownik teraz się rozgadał.

– Co lato... Mówili, miejsce złe, tyle krzywdy... Ale łęgi dobre. Tyle lat nic...

Popatrzył Matchowi prosto w twarz.

– Tyle lat nic... – powtórzył burkliwie. – Na wypas jedziemy, panie. A to już, niedaleko. Zsiadać nam trzeba...

Wstrzymał swą narowistą kobyłę, zręcznie zeskoczył.

– Prowadzić trzeba, tam gałęzie nisko, nie przejedzie. A i prowadzić lepiej, bezpieczniej...

Nie powiedział, dlaczego bezpieczniej. Match nie pytał, nie spodziewał się sensownej odpowiedzi.

Ruszyli po dywanie wieloletnich, zeschniętych liści, uginającym się pod nogami i końskimi kopytami, tłumiącym odgłos stąpnięć, odzywającym się tylko suchym szelestem.

 

*

 

Zeschnięte liście, las bez poszycia, kolumny pni wznoszące się w górę. Match szedł, odruchowo wybierając miejsca do stąpnięcia, by nie trzasnęła gałązka. Szedł sprężony, rozglądając się czujnie, popatrując na idącego obok kłusownika.

Już kiedyś szedł przez taki las, po dywanie liści, pośrodku rozciągniętej tyraliery. Tak samo, jak dziś, sprężony, czujny. Jakaś część świadomości oczekiwała, że zaraz rozlegnie się chrapliwy okrzyk, że podbiegną i znajdą...

Już kiedyś szedł przez taki las, wiele lat temu. Nie, nie przez taki las.

Przez ten sam.

Nie zważając już na nic puścił prowadzonego konia, ruszył szybciej. Nie przejmował się, mądre bydlę, szkolone. Zostanie na miejscu. Ta myśl przemknęła przez głowę, gdy widział już, że las jaśniej, rzednie. Zaraz będą pola. Opłotki. I wioska.

Coraz rzadsze drzewa, coraz jaśniej. Doszedł do skraju lasu.

Do skraju, który tu był przed laty. Teraz las odzyskiwał utraconą kiedyś, wydartą trudem osadników przestrzeń. Na nie obsiewane, nie poruszane sochą pola wypuścił forpoczty brzóz i olszyn, samosiejek. Już tylko rzędy grusz znaczyły miejsca, dzie dawniej były miedze. Już nie widać było żerdzi, odgradzających spłachetki ziemi, stały tam pewnie jeszcze, spróchniałe, lecz niewidoczne w wysokiej, wybujałej trawie i zielsku.

Już tylko ledwie widoczne wzniesienia znaczyły podwaliny chat, tylko wyszczerbiona cembrowina studni.

Wiatr rozniósł popioły, użyźnił po raz ostatni pola, zamiast wróciły pod panowanie puszczy. Już nie było wioski, jeszcze kilka lat, a wszelkie ślady pochłonie las.

Match ruszył, brodząc w wysokich, niekoszonych, wyschłych trawach, niecierpliwie wyszrpując nogi, gdy chwytały za nie pędy płożących się po ziemi jeżyn. Szedł, nie zwracając na nic uwagi, na nawoływanie kłusownika, na pochrapywanie konia, dochodzące z tyłu. Szedł, zmierzając do niewielkiego pagórka, wzniesienia, które było kiedyś majdanem na środku wioski.

... miał chleb... Tak, tylko dla nas, kurwa, nie mieli...

Głos z przeszłości odezwał się tak wyraźnie, że Match aż się skulił, wciągnął głowę w ramiona. Nie przystanął jednak, nawet przyspieszył kroku.

... nie utrzymasz ludzi... będzie rzeź...

Przed oczyma zamajaczyła twarz Maura, wtedy jeszcze przyjaciela.

... jak chcesz... Ale to błąd...

Błąd. Błąd. Match obracał w myśli to słowo. Błąd, którego się w żaden sposób nie naprawi. Błąd, za który zapłaciłem, płacę i będę płacić. Bo spłacić go całkiem nie można.

Zwolnił. Tu trawa była niższa, nie rosła tak dobrze na ziemi udeptywanej przez lata. Coraz bliżej szczerbata cembrowina, widać prostokątne kształty, cienie dawno spalonych chałup.

– ... śmierć jednaka... Jednaka, powiadasz...

Zgrzyt klingi na kręgach. ...Coś ty, kurwa, zrobił, Match? Coś ty zrobił?

... zabiję cię, Elijah...

Stanął, ścisnął skronie, chcąc uciszyć te głosy, dźwięczące w tym miejscu od lat.

– Panie...

To już nie głos z przeszłości. To dzieje się teraz. Ten głos nie brzmi gdzieś głeboko pod czaszką.

Match odwrócił się powoli. Zobaczył zdyszanego kłusownika, trzymającego chrapiące konie. Zobaczył jego pobladłą, wykrzywioną twarz.

– Panie... – jęknął kłusownik jeszcze raz, ciężko dysząc po przedzieraniu się przez zarośla.

Match powoli podszedł do niego. Na widok ściągniętej twarzy kłusownik wypuścił wodze, cofnął się o krok.

– Panie, co wam? – bąknął, popatrując na boki. – Co wam?

W głosie brzmiała panika. Match podszedł, stanął tuż przed nim. Kłusownik instynktownie osłonił twarz ręką. Niepotrzebnie.

– Po co mnie tu przywiodłeś? – spytał Match znużonym głosem. – Dlaczego tu, kto ci kazał?

Mimo lęku w oczach kłusownika błysnęło zdziwienie.

– Toć... – znowu z chłopska zaciągnął. – Toć to przecież tutaj, tu wypasam... Od lat, łęgi dobre...

Wskazał gdzieś za wioskę.

– Toć tutaj to wszystko... Chodźcie, panie, pokażę...

Odwrócił się niepewnie, spoglądając spod oka. Match przetarł twarz, potrząsnął głową.

Kłusownik ruszył.

– To niedaleko, o tu... – pogadywał, nie odwracając się. – O, już śmierdzi...

Istotnie. Match nie musiał pociągać nosem, czuć było słodki, mdlący zapach padliny. Chłop rozgarnął trawę, szturchnął patykiem. Z brzękiem poderwała się chmara much. Match podszedł bliżej, starając się nie oddychać przez nos.

Kozie ścierwo było zapadnięte, jakby leżało tu już bardzo długo, jakby larwy much wyjadły już wszystko ze środka. Przeczyła temu sierść, świeża, nie zmechacone i wyleniała, otwarte, szkliste oczy. W kąciku jednego Match zobaczył żółtawą grudkę muszych jaj, Przełknął ślinę, walcząc z mdłościami.

Kłusownik podważył ścierwo patykiem, fala smrodu uderzyła w nozdrza. Wskazał mała rankę na szyi. Match, pokonując wstręt pochylił się, przyjrzał uważnie.

– Kiedy? – spytał, prostując się po chwili.

– Co? – nie zrozumiał kłusownik. – A, kiedy... A ze cztery dni... To ostatnia była, panie...

– A przedtem? – spytał Match.

– Będzie ze dwie niedziele... – kłusownik z zastanowieniem potarł zarośniętą szczękę. – Całe stado wtedy, no, prawie całe... Pół tuzina, tylko dwie zostały. Uspokoiło się, to i potem te dwie, co zostały, przywiodłem. Tylko pilnować już nikt nie chciał...

Match nie dziwił się specjalnie.

– I co, widzieliście?

Chłop zrozumiał od razu.

– Nie, Bóg uchował! To pastuszek, tamtą razą widział... On tera u krewnych, nie chce na służbę wrócić.

Dużo nie widział, przypomniał sobie Match. Chłop opowiadał tylko o ciemnym, małym, zwinnym kształcie, wielkich, blado świecących oczach. Opowiadał tyle, ile usłyszał od chłopaka. Match sadził, ze to i tak dużo.

– Inne leżą dalej, chodźcie, panie, pokażę. Balim się ruszać, może diabelskim jadem przesiąkły. To i leżą. Pokażę...

Match pokręcił głową.

– A różnią się czymś? – spytał.

– No, nie... – kłusownik zastanowił się. – Ino...

Znów z zastanowieniem potarł szczękę.

– Co? – ponaglił Match, gdy cisza przedłużała się. -Mów, człowieku!

– Ino śmierdzą bardziej. Bo wiecie, leżą dłużej...

– Skoro tak, to nieciekawym – uciął Match. Odwrócił się i odszedł. Chciał chwilę pomyśleć. Uciszyć głosy, wciąż rozbrzmiewające w głowie. Głosy przeszłości.

Chciał zostać sam. Nieważne, co czaiło się w lasach, co było małe, szybkie i miało duże oczy. Nie bał się tego. Nie teraz, nie tutaj. Odwrócił się.

– Wracaj – powiedział. – Zabierz kobyłę i wracaj, do siebie, do wioski.

Kłusownik stanął jak wryty.

– Za nic, panie – jęknął. – Za nic...

– Wracaj, mówię ci, bo po grzbiecie opłazuję!

Ze zdziwieniem zobaczył, że twardy osadnik opada na kolana.

– Zabijcie nawet, a nie pójdę! Zmierzcha się...

Match popatrzył w niebo. Istotnie, słońce zniknęło już za ścianą lasu, niebo powlekło się fioletem. Mimo złości spróbował po dobroci.

– Nic ci nie grozi. Ja tu zostanę, a zresztą, nie przyjdzie, cokolwiek by to było. Kóz już nie ma...

– Ale my jesteśmy – zajęczał chłop, czyniąc gest, jakby chciał objąć go za nogi. – Nie pójdę sam przez las...

– A ze mną nie boisz się zostać? – Match skrzywił twarz w  złym uśmiechu.

– Boję się – kłusownik podniósł głowę. – Ale mniej... Ech, panie, to przez was, tylko przywieść was tu miałem, pokazać... Tak mówiła. Za dnia wrócić. A teraz, przez las...

Wstrząsnął się, niemal zaszlochał.

– To przez was, przez was zmitrężyliśmy...

Ano, ma rację, zreflektował się Match. Kazała przywieść, zastanowił się po chwili, ciekawe... Nieważne, przyszła następna myśl. Co innego jest ważne. Przeszłość.

– Siedź tu – postanowił. – Zaraz, spętaj tę twoją kobyłę, mojego nie ruszaj, stanie przy niej. Nie rozpalaj ognia. I siedź na miejscu, niebawem wracam.

Kłusownik kiwał głową. Match nie czekał, odszedł. Szedł na spotkanie przeszłości, czuł, że stłumione pod czaszką głosy zaczną znowu rozbrzmiewać. Dopóki nie stawi im czoła.

Zarośnięty trawą majdan, ledwie widoczne kontury, gdzie kiedyś stały chałupy. Stały, zanim do strzech nie przytknięto pochodni, zanim strzechy nie zajęły się huczącym płomienie, zagłuszając ludzkie krzyki, kwiczenie i gdakanie inwentarza. Zagłuszając płacz dzieci. Zagłuszając sumienia.

Noga wpadła w płytki, niewidoczny w trawie dół. Tu była skrytka, przypomniał sobie Match. Wtedy już chowali żywność nie przed poborcami. Chowali przed nimi, przed tymi, którzy mieli ich bronić przed uciskiem, a stali się sami od tego ucisku gorsi.

Dół zasypała ziemia, zarosła trawa. Gdzieś na dnie są jeszcze skorupy dzbanów, z których przed laty wysypało się ziarno.

Cembrowina studni. Już nie widać trawy, nie widać zrębów chat. Już nie ma wybujałych brzóz i olszyn. Jest naga, wydeptana ziemia majdanu, żerdzie z suszącymi się, glinianymi naczyniami. Biegające w kółko, rozganiane kopniakami kury. Zewłok maciory, przebitej bełtem.

...świnka, świneczka...

Trzask spuszczanej cięciwy, kwik. Match wzdrygnął się, powróciła rzeczywistość. Ciemniejące niebo, ciemniejące sylwetki brzóz. Rzeczywistość powróciła na krótko, znów słychać krzyki.

To tutaj.

Zatrzymał się.

...coś ty zrobił, Match...

Spojrzenie dziewczynki o szeroko rozwartych oczach. Zapamiętane do dziś, w krótkim błysku, zanim jeszcze trafiła pięść Elijaha. Nieruchome, pełne nienawiści.

Przymknął oczy. Nigdy dotąd tego nie wspomniał. Trzeba było tego miejsca. Do tej pory wszystko jawiło się bez szczegółów, wszystko zlewało się w jedność. Aż do dziś. Dziś pamiętał aż za wiele, wszystko to, co podświadomie kiedyś starał się wyrzucić z pamięci. Skutecznie, na wiele lat.

Cos zamrowiło w karku. Podrzucił głowę, spojrzał w kierunku, gdzie...

...Gdzie kiedyś stała ona. Błysk spojrzenia złowiony kątem oka. Ręka podrywa się, chce sięgnąć rękojeści. Zatrzymuje się w pół drogi. Nie wyciąga się miecza na dziewczynkę. Na dziewczynkę, której przed chwilą zabiło się ojca.

Przed chwilą...

Gałązki brzozy kołyszą się lekko. To wiatr, to tylko wiatr. To tylko drzewko, które przez lata wyrosło na tym właśnie miejscu. Tam nic nie ma. Match robi krok do przodu. Potyka się o coś. Kamień. Wielki kamień młyński, wrośnięty w trawę, pęknięty. Na ciemnej powierzchni wydrapany znak. Match pochyla się.

Nagły ból w skroniach. Krzyk.

Prostuje się, uchyla powieki, by spojrzeć prosto w oczy. Te same oczy, których spojrzenie złowił przed laty. Tak samo puste, tak samo pełne nienawiści.

Jesteś złem. Jesteś wcieleniem szatana. Wrócisz tu, a wtedy staniesz się nim. Zawładnie tobą bez reszty, do końca.

Nagły zawrót głowy. Oczy gasną. Ciemność.

 

*(

 

Match stał na środku porośniętego trawą majdanu, oszołomiony potrząsał głową. Widział, jak kołyszą się gałęzie brzózki, zbyt mocno, by mógł to sprawić wiatr. Widział, ale nie docierało to do niego. Wciągnął głośno powietrze.

– Panie – posłyszał niepewny głos. – Panie, co z wami...

Czego ten znowu, przebiegła myśl, podszyta złością. Czego skomli.

Jeszcze raz potrząsnął głową. Wszystko widział ostro, wyraźnie. Wyprostował się z chrzęstem stawów. Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Przeszłość umarła. Nigdy jej nie było. A zresztą, wszystko co zrobiłem...

Nie dokończył myśli. Przerwał mu niepewny głos.

– Panie, co z wami? Wracajcie, złe nadchodzi...

Ech, jak strzelę w tę zarośniętą mordę, pomyślał, odwracając się gwałtownie. Jak dam w ten głupi łeb. Złe, szatan... Kto by się bał szatana? Szatan nie istnieje...

Roześmiał się, teraz na całe gardło. Konie zawtórowały głośnym chrapaniem, zadudniły kopyta.

Na głupotę jedno lekarstwo, przeszła przez głowę kolejna myśl. W łeb, raz a dobrze. Boisz się? Dobrze, zaraz cię wyleczymy...

Ruszył, czując dziwną siłę. Dziwną chęć, by poczuć... By poczuć pod palcami wyciekające życie. Poczuć jak wtedy, tę euforię, gdy klinga zgrzytnęła o kręgi, gdy oczy wójta uciekły w głąb czaszki. Tak, Elijah, nie wiedziałeś, co dobre...

Spętana kobyła wspięła się na tylne nogi, chrapanie przeszło w kwik. Kłusownik poderwał się z ziemi, w gęstniejącym mroku bielała plama twarzy.

– Nie bój się – powiedział Match zimno. – Nie ma szatana, zapewniam cię...

Chłop cofał się. Match widział jego rozszerzone oczy.

– Jest – szepnął kłusownik. Szept dotarł do Matcha wyraźnie, mimo pochrapywania przerażonych koni. – Już jest...

Masz rację, pomyślał Match. Zaraz się o tym przekonasz. Ręka chwyciła rękojeść.

Kłusownik cofając się wsparł się plecami o niski, wpół rozwalony murek, ułożony niegdyś z płaskich, polnych kamieni. W oczach, prócz strachu, błysnęła rozpacz. Rozpacz, która po chwili przemieniła się w desperację.

Przyparta do muru postać zwinęła się, zapadła, sięgając do cholewy. Kłusownik runął do przodu rozpaczliwym wypadem.

Syknęła wyciągana klinga. Match nie zrobił uniku, Szczerząc zęby w uśmiechu uchylił się tylko lekko, na tyle, by mylony tym ruchem kłusownik przemknął obok. Zapiekły żebra.

Sztych miecza, wzniesiony w górę, zatoczył półkole, zatrzymał się tuz nad ziemią. Chłop podnosił się nieporadnie, wolno, bardzo wolno. Druga dłoń ujęła rękojeść. Ból w boku doprowadzał do szaleństwa i jednocześnie niósł niesamowitą rozkosz.

Uderzył od dołu, oburącz, podrzucając gramoląca się z ziemi postać jak szmacianą lalkę. Kłusownik padł na plecy, przytrzymując rękoma wylewające się wnętrzności. Nogi drgały, szeroko otwarte oczy spoglądały w niebo. Match wbił z rozmachem miecz w ziemie, rękojeść zakołysała się. Smakował tę chwilę, zanim przyklęknął, zacisnął dłoń na gardle. Czuł życie wyciekające pod palcami.

Czerwona mgła przed oczyma znikła. Stał, nie wiedząc, skąd się tu wziął, kim jest, a raczej kim był był trup na skotłowanej trawie. Potrząsał bezradnie głową. Dotknął rozcięcia na kubraku, podniósł do oczu dłoń, czerwoną od krwi. W oczach pociemniało, opadł najpierw na kolana, zwalił się obok leżących nieruchomo zwłok.

Nie usłyszał już cichych, lekkich, oddalających się kroków. Nie słyszał śmiechu.

 

*

 

– Żyje, panie!

Match otworzył oczy. Zaraz je zamknął, wdzierający się pod powieki blask eksplodował bólem w głowie.

– Ostrożnie! – poczuł podtrzymujące go ręce. Wstał z trudem.

– No i co, Match, na moje wyszło? – znajomy, drwiący głos. Uchylił ostrożnie powieki, na tyle, by widzieć. Gisbourne, któżby inny. Tylko on ma zawsze dobre słowo na każdą okazję. Wyprostował się z trudem.

– Uważaj! – w głosie hrabiego było autentyczne zatroskanie. – Jesteś ranny, człowieku...

Match pokręcił głową z niedowierzaniem. Prócz bólu głowy nic więcej nie czuł. Gisbourne odwrócił się.

– Wody mu dajcie! Co ja gadam, wina!

Ktoś podsunął Matchowi bukłaczek.

– Dalej, żywo, derkę szykować, pomiędzy końmi powieziemy.

Matchowi zmiękły nogi. Przysiadł na trawie. Gisbourne przykucnął przy nim.

– Bardzo oberwałeś?

Match pokręcił głową. Nie mógł zebrać myśli, przypomnieć sobie, co tu robi.

– Zaraz cię ktoś obejrzy...

– Nie trzeba – mruknął Match -Zaraz mi będzie...

Gisbourne wstał.

– No, nie gadaj na razie za dużo – powiedział. Rozejrzał się. – Mówiłem, że to zasadzka, od początku mówiłem. Ale ty zawsze jesteś mądrzejszy. Masz szczęście, tak go pochlastać...

– Kogo? – spytał Match bezradnie. Gisbourne uniósł ze zdumieniem brwi. Wskazał gdzieś w bok.

Nad ciałem kłębiły się muchy, brzęcząc głośno. Match wstał chwiejnie, podszedł. Patrzył chwilę, jakby widział to po raz pierwszy.

– Rzucił się na mnie – mruknął po chwili. Tak rzucił się, powtórzył w myśli, rzucił się z nożem. Krzyczał coś o...

– No widzisz. A od razu mówiłem, żebyś sam nie jechał – ucieszył się hrabia. – Dobrze, że szeryf pozwolił wojsko zebrać, twoim śladem ruszyć. Inaczej by cię wilcy zeżarli, albo to złe, o którym gadał...

Roześmiał się. Teraz, kiedy wszystko stało się jasne, przestał czuć obawę. To tylko wredne chłopstwo, swoim zwyczajem w zasadzkę wciągnęło.

– No, Match, ruszamy zaraz. Późno już, przed zmierzchem trzeba z lasy wyjechać.

Hrabia popatrzył na rozcięty kubrak, poplamiony krwią.

– Na koniu nie usiedzisz. – stwierdził. – Trafił cię jednak...

Match kiwnął głową. Zaczynał sobie przypominać.

– Nożem – powiedział. Wskazał na kozik, wciąż w zaciśniętej dłoni kłusownika, zakrwawiony, paskudny, zwężony od ciągłego ostrzenia.

– Gadał coś o szatanie wcielonym, który się właśnie objawił – dodał Match, ostrożnie dotykając rozciętego kubraka. Dziwił się, że nie czuje bólu. Rana powinna się już zaognić, stracił wiele krwi, sądząc po zesztywniałym kubraku i wielkiej, zakrzepłej plamie na skotłowanej trawie.

– Gadał, ze właśnie nadszedł, a potem rzucił się na mnie... – Match urwał, przeciągnął ręką po boku.

Z boku dobiegł okrzyk. Hrabia spojrzał. Jeden z żołnierzy wskazywał coś na ziemi. Drugi żegnał się ukradkiem. Hrabia podbiegł do nich, chwile patrzył na to, co wskazują. Match, zajęty obmacywaniem boku nie zauważył, że też się przeżegnał, po czym splunął. Powiedział coś do żołnierzy, wracał już wolniej, ze zmienioną twarzą. Stanąwszy przed Matchem nieudolnie usiłował pokryć to uśmiechem.

– Zdążyłeś się tu rozejrzeć? – spytał z napięciem w głosie. Stojący za nim żołnierze nie wyglądali lepiej. Mierzyli Matcha niespokojnym wzrokiem.

– Tak – powiedział Match z roztargnieniem, obmacując bok. – Nic tu nie ma. Łgał jak pies.

– Zupełnie nic? – napięcie w głosie Gisbourne’a nie zelżało. – Nic z tego, co mówił? Nic podejrzanego? Żadnych... znaków?

– Nie, zupełnie nic.

Hrabia odsunął się pół kroku. Po chwili, z wahaniem, przykucnął przed Matchem.

– Można? – spytał, nie patrząc mu w oczy. Nie czekając na przyzwolenie wyciągnął rękę. Drżała lekko. Chwycił rozcięty kubrak, rozchylił. Match przyglądał się, nie rozumiejąc.

Skóra pokryta była zakrzepła krwią. Ale można było dostrzec świeżą, białawą bliznę. Zaczynająca się tuż nad biodrem, ginącą pod pachą.

Gisbourne puścił kubrak, zachwiał się lekko. Opanował się po chwili, rozciągnął usta w wysilonym uśmiechu.

– Ty szczęściarzu! Znów ci się udało, chybił o włos...

Podniósł głowę, dając wzrokiem znak komuś za plecami Matcha. Zanim Match zrozumiał, świat zniknął rozpadł się na błyszczące iskry.

 

*(

 

Fotel był wygodny. Miał szerokie oparcie, wyściełany skóra podgłówek. Szerokie, dębowe poręcze, na których można było wygodnie złożyć ręce. Królewski wręcz mebel.

Miał też i wady. Do nich zaliczyć można było skórzane pasy, krępujące ręce i nogi. Skórzaną opaskę, przytrzymująca czoło, tak, że nie można było odwrócić głowy.

Także miejsce, gdzie stał, trudno było porównać z zamkową komnatą. Nisko sklepiony loch, oświetlony pochodniami. Bez odwracania głowy Match mógł zobaczyć jeszcze szeroki stół. Wolałby go nie widzieć, biorąc pod uwagę narzędzia, które na nim leżały, porządnie poukładane.

– Co jest! – chciał wrzasnąć. Nie mógł. W ustach tkwił knebel, po smaku sądząc, stara szmata. Popatrzył na wiszący przed nim na ścianie duży krucyfiks. Chrystus zdawał się przyglądać z politowaniem. Naprężył mięśnie, pasy zaskrzypiały. Nie pomogło, solidny fotel nawet nie drgnął, pasy wytrzymały, ciasno ściągnięte, uniemożliwiające jakikolwiek ruch.

– Najpierw łamignat, ojcze Remigiuszu? – usłyszał z tyłu skrzekliwy, starczy głos.

– Nie da rady, śruba złamana, ta u góry – drugi głos, jeszcze bardziej skrzekliwy, jeszcze starszy. – Nowicjusz złamał. Zaczniemy tradycyjnie, od żelazek... Jak tam żelazka?

Ktoś zaszczękał metalem, zasyczało. Swąd przypalanego drewna.

– Jeszcze chwilka – głos też skrzekliwy, ale dużo młodszy. – Już dochodzą.

To pomyłka, chciał krzyknąć Match. Knebel spełnił swe zadanie, wydobyło się tylko niewyraźnie charczenie.

– Poczekaj, synu, poczekaj, zaraz wyjmiemy. – W głosie ojca Remigiusza brzmiała szczera troska. – Pokrzyczysz sobie, krzyk oczyszcza.

Gdzieś z boku usłyszał kaszel, jakby komuś zbierało się na torsje. Znajomy kaszel. Ze wszystkich sił starał się odwrócić głowę. Bez rezultatu.

– A nie można tak tradycyjnie, egzorcyzmy, modlitwa? – głos Gisbourne’a był zdławiony. – Po co tak od razu żelazka, wielebny ojcze?

W polu widzenia Matcha pojawił się ktoś, chyba wielebny ojciec Remigiusz. Stary, zgarbiony mnich, o łysej czaszce. Tylko nad uszami sterczały kępki niechlujnych włosów. Z twarzy niejasno przypominał grzyb, z tych, które lęgną się w ciemnych, wilgotnych, stęchłych pomieszczeniach.

Mnich o fizjonomii piwnicznego grzyba kiwał z politowaniem głową, podwijając rękawy habitu. Równie starego i pokrytego plamami, jak jego łysina.

– A nie można, synu, nie można... Nie w tym wypadku, jak powiadasz, on zatwardziały, szatan w nim od dawna... To trzeba najpierw ciało grzeszne umęczyć, siedzibę złemu popsuć, żeby szybciej na zewnątrz się pokwapił...

– Święcona woda? – poddał hrabia niepewnie. Zakaszlał.

– Też – ucieszył się mnich. – Widać, synu, w obrzędach świętych żeś bywały. Woda też, ale żelazka najpewniejsze. Jak tam...

– Dochodzą, ojcze Remigiuszu...

– To pospiesz się! – gniewnie rzucił mnich. – Widzisz, chudy jest, szpon w sadle nie ostygnie... Ech, uczyć was, łby kapuściane...

– Jeszcze chwilka...

Ojczulek Remigiusz zakręcił się niecierpliwie.

– Ech, zaczynamy bez tego... – mruknął niecierpliwie. Nadął się, niebieskawe żyłki na białych, aż przezroczystych skroniach nabrzmiały.

– W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego... – zaczął. Match z wytężeniem wpatrywał się w krucyfiks, w przymknięte oczy Ukrzyżowanego, w twarz ściągniętą cierpieniem. Chrystus wyglądał, jakby nie chciał mieć z tym nic wspólnego.

– Zaraz! – Gisbourne bezceremonialnie odepchnął mnicha. Remigiusz zatoczył się.

Hrabia był blady, widać było strach, przerażone spojrzenie. Ale przemógł się.

– Najpierw ja mam do niego parę słów – skrywana długo nienawiść przemogła lęk. Podszedł bliżej, pochylił się. Uniósł łuczywo, poświecił w twarz.

– Dawno wiedziałem, co w tobie siedzi – wycedził, patrząc Matchowi prosto w oczy. – Dawno wiedziałem, ze diabeł się opętał. Te twoje starsze ludy, ci druidzi! Tfu, poganie, i tyle! I ty też, do ciebie diabeł łatwy ma dostęp.

Zaśmiał się histerycznie.

– Mówiłem szeryfowi, obwiesić radziłem, kiedy pora. Nie żywić! Ale nie słuchał, a ty potrafiłeś piaskiem w oczy rzucić! Ale skończyło się! Pycha twojego pana zawsze na wierzch wyjdzie! Zawsze zły się zdradzi, zawsze prawy chrześcijanin prawdę pozna! I co ty na to?

Match wściekle potoczył oczyma. Nie bał się już, wściekłość nie pozwalała jasno myśleć. Zacharczał przez knebel.

– Co, charczysz? Za chwilę pokrzyczysz! – warknął hrabia. – Zły z ciebie wyskoczy, święte słowa usłyszawszy, a dla pewności żelazem rozpalonym połaskotany! Zobaczysz!

Spoważniał.

– A to wszystko, Match, dla twojego zbawienia. Nie jestem ci wrogiem, chcę cię oswobodzić, pomóc do zbawienia zawieść. Powinieneś być wdzięczny. Szatan cię opuści, już wkrótce, a ty może przeżyjesz. Wtedy mi podziękujesz.

Ojciec Remiglisz pokręcił głową.

– Rzadko przeżywają – oznajmił sceptycznie. Hrabia popatrzył badawczo.

– Rzadko? – spytał. Stary mnich zmieszał się.

– Tak po prawdzie, to jeszcze się nie zdarzyło. A praktykuję już pół wieku bez mała – dodał dumnie.

Hrabia mruknął coś niewyraźnie.

– A i nie przejmuj się tym, synu – raźno pocieszył go mnich. – Cóż ciało, naczynie frasobliwości, szatańskie narzędzie! Dusza ważna, synu, dusza! Jej zbawienie!

Gisbourne zbliżył się do Matcha.

– Słyszałeś? – spytał. – Zbawiony będziesz, nie będą cię diabli przez wieczność w smole palić. Mnie to zawdzięczasz, żem cię ku zbawieniu przywiódł... Chcesz coś powiedzieć?

Sięgnął ostrożnie do knebla, pociągnął. Match przez chwilę oddychał głośno.

– Pierdol się, Gisbourne – rzucił wreszcie, tak wyraźnie, na ile tylko pozwalał obolały język.

Gisbourne zrozumiał. Odstąpił o krok, twarz mu poczerwieniała.

– Zaczynajcie, ojcze – rzucił sucho. – W imię Boże!

– Bardzo misternie żeś to ujął, synu – pochwalił ojciec Remigiusz. – Widać, żeś prawy i pobożny! Chwali się to, chwali, a i na nagrodę w niebiesiech zasługuje...

Mnich odchrząknął.

– W imię Ojca... – przerwał, widząc, jak nabrzmiewają mięśnie na przedramionach Matcha. – A nie natężaj się, synku, to na nic... A i żyłka trzasnąć może, przed oczyszczeniem zemrzesz, zbawienia nie dostąpisz...

Match, jakby obserwując wszystko z boku, patrzył na nabrzmiewające na przedramionach mięśnie, prawie rozsadzające błyszczącą od potu skórę. Skórzane pasy zaskrzypiały. Dobrotliwy uśmiech spełzł z twarzy mnicha.

Gisbourne cofnął się jeszcze.

– Czy...

– Nie obawiaj się, synu, w święte mury jego pan nie ma dostępu – mimo to w skrzekliwym głosie mnicha zabrzmiała niepewność. Zakręcił się, zadreptał w miejscu.

Kształt fotela rozmył się, pasy zaczęły się rozciągać.

– Sam tu, żywo! – krzyknął mnich, przypadł do poręczy, trzęsącymi się dłońmi począł dociągać klamry.

– Niedoczekanie wasze – usłyszał Match głuchy głos. Świadoma część jego umysłu spostrzegła ze zdziwieniem, że głos dobiegł z jego gardła. Drugi mnich dopadł do klamry, rył paznokciami napięte przedramię, usiłując dociągnąć pasy..

Za zaułkiem muru słychać było cichnący tupot uciekającego hrabiego.

Trzask. Oderwała się cała, ciężka, dębowa poręcz. Oczy Remigiusza zrobiły się wielkie jak spodki. Takie pozostały, gdy poręcz zdruzgotała pokrytą starczymi plamami czaszkę, jak skorupkę jajka.

Z cichszym trzaskiem pękły pasy krępujące drugą rękę, nogi, głowę. Match wstał. Ręką nie obciążoną wciąż przykrępowaną, splamioną krwią i mózgiem poręcza chwycił drugiego mnicha za gardło, dźwignął w górę jak kociaka. Chwilę trzymał, czując spazmatyczne wierzganie chudych, wystających spod kusego habitu nogami. Mnich krzyczał, zadziwiająco głośno, mimo ściskanego gardła. Wreszcie Match cisnął go z rozmachem o ścianę. Mnich zsunął się po kamieniach, legł na posadzce jak kupa szmat.

Match rozejrzał się. Przestrzeń zwijała się, jak widziana przez taflę wody, ściany falowały i zdawały się zbliżać. Z niskim warknięciem potrząsnął głową, przetarł oczy. Już widział lepiej. Człowiek w skórzanym fartuchu, przy palenisku, zasłaniający się pogrzebaczem. Dwa szybkie kroki, Match wyrwał pogrzebacz, skręcił go w dłoniach, zwinięte w precel żelazo cisnął pod ścianę. Człowiek z wygoloną głową, niechybnie nowicjusz, stał jak sparaliżowany, od bladej twarzy odcinały się przerażone oczy, czarna jama otwartych ust. Ze złym uśmiechem na twarzy Match chwycił pierwszy przedmiot, który nawinął mu się pod rękę. Zagrzebany do połowy w węglach, rozpalony do czerwoności pręt, zakończony z jednej strony hakiem. Nie znał się na narzędziach, nie wiedział, że to szpon, mający właściwość stygnięcia w sadle.

Zasyczał pot na dłoni w zetknięciu z żelazem. Match ważył przez chwile narzędzie w dłoni. Wreszcie jednym ruchem wbił je tępym końcem w czaszkę nowicjusza, z boku, tuż nad uchem. W szeroko otwartych oczach źrenice zatańczyły dziko, zasyczało głośno, głowę spowił obłok pary. Źrenice znieruchomiały, spoglądając w górę, mnich osunął się, w smrodzie palonego mięsa. Gdy leżał, obie części przebijającego czaszkę pręta żarzyły się czerwono. Coś skwierczało i bulgotało, jak jajka na patelni.

Match stał przez chwilę, oddychając ciężko. Tępo wpatrywał się we wnętrze własnej dłoni. Nienaruszone.

Jego twarz ściągnęła się nagle, wargi obnażyły zęby. Nasłuchiwał chwilę, obracając głowę bystrym, kocim ruchem, po czym pobiegł w kierunku korytarzyka prowadzącego na zewnątrz. Po chwili słońce uderzyło boleśnie w źrenice.

Przez tańczące plamy dostrzegł trzy uciekające w różnych kierunkach sylwetki w podkasanych, brunatnych habitach.

Dogonił wszystkich. Po kolei.

Gdy ucichły już zduszone krzyki, cichy trzask łamanych kręgów, Match osunął się na kolana. Ból rozsadzał głowę.

Osunął się bezwładnie, spoczął na środku śmierdzącego końskim moczem i nawozem klasztornego podwórca.

 

*(

 

Zbliżający się do otwartej bramy koń zachrapał, stulił uszy, zatańczył w miejscu. Dosiadający go człowiek poklepał wierzchowca po szyi, przemówił, głaszcząc bok mokrej od potu szyi.

Nie wiadomo, co bardziej spłoszyło konia, czy skrzypienie zawiasów poruszanego wiatrem skrzydła bramy, skrzypienie głośnie i potępieńcze, jakby jeszcze nigdy, odkąd bramę zawieszono, nikt ich nie smarował. Co pewnie było prawdą, biorąc pod uwagę widoczny z daleka stan zapuszczenia i ruiny niewielkiego klasztoru.

Czy może widok ciał, leżących na podwórcu jak kopczyki brunatnych szmat. Ciał powykręcanych, w nienaturalnych, niemożliwych dla żywych ludzi pozycjach, jakby coś zgruchotało wszystkie kości, powyłamywało stawy.

Przyjezdny nie zmuszał konia do przekroczenia jęczącej zardzewiałymi zawiasami bramy, nie zmuszał do wjazdu na podwórzec z nieruchomymi ciałami. Rozejrzał się, zeskoczył, poprowadził wierzchowca z powrotem, do miejsca, gdzie kładka przekraczała rów, wiosną pewnie wypełniony wodą, teraz, w środku lata tylko z cuchnącym błotem na dnie.

Przy kładce była poręcz, nawet mało spróchniała. Przybysz przywiązał konia, chwilę grzebał w sakwach przy siodle. Wreszcie ruszył do bramy, niosąc niewielkie zawiniątko.

Za sobą słyszał głuche odgłosy kopyt stukających w bale kładki, nerwowe pochrapywanie. Koń nie uspokoił się jeszcze, za blisko było do skrzypiącej bramy, za blisko do nieruchomych trupów. Nawet z miejsca, gdzie stał, można było dostrzec bez trudu co najmniej jedne zwłoki.

Człowiek nie odwrócił się. Klasztorek stał na środku wielkiego, bezdrzewnego nieużytku, kładka była jedynym miejscem, gdzie wierzchowca można było przywiązać, skoro już nie chciał iść dalej. Szczupła twarz przybysza, poorana zmarszczkami, rozciągnęła się w uśmiechu. Nie chciał iść, to jego problem, ma duży łeb, niech się martwi.

Poruszane wiatrem skrzydło bramy zaskrzypiało głośniej, gdy przybysz je mijał. Kątem oka spostrzegł, że deski są przegniłe i popróchniałe, że trzymają je w kupie tylko zardzewiałe, żelazne sztaby i okucia. Mur był popękany, zaprawa porozsadzana przez zimowe mrozy, u stóp muru leżały odłamki skruszałych cegieł. Cała budowla sprawiała wrażenie, że trwa w całości tylko dzięki mchom, porastającym ją grubą warstwą.

Nie zdziwił go ten widok. Tak, jak nie zdziwiły zapadnięte dachy zabudowań, z dziurami widocznymi w miejscu dawno utraconych dachówek, zrujnowane szopy i zabudowania gospodarskie. Jedynie lochy pod największym z budynków były solidne, z ciosanego kamienia, nie naruszonego jeszcze erozją i zaniedbaniem.

Nie zdziwił się, wiedział, co tu zastanie. Przynosił wyrok dla tego miejsca, które już niedługo miało zostać opuszczone ostatecznie. Ogień miał strawić to, co do strawienia jeszcze pozostało, oczyścić w sposób ostateczny.

Zaskoczony był jednym. Zanim jeszcze wyrok został oznajmiony, ktoś zdążył go wykonać. Przynajmniej w dużej części.

Rozejrzał się ostrożnie, z nadmierną wręcz ostrożnością. Wiedział, że z nadmierną, dokoła wyczuwał tylko martwotę śmierci. Nikt nie obserwował go zza oślepłych, pustych, ciemnych plam okien.

Podszedł do najbliższego ciała. Mnich, którego blada twarz wyglądała, jakby po raz pierwszy od nieskończenie długiego czasu wychynął na światło dzienne, spoglądał martwym spojrzeniem w niebo. W kąciku bladego, zaszłego już bielmem śmierci oka zebrała się kropla krwi, wyciekła z kanalików łzowych. Na jednej sękatej, starczej stopie o zgrubiałej podeszwie tkwił sandał, druga była bosa. Przybysz rozejrzał się. Drugiego sandała nigdzie nie mógł dojrzeć.

Mnich spoglądał w niebo, co było dużym wyczynem, zważywszy, że leżał na brzuchu. Przybysz opadł na kolana, odsunął kaptur habitu, zasłaniający szyję. Dużo widywał już w życiu, lecz tym razem z sykiem wciągnął powietrze przez zęby. Ktoś złamał kark, przekręcając głowę. Sądząc po naciągniętej do granic możliwości, popękanej skórze, co najmniej dwa razy.

Mężczyzna wstał. Opanował chęć podejścia do czwartego leżącego, najpierw skierował się do następnego mnicha. Temu nie ukręcono głowy, tego skręcono całego. Ten nie spoglądał spokojnie w niebo. Też leżał na brzuchu, przynajmniej góra torsu, miednica i nogi spoczywały na wznak, obscenicznie rozrzucone, podciągnięty aż na biodra habit odsłaniał zwiędłe, starcze przyrodzenie. Pod ciałem krzepła kałuża krwi.

Trzeci przypominał drewnianego pajacyka, któremu pourywano wszystkie sznurki. Wyłamane w stawach, rozrzucone członki, jak brunatna rozgwiazda odsłonięta przypływem. Głowa wciśnięta do połowy w ubitą ziemię podwórca, łysa, pokryta starczymi plamami czaszka jak monstrualne jajo.

Przybysz stał przez chwilę, przesuwając palcami paciorki oplecionego na dłoni różańca. Nie modlił się jednak, poruszające się wargi nie wymawiały świętych wersetów. Wręcz przeciwnie.

Wreszcie powoli, ostrożnie ruszył w kierunku ostatniej, leżącej nieruchomo na podwórcu postaci. Ku rosłemu, obnażonemu do pasa człowiekowi, którego twarz skrywały długie, pozlepiane włosy. Człowiek leżał na boku jak śpiące dziecko, obejmując rękoma głowę, jakby chcąc ją uchronić przed ciosem. Czy może przed pęknięciem. Przedramiona znaczyły krwawe, zasychające już zadrapania, na jednym nadgarstku, niczym bransoleta widniał skórzany, zapięty solidną klamrą pas, z przytwierdzonym jeszcze ułomkiem dębowej deski. Ułamanej, umazanej krwią i czymś białawym.

Przez chwilę przybysz przyglądał się tylko, patrząc, jak żebra leżącego unosi nierówny, wysilony oddech. Nie podchodził jeszcze bliżej, stał i patrzył.

Wreszcie pochylił się nad leżącym, ostrożnie, opuszkami dwóch palców dotknął nabrzmiałej na szyi żyły. Trwał tak chwile, wznosząc twarz w górę, spoglądając w poczerwieniałą tarczę nisko już stojącego słońca, mrużąc powieki, mrucząc coś pod nosem. Wreszcie odjął palce, przysiadł przy leżący, począł rozwijać przyniesione zawiniątko.

Zasupłane rzemyki nie puszczały, musiał pomóc sobie nożem, wyciągniętym zza cholewy. Wreszcie puściły.

Dotykał flakoników z zamyśleniem na pooranej zmarszczkami twarzy, jakby po raz pierwszy je widział, jakby najpierw chciał poczuć szorstką powierzchnię polewanej gliny, delikatnie muskał palcami gliniane pieczęcie. Jakby zastanawiając się, który wybrać. Ale to nie było niezdecydowanie, to tylko odwlekanie decyzji.

Doskonale wiedział, którego flakonika zawartość będzie potrzebna.. Doskonale wiedział też, jakie są szanse. Palce jednej dłoni dotykały flakoników, palce drugiej przesuwały paciorki różańca. Modlitwa, bo tym razem była to modlitwa, nie pomogła. Nie mogła zmienić rzeczywistości, zdjąć z sumienia decyzji.

Palce zacisnęły się na flakoniku. Decyzja została podjęta.

Tym samym nożem, którym przeciął rzemyki, odłupał teraz lakową pieczęć.

Łatwo było obrócić leżącego na wznak. Nie bronił się, nawet nieświadomie, mięśnie przelewały się bezwładnie. Tylko ciężar, którego przybysz nie docenił, sprawiał trudności. Wreszcie obnażony do pasa człowiek legł na wznak, pod uchylonymi lekko powiekami błyszczały białka.

Przybysz oddychał przez chwilę ciężko, oddech miał przyspieszony, po części z wysiłku, po części w oczekiwaniu na to, co miało zaraz nastąpić. W końcu rozchylił popękane wargi, podważył zęby. Trwał przez mgnienie w bezruchu, w ostatniej chwili, gdy mógł się jeszcze cofnąć. Po czym bez jednego wymruczanego słowa, już bez wahania wlał zawartość flakonika w otwarte usta.

Leżący nie zakrztusił się, gdy ciemny, gęsty płyn spłynął do gardła, gdy oleista kropla z kącika ust spłynęła po policzku. Leżał wciąż bezwładny, nawet nie zakaszlał odruchowo, gdy trochę gęstego płynu trafiło do tchawicy. Tylko jeden, czy dwa oddechy zabrzmiały bulgotliwie, zanim płyn rozpłynął się po oskrzelach.

Przybysz wstał, odrzucił, nie troszcząc się już pusty flakonik. Flakonik odbił się od wrośniętego w ziemię, wyślizganego niezliczonymi krokami kamienia, potoczył się dalej, jakimś cudem cały.

Mężczyzna niespiesznie odszedł, w kierunku bramy, za którą, dokładnie w jej prześwicie widniał krwawy dysk zachodzącego słońca, zaciągający połowę nieba czerwienią. Stanął pomiędzy kamiennymi słupami, wznoszącymi się nad wyszczerbionym murem. Miał jeszcze czas.

Stał, przesuwając paciorki różańca, z nieruchomą twarzą, zaciśniętymi, wąskimi wargami. Tylko oczy spoglądały uważnie, jasnobłękitne, nadspodziewanie jasne, jak spłowiałe.

Prawa dłoń objęła drewnianą rękojeść korda, obciążającego pas opinający bury habit. Modlitwa nie zawsze wystarczała. Jeszcze czas.

Jeszcze czas. Przybysz liczył uderzenia własnego serca.

Noga leżącego drgnęła ledwie dostrzegalnie, sama stopa. Wyostrzone zmysły przybysza zarejestrowały ten ruch, serce zamarło na chwilę, spóźniło jedno uderzenie, po czym podjęło rytm, szybszy i silniejszy. Jeszcze jedno drgnienie, silniejsze, kolano podskoczyło do góry, jakby mięśnie chwycił skurcz.

Przybysz drgnął, pohamował się z całej siły. Przestał liczyć uderzenia serca. Już nieistotne. Już i tak nie można uciec.

Teraz drgały obie nogi, orząc twardą ziemię podwórca obcasami. Kręgosłup począł wyginać się w łuk, głowa, odrzucona do tyłu wsparła się czubkiem o ziemię. Rozrzucone szeroko ręce, zaciśnięte pięści wzniosły się nad śmierdzący końskim moczem grunt.

W tej nieprawdopodobnej pozycji ciało drżało przez niekończące się chwile, wsparte w ziemię odrzuconą w tył głową i obcasami, ze straszliwym wytężeniem, które uwidaczniało węzły mięśni na nagich przedramionach. Skóra naciągnięta na żebrach, na wzniesionej klatce piersiowej zdawała się bliska pęknięcia.

Wciąż przesuwający paciorki różańca przybysz wstrzymał oddech. Teraz, albo... Nie widział odwróconej twarzy, nabiegłej zapewne krwią, aż czarnej. Nie widział tym razem, stanął tak, że nie widział, ale wiedział, jak ta twarz może wyglądać. Jak w otwartych ustach miota się język. Słyszał wymawiane, a raczej wypluwane z dziwaczną artykulacją, bez ruchu warg, niezrozumiałe słowa. Słowa układające się w skandowaną sekwencję, wznoszące się crescendo, pełną groźby i nienawiści.

Za każdym razem co innego, zarejestrowała jakaś część jego umysłu. Nigdy to samo. Wiedział, że charkotliwe słowa niebawem przejdą w ryk, że niezrozumiałe, ciężkie od nienawiści, obce sylaby zleją się w jeden nieartykułowany bełkot. Bełkot, który albo urwie się nagle, albo...

Albo trzeba będzie stanąć naprzeciw tego, który wszedł w to ciało. Ciąć kordem, by choć to ciało powstrzymać, jeśli się uda. Jak udawało się dotychczas.

Co nie znaczy, że uda się i tym razem.

Głos narastał. Drgawki wyprężonego, wygiętego w łuk ciała stawały się coraz szybsze. Przybysz z całej siły powstrzymał się od zakrycia uszu dłońmi. Całą siła woli nakazał sobie, by stać dalej, z dłonią na rękojeści. Nie bacząc na ryk, w którym nie pozostało już nic ludzkiego, który rozsadzał czaszkę, przywoływał z nigdy nie przeżytych otchłani nigdy nie widziane demony.

Znał takich, którzy nie wytrzymali. Którzy zacisnęli powieki, objęli pękającą głowę rękoma i rzucili się do ucieczki. Żadnemu się nie udało.

Cisza. Cisza tak nagła, że aż nierealna. I głuchy odgłos uderzenia, gdy zwiotczałe nagle ciało uderzyło o ziemię, wznosząc obłok kurzu.

Przez chwilę nieposłuszne palce nie chciały się rozewrzeć. Gdy w końcu dłoń puściła drewnianą, mokrą od potu rękojeść, przybysz przysiągłby, że słyszy trzask rozginanych siła stawów.

 

*(

 

Zwleczone w kąt podwórca, niepogrzebane ciała wyglądały w półmroku jak sterta szmat, rzucona niedbale. Migotliwe płomienie małego ogniska dawały niewielki krąg światła, tylko gdy strzelił smolny sęk i płomienie buchały na chwilę wyżej, można było dostrzec ciemne, wypełnione ruchliwymi cieniami zakamarki murów.

Opału dostarczyła rozpadająca się budowla, chlewik czy komórka, trudno było już poznać. Spróchniałe ściany dały się rozwalać kopniakami, czym trudził się dziwny przybysz w krótkim habicie. Czasem, wśród trzasków, słychać było niewyraźne przekleństwa, gdy wyglądająca na dostatecznie zmurszałą deska okazywała się nadspodziewanie oporna.

Match siedział przy ogniu, tępo wpatrując się w tańczące płomyki. Nawet nie ruszył się, by pomóc. Nie zastanawiał się też nad nieprzystojnym dla odzianej w habit osoby słownictwem. Zbyt się bał.

Bał się w ten sposób po raz pierwszy w życiu. Po raz pierwszy zrozumiał, że coś dzieje się z nim niedobrego, że nie panuje nad sobą, nad swoim ciałem, umysłem, rozumem. Szok był zbyt silny, by zwrócił uwagę na czysto fizyczne dolegliwości, na ból ponaciąganych mięśni i ścięgien, na piekące zadrapania.

Coś się stało. Nie był już sobą, coś stracił, coś działo się poza nim. Coś zniknęło. Nagłe skojarzenie nasunęło obraz, z dawnych lat, nigdy dotąd nie przywoływany. Obraz żołnierza, któremu cios dwuręcznym mieczem gładko obciął obie ręce powyżej łokci. Człowiek ten, zanim wykrwawił się do końca, rozpaczliwie wymachiwał kikutami, usiłując chwycić się czegoś dłońmi, które nie należały już do niego, których nie było. Match przypomniał sobie wyraz jego twarzy, jeszcze bez lęku, bez skurczu bólu, Pełen tylko zaskoczenia i niedowierzania. Co się stało, dlaczego nie jestem taki, jak przed chwilą. Jakim byłem zawsze, przez całe życie.

Teraz miał podobne wrażenie. Coś zniknęło, coś stracił. Nie był już taki sam. Coś mu zabrano, i po tym czymś czuł pustkę, wypełnioną zwidami. Jak ból amputowanej ręki, którą wciąż się czuje, choć nie można już zacisnąć dłoni.

Zacisnął z całych sił powieki, wpatrując się z mozołem w głąb samego siebie. Chcąc sobie przypomnieć. Ale nie znalazł nic, żadnych wspomnień, żadnych faktów. Nic, prócz lęku

I tego lęku też dotąd nie znał. Był czymś nowym, obcym i groźnym. Niezrozumiałym.

Przybysz cisnął naręcze potrzaskanych desek. Chwilę patrzył badawczo. Wreszcie przysiadł na rozłożonej wprzódy derce. Milczał.

Match pocierał skronie, wciąż tępo wpatrując się w płomienie. Wreszcie opuścił z rezygnacją ręce. Popatrzył na przybysza.

– Kim jesteś? – spytał po chwili.

Wąskie wargi skrzywiły się w uśmiechu, pierwszym od dłuższego czasu. Tylko oczy, bladoniebieskie, błyszczące w świetle ogniska oczy pozostały poważne.

Habit, kord, włosy bez tonsury. Świecki brat, zrozumiał Match.

– Kim... – zaczął znów i przerwał. – Nie, nieważne... Powiedz, to ja?

Nie musiał nawet wskazywać w stronę odciągniętych pod mur, zwalonych na kupę zwłok.

Świecki braciszek siedział nieruchomo, twarz nie zmieniła wyrazu, usta wciąż skrzywione były w uśmiechu. Tylko w oczach błysnęła czujność.

Match zrozumiał, bez słów. Nie miał też żadnych wątpliwości, że jest właśnie tak, a nie inaczej. Nie pamiętał, ale wiedział. Skurczył się, opuścił wzrok, wpatrując się dla odmiany we własne, podrapane przedramiona, w nadgarstki, pokryte zakrzepła krwią.

– Tym akurat się nie przejmuj – usłyszał. Podniósł gwałtownie głowę.

– Przyspieszyłeś tylko to, co i tak było im pisane. – dokończył świecki brat. – Byli skazani. Jeszcze nie osądzeni, ale już skazani. Czekała ich śmierć.

– Wszystkich nas czeka... – Match urwał. Nie było to zbyt odkrywcze.

Tym razem również oczy rozmówcy zwęziły się w uśmiechu, zmarszczki w ich kącikach pogłębiły się.

– Ale niektórych wcześniej... Na tyle wcześniej, że czasem trzeba dobrego Boga wyręczyć w Jego wyrokach, sprawiedliwych zapewne, ale nierychliwych, jak powiadają. A ci... Czekała ich ekskomunika, proces i śmierć. W tej kolejności, bez żadnego odwołania. Zbyt wiele śmierci sami zadali...

Urwał, patrząc, jak zaciskają się pięści Matcha, jak bieleją kostki.

– Pamiętasz?

Pamiętał. Nagle, jakby coś w umyśle otworzyło się nagle. Dębowy fotel o wyślizganych poręczach, dym z paleniska. Wykrzywioną szyderstwem twarz hrabiego. Fachowe pogwarki, beznamiętne. I strach, pełzający lodowatymi dotknięciami po kręgosłupie, strach, od którego jeżą się wszystkie włosy, a jądra kurczą. Strach, który powoduje, że coraz trudniej zapanować nad zwieraczem.

Strach, i ostatnia, zapamiętana myśl. Ostatnia zapamiętana obawa, irracjonalna i w gruncie rzeczy mało istotna z punktu widzenia tego, co za chwilę ma się stać. Żeby się tylko nie zesrać. Żeby nie pójść na tamten świat w obesranych gaciach.

– ...Pamiętasz?

Natarczywy głos przebija się przez pustkę. Pustkę, która wypełnia umysł, gdy Match z wytężeniem usiłuje sobie przypomnieć, co było dalej. Nic. Tylko pustka. I świadomość czegoś strasznego, wymykającego się wszelkim próbom zrozumienia.

-... Pamiętasz?

Match otworzył oczy, by tylko zamilkł ten natarczywy głos, odbijający się bólem w czaszce. Pokręcił przecząco głową.

– Nic... Nic poza...

– Opowiadaj...

Opowiedział, wszystko, co pamiętał. Świecki brat słuchał. Mimo, iż patrzył w płomienie, podrzucając od czasu do czasu ułomek deski, słuchał uważnie. Gdy Match skończył, milczał dalej, nie zmieniając wyrazu twarzy.

– Powiedz, jak... – spytał w końcu Match, zmienionym głosem. – Powiedz...

Głos załamał się bezradnie.

– Powiedz, dlaczego... – dokończył po chwili z trudem.

Przybysz dorzucił z rozmachem deskę, aż ognisko trysnęło iskrami. Spoglądał chwilę, jak żarłoczne płomienie przegryzają poczerniałem wysuszone drewno.

– Jak, to nawet nie pytaj – rzucił wreszcie. – Chyba, że lubisz mocne wrażenia...

Spojrzał z ukosa na skamieniałą nagle, zamarłą twarz Matcha.

– To nieważne. Ważne jest to, przynajmniej dla ciebie...

Urwał, poprawił się na derce.

– Powiem od początku. Jestem... No dobrze, możesz mnie uważać za doradcę biskupa w pewnych sprawach...

– Jakich? – przerwał Match bezceremonialnie. Świecki brat rzucił mu uważne spojrzenie, bez złości.

– Dowiesz się może później. Na razie to nieistotne. Tych mnichów od dawna mieliśmy na oku. Dotąd nie było się do czego przyczepić, wszystko było zgodne z regułą, zgodne z nakazami Kościoła, matki naszej. Czarowników tępić, zbożne dzieło ze wszystkich sił prowadzić. Wiedźmy karać, by herezja miejsca wśród Bożego ludu się nie zalęgła. Tylko...

Zamyślił się na chwilę, odłupaną szczapą przegarnął popiół, aż iskry znów wzleciały w górę. Chwilę śledził ich lot, ich gaśnięcie w czerni nieba.

– Tylko, że wyniki mieli coś za dobre. Coś za dużo tych heretyków, za dużo wiedźm. Znacznie powyżej średniej. W dodatku nikt herezji nie odwołał, przynajmniej przed procesem. Nikt nie pokajał się, by łaskę uzyskać, szybką śmierć zamiast procesu. Który, jak już się zdążyłeś zorientować, nie jest przyjemny dla delikwenta. Były dwa możliwe rozwiązania tej zagadki. Pierwsze to takie, iż hrabstwo to szczególnie od szatana jest umęczone. Zaś drugie – że oni po prostu lubili to, co robią, lubili nadmiernie, naginając boskie i ludzkie prawa dla swych potrzeb. I to, co prostaczkowie za cnotę i wytrwałość w obronie wiary uważali, wydało się nam podejrzane...

– Nam? – spytał Match. – Kim wy jesteście?

Świecki brat spoważniał.

– Nam, to znaczy biskupowi – odparł po chwili. – Niech ci to wystarczy. Książę Kościoła, mocą swych przywilejów i powinności w tej sprawie rozkazy wydał. Bo, musisz wiedzieć, braciszkom naszym noga się powinęła. Zrobili to o jeden raz za dużo...

Przybysz uśmiechnął się znowu.

– Nie pytasz, co? Milkliwy jesteś... W porządku, powiem ci. Od początku były podejrzenia, że niekoniecznie opętani, niekoniecznie wiedźmy i czarownicy na tym fotelu siadają. Ot, ludziom sąsiad przeszkadzał, czy też ktoś, co miał więcej szczęścia do baby. Albo i niecierpliwy spadkobierca rozmyślał długo, jak dobry los pospieszyć. I szedł do braciszków. Cóż, można na to popatrzeć i tak – Bóg swoich rozpozna. I lepiej zgładzić dziesięciu niewinnych, niż jednego winnego wolno puścić. Tylko, że tym ostatnim, to jest przedostatnim, biorąc pod uwagę ciebie razem, to opętany był niewłaściwy. Niewłaściwy, bo prócz wrogów posiadał też przyjaciół. Przyjaciół, którzy jąkania się i kosego spojrzenia nie uważali za wystarczający powód do wypędzania diabła i zbawiania duszy. Kosztem grzesznego ciała, oczywiście. I stało się tak, że przyjaciele okazali się silniejsi od wroga, prawdę mówiąc mieli lepsze dojścia...

Świecki brat skrzywił się szyderczo.

– I już szybko poszło. Najpierw ekskomunika, potem proces, potem śmierć. Bo największym jest występkiem sprzeniewierzenie się swoim powinnościom, obowiązek wobec wiary na swą korzyść obrócić. Ja miałem przynieść im wiadomość. Ogłosić, co Kościół w osobie biskupa postanowił. I doprowadzić w ręce sprawiedliwości. Cóż, wyręczyłeś mnie poniekąd, co prawda zaczynając od końca. Obawiam się, że teraz już nic z procesu, może jeszcze ekskomunikować się da, nie wiem, trzeba by uczonej wykładni. Nie jestem specjalistą, nie wiem, czy zadziała post mortem...

Zaśmiał się głośno. Match skrzywił się na dźwięk tego śmiechu.

– Swoja drogą, ten ostatni, nie, przedostatni, ostatni miałeś być ty – świecki brat wciąż się uśmiechał. – Ten ostatni spełniał wszelkie kryteria, w księgach uczonych wyszczególnione. Jąkał się i bełkotał, wyrazy niezrozumiałe bez związku. Spojrzenie miał diabelskie, kose, takie, co urok niechybny powoduje. Świadom nie był, a przynajmniej nie bywał, kim jest, gdzie i po co. Zwłaszcza po co. Wzorcowy przypadek. Tylko...

Zawiesił głos. Match wciąż wpatrywał się w ogień.

– Tylko... – nie doczekawszy się pytania czy choćby zainteresowania kontynuował przybysz. – Tylko, że to wszystko porobiło mu się, odkąd po łbie wziął, i to nie w boju chwalebnym, ale w pijackiej utarczce, na uczcie u pana hrabiego. Kiedy potem do przytomności przyszedł, wszystkie symptoma i stygmata posiadał, a nawet i więcej. Bo jeszcze ślinił się, a i narobić pod siebie też mu się zdarzało... Tylko tego nie brali pod uwagę, ci, co diabła z niego wypędzać chcieli. Spadkobiercy.

Popatrzył na Matcha.

– Nie słuchasz... – stwierdził. – Nie, nie zaprzeczaj, widzę przecież.

Match chciał zaprzeczyć. Powstrzymało go kpiące spojrzenie bladoniebieskich oczu.

– Nie słuchasz – powtórzył braciszek. – Nie potrafisz... Nie, nie zapomnieć, przecież i tak nie pamiętasz, nie możesz. Zastanawiasz się, co stało się z tobą, z twoim życiem, twoim istnieniem. Z twoim ciałem i z twoim umysłem. Po raz pierwszy ich nie kontrolujesz, po raz pierwszy w życiu. Już nie jesteś w pełni sobą...

Match sprężył się cały, patrzył z natężeniem. Słuchał słów, w których odbijało się echo jego myśli.

– Coś straciłeś, coś ważnego. Zaufanie do siebie. Dotąd, cokolwiek byś robił, cokolwiek uczynił, nieważne, jak byłoby to wstrętne czy wzniosłe... Mogłeś później żałować, żeś uczynił, bądź zaniechał, mogłeś tłumaczyć, sobie, i innym, co tobą kierowało. Ale robiłeś to ty, i choćby cofnąć się nie dało, jak to zwykle bywa, to byłeś tylko ty. Mogłeś swe czyny zbyć lub zlekceważyć, albo uwznioślić i wytłumaczyć. Ale zawsze były twoje. I już nie są. Wiesz, że mogłeś to zrobić. Wiesz, że zrobiłeś. Możesz to sobie wyobrazić, poczuć pod palcami trzaskające kości, miażdżone gardła. Możesz wyobrazić sobie pogoń, i tę radość, trudną do porównania z czymkolwiek, gdy chwytałeś uciekających. Możesz przywołać krzyki i charkoty, usłyszeć je prawie. Ale tylko prawie. Bo nie możesz ich wspomnieć. Choćbyś nie wiem jak chciał...

Głos umilkł na chwilę, trzasnął głośniej smolny, jakimś cudem uchowany w spróchniałych deskach sęk. Płomienie rozbłysły na chwilę, krople płonącej żywicy kapały z sykiem w popiół. Po chwili ogień przygasł, zrobiło się ciemniej. Wreszcie już tylko żar, pokrywający się siwym nalotem popiołu rozświetlał twarze mżącym blaskiem.

Cisza przedłużała się. Ciemność gęstniała, już nie widać było krańców podwórca. Nieba, zaciągniętego po zachodzie chmurami nie punktowały ogniki gwiazd.

Match odetchnął głęboko, uniósł twarz. Zygzakowatym lotem przemknął nietoperz, nieregularna plama czerni na nieco jaśniejszej czerni nieba.

– Ty wiesz, co zrobiłeś – w ciszę wplótł się niepostrzeżenie głos mnicha, cichy i monotonny jak ona sama. – Nie próbujesz tłumaczyć, sobie, czy mnie, szukać wyjaśnień. Ty wiesz, że jest tylko jedno wyjaśnienie, które możesz przyjąć, możesz zaakceptować. Bo przecież nie jest wyjściem stwierdzenie, że coś się skończyło, że już nie jesteś taki, jakim byłeś przez te wszystkie lata, do dzisiaj. I nigdy już nie będziesz... Wytłumaczenie jest jedno...

Głos umilkł. Chwila ciszy.

– Chcesz spytać? Chcesz wiedzieć?

Match skinął głową. Po chwili, zdawszy sobie sprawę, że jego skinienie i tak nie jest widoczne w ciemności, odezwał się z trudem. Nie przypuszczał, że tak trudno będzie wydobyć głos ze ściśniętego nagle gardła.

– Tak – mruknął niewyraźnie- Chcę wiedzieć...

– Więc spytaj...

Zebrał się do zadania tego najważniejszego pytania. Zwlekał chwilę, odchrząknął.

– Kim jesteś? – spytał wreszcie, sam zdziwiony tym, co powiedział.

Śmiech. Po raz pierwszy zabrzmiała w nim irytacja.

– Wydaje ci się, że jesteś twardy. – w głosie irytacja była jeszcze wyraźniejsza. – Że wszystko kontrolujesz. Ze jak nie spytasz, sprawy nie będzie. Nic z tego, przyjacielu! Nic nie kontrolujesz, nie jesteś już sobą. Zostało ci coraz mniej...

Słowa zawisły w powietrzu, jakby rozmówca chciał, by dobitniej zapadły w umysł.

– A jeszcze mniej zostanie... – dokończył Match. Wiedział, że to właśnie miało zakończyć przemowę mnicha.

Kątem oka dostrzegł, jak mnich poruszył się w ciemności, ciemny, niekształtny kontur tuż obok, w nagle zgęstniałym mroku. Trzasnęła łamana szczapka, potem druga. Wrzucona w żar ogniska zajęła się w końcu płomieniem.

Świecki brat dorzucił jeszcze jedną, nadpróchniała deskę, suchą, którą płomienie poczęły przeżerać, dając coraz więcej światła. Za murem zachrapał koń.

– Nie powiem, kim jestem – rzucił przybysz, otrzepując dłonie jakimś bardzo zwyczajnym gestem. – Jeszcze nie teraz, a może w ogóle. To nieistotne, tego nie musisz wiedzieć. Istotne jest to, czy zdajesz sobie sprawę...

– Zdaję – odparł Match, nie czekając, aż świecki brat dokończy. Ten pokręcił głową.

– Nie, nie zdajesz – powiedział twardo. – Jeszcze masz nadzieję, jeszcze łudzisz się, że jest jakieś naturalne wyjaśnienie. Że ja właśnie to wyjaśnienie przedstawię, przedstawię, bo ja wiem... Receptę na uzdrowienie.

Zwrócił twarz do Matcha, popatrzył badawczo.

– Bo ty myślisz, żeś chory – to nie było pytanie. To było stwierdzenie, wypowiedziane z nieoczekiwanym naciskiem. Głos przybysza stwardniał, blade oczy zwęziły się.

Po raz pierwszy Match uświadomił sobie, że ma przed sobą twardego człowieka. Twardego, doświadczonego. I niebezpiecznego.

– Myślisz, żeś chory – powtórzył mnich, w głosie zadźwięczała, prócz kpiny, groźba. – Nie, przyjacielu, oni...

Wskazał ręka w ciemność, tam, gdzie spoczywały zwalone na kupę powykręcane, nieforemne jak szmaciane lalki zwłoki.

– Oni mieli rację. Po raz pierwszy może w całej swojej zafajdanej karierze...

Chwila ciszy. I ostateczne stwierdzenie.

– Jesteś opętany.

 

*(

 

Świecki brat, wciąż przepasany pasem obciążonym kordem rozkładał coś na czystej, lnianej płachcie, którą położył w kręgu światła rzucanym przez podsycony ogień. Z namysłem dotykał wyjętych z podróżnej sakwy woreczków i flakoników. Nie zwracał zupełnie uwagi na siedzącego obok, nieporuszonego od dłuższej chwili Matcha.

Match skulił się, objął dłońmi kolana. Mimo chłodu wieczoru nocy, jego nagi tors połyskiwał potem w świetle ogniska. Match opuścił głowę, długie włosy lepiły się do spotniałych policzków. Nie widział rzucanych z ukosa, ukradkowych spojrzeń.

Przybysz spieszył się. To, co widział, było dla niego wyraźnym symptomem. Wkrótce może być za późno. Już niewiele czasu, żeby przekonać.

Niewiele. Bo jeśli nie przekona, by opętany poddał się ryzykownej próbie, musi zostać trochę czasu w rezerwie. Po to żeby jeszcze zdążyć.

Zdążyć zabić.

Zabić, zanim będzie jeszcze można. Zanim nie stanie przed nim ten, którego zabić się nie da.

Kostki zaciśniętych dłoni połyskiwały blado, matowo. Match sprawiał wrażenie, jakby obejmując się ze wszystkich sił chronił tę resztkę siebie, która jeszcze pozostała. Jakby obawiał się, że tylko w ten sposób może uchronić się od utraty czegoś więcej, od rozpadu, od rozsypania się w nicość.

Poderwał nagle głowę, wpatrzył się z natężeniem w mnicha, jakby dotarło do niego, że ten dziwny człowiek jest ostatnią nadzieją.

– Poradzisz sobie?

Nie „pomożesz?”. Świecki brat pokiwał głową z uznaniem. Match już wiedział.

– Spróbuję – nie mogła paść inna odpowiedź. Nie mógł zwodzić, obiecywać. Nie tego człowieka.

Splecione na kolanach ręce nie chciały się rozewrzeć, palce nie słuchały, jak zdrętwiałe. Wreszcie, czując ból w napiętych mięśniach, Match opuścił ręce. Wstał z trudem.

Górował na przykucniętym mnichem, odwrócony tyłem do ognia, z twarzą ukrytą w mroku. Błyskały tylko białka rozszerzonych oczu. Mnich popatrzył w górę.

– Ja nie o to pytam... – dobiegł zachrypnięty nagle głos. – Pytam...

Mnich odłożył kolejny woreczek, który właśnie rozwiązywał, klnąc w duchu splątane, zaciśnięte rzemyki. Domyślał się, co za chwilę usłyszy i nagle zapragnął zobaczyć twarz człowieka, którego być może będzie musiał zabić. Już niedługo.

Wstał, w zdrętwiałej od niewygodnej pozycji nodze strzyknęło. Nie zwrócił na to uwagi, usiłując zajrzeć prosto w oczy Matcha.

– Nie wiem, czy zdołam – powiedział spokojnie. – Ale spróbuję, w razie czego. Nie dostaniesz...

Urwał, skrzywił się.

– Nie dostanie mnie tak łatwo – poprawił się. – Wiesz, o co mi chodzi? Ciebie też...

Match milczał chwilę. Świecki brat zobaczył lekkie drżenie rąk, napięcie mięśni. Coraz mniej czasu, pomyślał, trzeba się spieszyć. Działanie już mija.

Miał mało doświadczenia z oleistym płynem. Nikt nie miał dużego, zbyt rzadko zdarzała się okazja do zastosowania.

– Siadaj – powiedział. Match nie posłuchał, nawet się nie poruszył. Tylko to drżenie, coraz wyraźniejsze.

– Siadaj, mówię – powtórzył mnich z wyczuwalnym już napięciem w głosie. – Zaraz musimy zacząć...

Wciąż nie słucha, zauważył z niepokojem. Czyżbym się pomylił, nadeszło niepokojące podejrzenie.

– Powiedz, dlaczego...

Mnich odetchnął. To nie to.

– Powiem – przytaknął z ulgą. – Ale najpierw usiądź. Wierz mi, mam doświadczenie...

Miałeś go nie pocieszać, pomyślał z niesmakiem. Nie kłamać, nie oszukiwać. Nie masz doświadczenia, nikt nie ma.

Match usiadł, znów obejmując kolana dłońmi. Przybysz powrócił do swych woreczków. Rzemyki nie dały się rozplątać, chwilę szukał noża, nie pamiętał, gdzie go odłożył. Z niezadowoleniem dostrzegł, że jego ręce też drżą. W końcu użył korda.

– Match drgnął, gdy odbicie płomieni zalśniło w klindze. Jeszcze nie teraz, pomyślał mnich.

– Chcesz wiedzieć, dlaczego – przybysz rozkruszał w palcach wysuszone liście, przesypywał do małej miseczki. – Mógłbym ci powiedzieć o powinnościach, o obowiązkach, o powołaniu. Uwierzyłbyś pewnie, dlaczego miałbyś nie uwierzyć. Ale nie powiem...

Miseczka wypełniała się powoli. Teraz inny woreczek, na nadstawioną dłoń wypadła mała, brunatna grudka. Przypominająca dobrze wysuszony, zajęczy bobek. Mnich przyjrzał się jej krytycznie. Za dużo, ocenił, zerkając z ukosa na Matcha. Chwile mozolił się, usiłując przeciąć grudkę ostrzem korda. Szło mu niesporo, grudka była mała, wymykała się z palców. Zaklął, gdy ostrze przejechało po opuszce palca.

– Nie powiem... – mruczał pod nosem. – Powiem tylko, że za późno było, żeby uciekać, czas na ucieczkę zmarnowałem z głupiej ciekawości. Kiedyś mnie ta ciekawość wykończy, co prawda wolałbym, żeby to nie było dzisiaj...

Wysuszona grudka brunatnej substancji upadła do miseczki, na wysuszone ziele. Wraz z kropelką krwi spływająca z przeciętej opuszki. Jeszcze jedno szybkie spojrzenie na skulonego, wpatrzonego w płomienie Matcha. Chyba na czas.

Sięgnął do ognia, wyciągnął nadpaloną z jednego końca szczapę. Rozdmuchał tlejący żar, aż posypały się drobne iskierki, przytknął rozżarzony koniec do ziół w miseczce. Gdy rozdmuchiwał go, usłyszał głos Matcha.

– Powiedz, kim jesteś... Nie, nie kim jesteś, może na to nie ma czasu, rzeczywiście...

Match spostrzegł zniecierpliwione spojrzenie.

– Powiedz chociaż swoje imię, nie chcę... – nie dokończył. Nie potrafił zdobyć się na powiedzenie, że chce znać imię człowieka, który został, by mu pomóc. Choć mógł się oddalić, tego Match był pewien. Był pewien, że zdecydowały właśnie te powinności, obowiązki i powołanie. Nie potrafił powiedzieć, że chce znać imię tego, który go być może zabije.

Zioła w miseczce zajęły się żarem. Mnich, dmuchając, odchylił głowę do tyłu.

– Mów mi Lance – mruknął. Odstawił miseczkę, odpiął pas. Potem podniósł dymiące naczynie, oburącz.

– Lance... – mruknął Match, obracając to imię w umyśle. – Lance... Powiedz... Nie, powiesz później...

Odwrócił się, rozplótł zaciśnięte na kolanach ręce. Po raz pierwszy Lance zobaczył jego uśmiech.

– Powiesz, jak już będzie po wszystkim. – w uśmiechu błysnęły zęby.

Lance pochylił się ku niemu, podał oburącz miseczkę, z której unosił się dym. Lekki, nocny wiatr rozdmuchiwał żar. Dym omywał twarz Matcha, gęsty, różowo opalizujący w świetle ognia. Match zakaszlał lekko. Lance też się uśmiechnął. Teraz on mnie pociesza, pomyślał.

– Wdychaj – powiedział. Wdychaj głęboko. Nie patrząc, namacał pochwę korda, potem rękojeść. Zawahał się, po czym zdecydowanym ruchem obnażył ostrze, położył broń na kolanach. Starał się nie ściskać rękojeści zbyt mocno.

Z wahaniem, jakby przepraszająco spojrzał w oczy Matcha, błyszczące w świetle ogniska. Match uśmiechnął się znów.

– Nie musisz... Nie musisz przepraszać. W razie czego zrób to szybko...

Do Lance’a dotarło, że on tak naprawdę nie wierzy w to wszystko. To znaczy, może wierzy, ale nie do końca. Wbrew sobie powiedział to na głos.

– Ty nie wierzysz... Nie wierzysz w szatana...

Pokręcił głową. Match znów błysnął zębami w uśmiechu, cokolwiek nerwowym.

– Nie, nie wierzę – w głosie było coś takiego, jakby chciał sam siebie przekonać.

Wdychał dym o ostrym zapachu palonych konopnych powrozów. Posłusznie robił głębokie wdechy, nie bacząc, że łzawią oczy, że świat zaczyna się rozmywać, tracić kontury.

– To masz pecha – usłyszał głos Lance’a, dochodzący jakby z oddali. – Bo on uwierzył w ciebie...

 

*

 

Szatan. Nie wierzę w szatana. Zniknął gdzieś gryzący zapach, wszystko stało się lekkie, zwiewne. Traciło kształty, rozmywały się kontury. Zatracało się poczucie ciała. Twarz Lance’a stała się niewyraźną plamą, coraz większą, wypełniającą otaczająca ciemność, przeplataną welonami dymu.

...Szatan był od zawsze, od zarania dziejów. Zawsze taki sam, w tej samej postaci...

Monotonny, powolny głos. Czy to Lance, zastanowił się mozolnie Match? Czy ten głos, tak wyraźny, choć cichy, monotonny, jak szemranie strumienia na kamieniach, jak szum rozbijającego się o skały przyboju... Czy ten głos rozbrzmiewa gdzieś w moim umyśle, gdzieś głęboko, pochodząc od moich wspomnień... Czy to coś, co wdarło się we mnie... Coś, co mnie...

...opętało?

Zaśmiał się. Śmiech zazgrzytał w uszach, jak cos obcego, jak nie pochodzący z jego gardła.

...Przemierzał świat na swych racicach, odkąd zaczęliśmy świadomie na ten świat spoglądać. Zawsze był przy nas, za nami, w półkroku, w cieniu. Widywaliśmy jego cień, gdy stał za nami, cień zwieńczony kręconymi rogami, z długim chwostem. Czasem mogliśmy go zobaczyć, jego twarz, tę właściwą, i tę drugą, na tyłku. Mogliśmy go zobaczyć, a nawet przywołać. Taki jest szatan, takim może być dla nas, bo chcemy, by takim był. Uosabiający wszystko, czego się boimy. I pożądamy. Z twarzami plugawymi, rogami i kopytami, z podwójnym kutasem, długim chwostem. Plugawiący świat swym lodowatym oddechem. I ci, którzy chcą go takim widzieć, zobaczą go. Przyjdzie do nich, wezwany, albo tylko upragniony, odpędzany mocą wiary i egzorcyzmów, lub po prostu panicznym, pełnym przerażenia krzykiem. Przyjdzie do nich, zajrzy im w twarz. Zada im ból i rozkosz swoim podwójnym kutasem, ból będący rozkoszą, i rozkosz będąca bólem. Przyjdzie do nich, bo takiego go wzywają i odpędzają, nienawidzą i pożądają. Taka jest prawda o szatanie....

Wdech, pełne płuca gryzącego, a jednocześnie słodkiego dymu. Teraz jak najdłużej przytrzymać w płucach, aż pole widzenia otoczy się czernią, aż głowa stanie się jeszcze lżejsza, zda się odrywać od ciała, unosić w noc, wypełniona szarym, różowiejącym od ognia dymem. Głos, cichy i monotonny, rozbrzmiewa wciąż, myśli rozmywają się, uciekają na boki, rozpierzchają. Tylko ten głos...

... Jest tym, bez którego nie mogłoby być żadnego dobra. Jest złem, które dobru umożliwia istnienie. Bo czymże byłoby, gdyby nie ciemne tło, na jakim może jaśnieć? Jak odróżnić uczynki, dobre, od tych obojętnych, gdyby nie istniały te złe? Podłe? Niskie? Czym byłby świat bez krzywdy, bez bólu? Kim byliby bogaci, gdyby nie było nędzy? Czy nadal byliby bogaci? Czy może istnieć męczennik bez kata? Czy może istnieć ofiara? Nie, nie może. Bo bez zła, bez tego, co ten świat wypełnia i równoważy, świat byłby letni, bez porywów, bez wielkości. Nie może być Boga, jeśli nie ma Szatana. Bo i któż by karał, któż by potępionych na męki przywodził... Dlaczego mielibyśmy czcić dobro, nie znając drugiej strony, drugiej potężnej mocy, przeciwstawnej... Porządek przeciwieństwem chaosu, życie przeciwieństwem śmierci, radość bólu... Dobro przeciwieństwem zła. I nie tylko przeciwieństwem, uzupełnieniem, koniecznym. Bo bez jednego elementu nie może istnieć drugi. Tak było od zawsze, taki ustanowiono porządek. I rację mają ci, którzy nazywają szatana uosobieniem zła. Koniecznością, która czasem bierze górę. Szatan uosobieniem zła. Zło jego personifikacją...

Twarz Lance’a tańczy w mroku. Krwawo pobłyskuje obnażona klinga na kolanach. Mięśnie napinają się, Match tego nie dostrzega, ale w oczach mnicha błyska niepokój. Palce zaciskają się na drewnianej rękojeści.

Match nie widzi grubych kropli potu perlących się na twarzy mnicha, spływających po skroniach, po szyi. Wciąż słyszy głos.

... Szatan jest w nas. W każdym z nas. Pod cienką powłoką obyczajów ogłady, wychowania. Stłamszony lękiem przed karą, ukryty głęboko, ale tylko czekający okazji, by się wyrwać, by zapanować, gdy reszta nas usypia...

Miseczka spada, wypuszczona z rak, żar tlącego się ziela rozsypuje się, iskry wgryzają się w sukno odzienia, parzą. Match nic nie czuje. Myśli zbiegają się nagle, świat wraca do swych proporcji, dziwny, wyraźny, jak jeszcze nigdy. Ostre kontury, twarz Lance’a, aż karykaturalna, przerysowana. Pojedyncze, rozciągnięte w czasie uderzenia skrzydeł przelatującej ćmy. Słowa rozciągnięte, powolne, lecz wciąż zrozumiałe.

...W każdym z nas tkwi nasz własny szatan. Stłumiony i spętany, czekający tylko okazji. Najskrytsze pragnienia, odpędzane na co dzień, emocje i odruchy, których się wstydzimy. A którym zawsze chcemy ulec, choć nie zdajemy sobie z tego sprawy. Uczucia, które nie znajdują ujścia, z których nawet nie zdajemy sobie sprawy. Można je wywołać, wypuścić na zewnątrz, jak wściekłe psy. Przyglądać się z boku, patrzeć na to, kim się stajemy. Patrzeć, jak przestajemy być sobą, przestajemy być ludźmi...

Palce poruszają się, znów czują miażdżone gardło, czują uciekające życie. Match podnosi dłoń, wpatruje się w nią, spodziewając się zobaczyć spływającą po niej krew. Nie widzi, dłoń jest czysta. Przez chwilę.

Lepka czerwień oblepia palce, prawie czarna w świetle ognia. Match ze wstrętem ociera dłoń, trze z całej siły. Jeszcze raz podnosi do oczu. Czysta.

...Coś ty zrobił, Match, coś ty, kurwa, zrobił...

Drgnął. Popatrzył na postać przed sobą, przykucniętą.

– Elijah?

Długie, zmoczone deszczem włosy, przytrzymywane zieloną, ciemną od wilgoci przepaską. Krwawa kresa na skroni.

– Ty nie żyjesz!

Kiwnięcie głowy.

...Wiem. Ty też wiesz, zabiłeś mnie przecież...

– Elijah – jęk. Match wyciągnął rękę. Postać zafalowała, spojrzenie Matcha odbiło się w jasnych oczach mnicha.

Przymknął oczy, pod powiekami wirowały kolorowe plamy. Zbiegały się w większe, rozpryskiwały w barwnych iskrach. Głowa poczynała ciążyć.

... Wszystko, co nam zrobili. Nienawiść, i miłość. Miłość i nienawiść. To przecież to samo. Można kochać i nienawidzić, tak samo. Nie wiedzieć nawet, czy to jeszcze jedno, czy już drugie. Czy chcesz dać szczęście, czy zadać ból. I czy chcesz to samo przyjąć, łudząc się, że coś jest czymś wręcz przeciwnym...

Nie otworzył oczu. Ale widział cętki światła na nagiej skórze. Promyki przefiltrowane przez nieszczelne gałęzie szałasu. Czuł we wnętrzu dłoni drobne palce. Zapach włosów, smak potu.

...pomyliłeś uprzejmość z czymś innym...

Pomyliłem, przyznało wspomnienie. Nieprawda, wiedziałeś, szepnęło zło. Chciałeś tylko przedłużyć, oszukiwałeś sam siebie. Chichot.

...Czasem nie możesz stłumić, tego, co w tobie tkwi, czasem wyrywa się ze skowytem, czasem stajesz się złem. Twoim własnym złem, bo każdy z nas ma swoje...

Zielone oczy napełniają się łzami. Coraz większe. Są całym światem, który jeszcze pozostał. Myśli wirują.

....każdy ma własnego szatana. Każdy z nas jest nim...

 

*

 

Szary popiół pokrył żar ogniska, szare smużki unoszą się w górę. Wirują szare płatki, wznoszone lekkim powiewem.

Lance skulił się, wsunął głębiej zziębnięte dłonie w rękawy habitu. Para skraplała się z oddechem, poranek wstawał zimny, z mgłami snującymi się gęstymi taflami nad łąkami, z opadająca rosą.

Świecki braciszek popatrzył na derkę unoszoną oddechem. Oddech był równy, głęboki. Jeszcze nie tym razem, pomyślał Lance po raz kolejny. Uśmiechnął się do siebie, jego szczupła twarz pokryła się zmarszczkami.

Uśmiechał się szczerze.

 

*

 

Match wyszedł z ciemnego otworu wejścia do lochu. Zmrużył oczy porażone blaskiem. Był bardzo blady.

– Nie powinieneś tam wchodzić – mruknął Lance. Układał właśnie derkę na grzbiecie swojego konia. Koń parskał nieco, bocząc się na zwalone w kącie podwórca zwłoki.

– Musiałem – mruknął Match, nie patrząc mu w oczy. Zapinał właśnie klamrę pasa przytrzymującego na plecach pochwę z mieczem.

– Mogłem przynieść – obojętnie zauważył Lance, uspokajając wierzchowca poklepywaniem po szyi. Koń poparskiwał trochę, jednak przestał już tańczyć w miejscu.

Match pokręcił głową. Lance zrozumiał, bo nie powiedział już nic więcej.

– Pamiętasz coś? – zapytał zamiast tego. Match zaprzeczył, bezradnie machając ręką.

– I dobrze, tak ma być – skwitował Lance. Podszedł do Matcha, prowadząc konia, obawiał się go puścić wolno.

– To nie wróci, zapewniam – powiedział poważnie. – Możesz mi wierzyć.

– Wierzę – odparł Match cicho. – Nie bój się, posłucham. Nie będę pytał...

Lance pokiwał głową.

– To rozsądne – zapewnił. – Wierz mi, tak będzie lepiej. Powinieneś tylko...

Match popatrzył chmurnie.

– Wiesz... – zaczął po chwili. – Sam wiesz, ile ci jestem winien. Nie mogę ci odpłacić, nie w ten sposób. Nie powiem, kim...

Koń znów zachrapał, uspokoił się, gdy dłoń świeckiego brata dotknęła delikatnie rozdętych chrap. Lance milczał.

– Nie mogę, naprawdę nie mogę – głos Matcha zadrgał. – Miała prawo. Nie mogę jej wydać, żebyś...

Urwał, słysząc śmiech. Drwiący, na całe gardło. Lance też musiał odreagować.

– Ty głupi prostaku! Ty głupku! – aż krztusił się ze śmiechu. – Ty myślałeś... Myślałeś...

Match zesztywniał. Widząc to Lance roześmiał się jeszcze bardziej, aż puścił trzymane wodze. Koń skorzystał z okazji, wyrwał w stronę bramy, po chwili zniknął za nią.

– Kurwa! – Lance wciąż nie mógł przestać, nieprzystojne dla braciszka, nawet świeckiego przekleństwo zabrzmiało bardzo niepoważnie. – To przez ciebie, głupku...

– Nie nazywaj mnie głupkiem! – warknął Match, nie mogąc się pohamować. Lance ucichł, ocierał tylko załzawione oczy.

– Ty myślałeś, że ja ją po to, żeby... – zaczął, gdy już był w stanie mówić. – Żeby do lochu wtrącić? Torturować, jako wiedźmę, która urok rzuciła? Szatana z niej wygnać? Ech, ty...

Pokręcił głową.

– Match, ja nie po to – wyjaśnił po chwili. – My... my nie marnujemy materiału. Dziewczyna ma talent, przyda się nam, ja tylko po to pytałem.

Match spoglądał z niedowierzaniem. Nie do końca wierzył.

– Nie wierzysz... Daj spokój, mówię prawdę. My nie marnujemy, powtarzam...

– My, to znaczy kto? – spytał Match zimno. Wzrok Lance’a też stwardniał.

– Ty wcale nie chcesz wiedzieć, Match – odparł po chwili. Równie zimno. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

– I tak ci nie powiem – powiedział twardo Match po dłuższej chwili. – Mimo, że ci...

Lance machnął ręką. Rysy jego szczupłej twarzy złagodniały.

– A ja i tak ją znajdę – odpowiedział. Uśmiechnął się.

– Ale najpierw ty znajdziesz mojego konia...

 

*

 

Lance spoglądał z góry, z wysokości siodła.

– Nic nie mów – uprzedził, widząc, że Match otwiera usta. – A już w każdym razie nie opowiadaj, że jak się kiedyś spotkamy, to ty... Nie chcę cię więcej spotkać...

Uśmiechnął się

...opetańcze!

Match również wykrzywił twarz w uśmiechu.

– Ani ja ciebie, bracie – zapewnił.

Koń, gdy Lance na nim siedział, stał spokojnie, nie parskał, nie boczył się.

– Ty nie ruszasz? – spytał świecki braciszek po chwili.

Match spoważniał.

– Niebawem... – powiedział. – Muszę najpierw...

Nie odwracając się wskazał, nad którymi unosiły się już brzęczące muchy.

– Masz rację – powiedział po chwili Lance. W jego głosie zabrzmiała powaga. – Musisz...

Cmoknął na konia.

– Wiesz co? – rzucił jeszcze. – Słowo na koniec. Nie pozwól już więcej, pilnuj się. Już go znasz, znasz to, co w tobie tkwi. Nie wypuszczaj go.

Skrzywił wargi w uśmiechu.

– No, może za wyjątkiem chwili, kiedy spotkasz tego, jak mu tam, Guy, czy jak... No wiesz, tego hrabiego, który cię tu przywiózł. Tylko pamiętaj, nie za bardzo, tylko trochę, po co masz później kopać doły.

Nie oglądając się, stuknął konia piętami, ruszył ku bramie. Ścigał go śmiech, po raz pierwszy szczery.

Okładka
Spis Treści
Justyna Kowalska
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Ryszard Krauze
K.Kwiecińska
Marcin Lenda
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
K.Leszczyński
Jakub Lipień
LouSac
Lucy
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
A.Mason
Michał Mazański
Rafał Mroczek
Sławomir Mrugowski
Sławomir Mrugowski
Barbara Ogłodzińska
Barbara Ogodzińska
Kamil Olszewski
Pacek
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Andrzej Pilipiuk
Eryk Ragus
Eryk Ragus
RaV
Paweł Rogiewicz
Anna Romanowicz
Jacek Rostocki
Jacek Rostocki
Tomasz J. Rybak
Ryh
Andrzej Siedlecki
Agnieszka Śliwiak
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Robert J. Szmidt
Robert J. Szmidt
Roman Szuster
W.Świdziniewski
Andrzej Świech
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
Vanderberg Club
Tomasz Winiecki
Tomasz Winiecki
Marek Wojaczek
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Robert Zang
Roger Zelazny
Dawid Zieliński
Dawid Zieliński
Zubil
Zubil
Zubil
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Artur Żarczyński
Artur Żarczyński
K.Żmuda-Niemiec
K.Żmuda-Niemiec

Archiwum cz. I
< 34 >