Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Pacek Literatura
<<<strona 33>>>

 

Szlak Chwały

 

 

OPOWIEŚCI Z KRAINY ACHELONU

 

SZLAK CHWAŁY I

 

– Nikt nie wiedział, skąd przyszedł ten człowiek. Może od ulicy Powroźniczej. Gębę miał paskudną i wejrzenie mroczne. A uśmiechał się też paskudnie... Khe, khe...

Ślepy dziad z lirą zakaszlał się beznadziejnie. Może od kurzu, który wzbijały podkowy, kurzu gościńca, składającego się w równych proporcjach z piasku, pyłu i wysuszonych, startych na proch końskich jabłek. Co zresztą nadawało kurzowi osobliwego, ostrego smaku, przypominającego bardziej wyrafinowanym podniebieniom rzadkie, wschodnie przyprawy.

Dziad nie miał zbyt wyrafinowanego podniebienia. Splunął soczyście, o włos omijając ciżmę barczystego giermka, podpierającego pociemniałą od niezliczonych słot, wyprażoną przez letnie upały ścianę karczmy.

Giermek w ostatniej chwili cofnął nogę, mrucząc pod nosem coś niepochlebnego. O dziadach proszalnych w ogóle i o starym Sapale w szczególności. Nie zdążył jednak nic powiedzieć.

– Khe, khe... – odkaszlnął Sapała na próbę. – Takoż szedł ów człowiek, a miecz znad ramienia mu wystawał, sterczał nie przymierzając, jak...

Dziad nie zdążył nawet skończyć, gdy nadobna karczmarzówna stojąca w ciemnych drzwiach, pokraśniała, mało krew jej z jagód nie trysnęła.

– No co wy, bajarzu... – szepnęła spłoniona. Giermek popatrzył na nią uważnie.

– Jak ten ząb w szczęce bajarza... – huknął z wnętrza karczmy przepity głos. – Jako ten dąb samotny na ugorze. Jako... Ech, Cvirka, córuś ty moja, a tobie wszystko z jednym się kojarzy...

Stary Sapała podchwycił ochoczo udatną metaforę, obiecując sobie zapamiętać ją na przyszłość. Na nic się to zdało, zły czarownik Allzheimerus obłożył go niegdyś swą klątwą.

– O czym to ja... – zamamlał dziad, beznadziejnie grzebiąc w pamięci – A, sterczał, powiadam, jako chłopu na weselu...

Karczmarz wychynął z ciemnej izby, odpychając wciąż spłonioną Cvirkę.

– Wam już, bajarzu, dziękujemy – mruknął zdecydowanie, łagodnie acz stanowczo podnosząc bajarza za kołnierz. – I tak wszystko pokręciliście, tylko o jednym bajacie. W kółko ino o tym samym.

Bajarz macał dokoła w poszukiwaniu liry. Korbowej zresztą.

– No, ruszajcie się, żebym mógł siwy włos uszanować. – ponaglił karczmarz. – Nie siedźcie tu po próżnicy, kowal o was wczera pytał, coście mieli mu bajać. Rok z okładem już czeka, a wy nic...

Dziad na wzmiankę o kowalu poniechał szukania liry, oddalił się szparko, nawet nie macając drogi kosturem. Wszyscy popatrzyli po sobie wymownie, Cvirka, barczysty giermek, karczmarz i rudy kot, który się tymczasem przypałętał. Od dawna podejrzewali, ze bajarz oszukuje. Kot miał nawet pewność, ale co tam, nie lubił kablować.

Zapadło niezręczne milczenie.

– No tak... – bąknął po chwili giermek.

– Taaak – dodał z westchnieniem karczmarz.

– I co dalej? – spytał Cvirka. Jak zawsze starała się być oryginalna.

– Co dalej?- karczmarz zeźlił się. – A do izby, statki zmywać, a nie ty jęzor strzępić!

Giermek popatrzył na zeźlonego rodziciela nadobnej panny.

– Ady nie pomstujcie, gospodarzu – zaczął pojednawczo. – A niechże se panna posłucha, o świecie szerokim, obycia nabierze...

– O świecie szerokim, to ona więcej wie od ciebie – mruknął karczmarz, ale już łagodniej. Tym razem spłonił się giermek. Istotnie, eksperiencją, mimo iż w leciech posunięty, Cvirce nie dostawał. Reputacją takoż.

– Ech, rzępoli na tej lirze... – gospodarz postanowił jednak zmienić temat, na mniej ryzykowny. Ostatecznie Cvirka była jego córką, zmitygował się. Choć różnie o tym we wsi mówili...

– Rzępoli na lirze – postanowił wyładować złość na Bogu ducha winnym dziadu. – Banialuki opowiada, cały czas te same. Żeby jeszcze wiedział, jak to naprawdę było...

Rozsiadł się wygodnie na przewróconym, rozeschniętym korycie.

– Żeby wiedział – westchnął z upodobaniem, widząc zapatrzone w siebie, ciekawe spojrzenia. – bo musicie wiedzieć, to było tak...

Cvirka przysunęła się nieznacznie do giermka, jej toczone udo dotknęło jak wykutych ze skały mięśni. Cierpiał biedak na ustawiczne skurcze, co bardzo utrudniało mu życie. Oboje młodzi zamarli, zasłuchani w rozpoczynającą się opowieść.

Tylko kot poszedł sobie. On i tak lepiej wiedział, jak było.

 

*

 

Skrzypnęły drzwi, przeciąg zachybotał i tak już migotliwym płomieniem smolnego łuczywa. Bywalcy karczmy, spoczywający w malowniczych pozach pod stołami nawet się nie odwrócili, by spojrzeć, jaki to nowy gość zawitał. Parskanie konia, brzęk zbroicy, blaszane, dochodzące z głębi garnkowego hełmu plugawe przekleństwa powiedziały im wszystko, mimo głębokiego upojenia. Zawitał do nich szlachcic.

Karczmarz Visselin przetarł na wszelki wypadek stół brudną, sztywną od tłuszczu szmatą. Wiedział, jak wyrafinowane obyczaje mają panowie szlachta. Jednocześnie spod oka taksował przybysza, który stanął na środku izby jak wryty, jakby nie wiedział, dokąd się udać. Może istotnie nie wiedział, w izbie było ciemnawo, dym z łuczywa i paleniska zbierał się pod powałą. A przez wąską szczelinę garnkowego hełmu nic nie było widać za cholerę.

Visselin, korzystając z chwili, taksował przybysza wzrokiem. Rycerz, pomyślał, psia jego... Pasowany. I chyba błędny, bo na normalnego to nie wygląda...

Rycerz, pasowany, psia jego..., błędny mocował się z zapinkami hełmu. Wreszcie mu się udało. Na świat wyjrzała blada, rzadko widząca słońce twarz, z oczyma pałającymi szlachetnym zapałem. Tak przynajmniej zwykł to określać właściciel oczu, inni miewali inne zdanie. Trzeba przyznać, że wygłaszane półgłosem i za plecami.

Rycerz ruszył do najbliższej ławy, wprawnym ruchem strącił z niej dwóch bywalców. Usiadł. Visselin przystanął przed nim, zgięty w uprzejmym ukłonie, z brudną szmatą przewieszoną przez rękę. Zawsze pilnował dobrych obyczajów, wiedział, że w miastach oberżyści właśnie tak robią.

– Gin z cebulą. – warknął rycerz. – Tfu...

Pancerna rękawica z hukiem uderzyła o nieheblowane dechy stołu, impregnowane przez lata rozlanym piwem, winem, tłuszczem i czymś jeszcze, czego lepiej było nawet się nie domyślać.

– I nie śmiej się, kmiocie chędożony, co mnie język skopyciwszy się! Gin z tym, no... Ech, bo jak przez łeb zdzielę...

Karczmarz nie czekał. Rycerz podniósł prawicę, posykując z bólu.

Po chwili Visselin postawił przed nim dzban, woniejący fuzlem i jałowcem. I flaszę misternej roboty, z przezroczystym płynem.

– A co to? – zaniepokoił się rycerz, wciąż walcząc z oporną rękawicą.

– To? – spytał Visselin, pokazując na flaszę. – To nic...

– Aha – uspokoił się rycerz. – Bo już myślałem, że nie wiesz, chmyzie, co do dobrego napitku podać...

Kraczmarz obraził się. No, poczekasz ty na pieczyste, pomyślał mściwie. A w zupę, to sam ci napluję, postanowił.

– No, nie turbujcie się, człowieku... – mruknął rycerz łaskawie. – A tego...

– Czego, pytam grzecznie? – spytał Visselin, odsuwając się na wszelki wypadek, poza zasięg typowego miecza.

– A kowala tu gdzie nie ma? – spytał rycerz, podnosząc prawicę obleczoną w pogiętą, pancerną rękawicę. – Bo nijak dłoni oswobodzić nie mogę...

To trza było tak nie walić, pomyślał Visselin z mściwą radością.

– Jest kowal... – małe oczka karczmarza zalśniły złośliwie. – Ino...

– Ino co? – w głosie zabrzmiała irytacja.

– Ino robotny to on nie jest... Byle roboty nie weźmie, reputacyja ważna, prawi. On nie taki, jako to inni kowale, co to każdy chłam wezmą. On, panie, to czasem nawet jak mu przywieźć, to nie weźmie... Udaje, że nie widzi, żeby poziomu nie zaniżać.

Rycerz zmartwił się wyraźnie, machnął ze złością ręką, jakby licząc na to, że zgnieciona, pancerna rękawica sama spadnie. Nic z tego. Zaskrzypiały tylko zawiasy barkowe, cichym chrobotem zawtórował sforsowany w niezliczonych potyczkach staw łokciowy.

– Ha, trudno – raźno powiedział rycerz. – Zaraz, to trzeba, żeby się na co przydało... Klękaj, chamie.

– A po co? – zaniepokoił się Visselin.

– Klękaj, mówię. – Visselin z oporami posłuchał, na wszelki wypadek osłaniając się warząchwią.

Rycerz z chrzęstem padł na kolana, obnażając sławny miecz.

– Na krzyż rękojeści klnę się tej rękawicy nie zdejmować, dopóki zły czarownik Allzeheimerus dycha jeszcze... Nie, bez przesady, stary jeszcze jary, za długo czekać...

Czoło rycerza sfałdowały zmarszczki głębokiego namysłu. Visselin opuścił nieco warząchew

– Mam! – zakrzyknął rycerz z twarzą rozjaśnioną świętym zapałem. – Dopóki potwora, co was tu, kmieci zacnych gnębi, nie przepędzę... Chyba wystarczy...

Podniósł się z klęczek.

– Hej, macie tu chyba jakiego potwora? – zaniepokoił się.

– Mamy, mamy – zapewnił Visselin wciąż na klęczkach. A co tam, zawsze się jakiś później znajdzie. Przyszła mu na myśl świekra.

– To i dobrze – skwitował rycerz, zadowolony, siadając na ławie. Słynny oręż położył na kolanach. – Przypomnijcie mi, dobry człowieku, żebym przed wyjazdem ślubu dopełnił. I sprowadźcie kowala...

Popatrzył na umazane czymś kolana, czymś lepkim, czarnym w świetle chybotliwych płomieni łuczywa i blasku żaru w palenisku. Pociągnął palcem lewej ręki po zabrudzonej blasze nagolenników. Zajrzał pod stół.

– A co wy tak, karczmarzu, o porządek nie dbacie? – warknął z niesmakiem, mierząc Visselina surowym spojrzeniem. – Flaków pełno po polepie się wala, o, a tam psi rękę ogryzają... Nie sprzątacie tu, czy co...

– Nie zdążylim... – sumitował się karczmarz, szczerze zawstydzony. – Ledwo przed wami wiedźmin szkaradka ubił... Zaraz piaskiem posypiem, wybaczcie, panie...

– Ech, nie fatygujcie się aż tak – łaskawie dozwolił rycerz, pancernym butem wsuwając coś głębiej pod stół, chyba trzustkę. – Zwyczajnym... Ileż to nocy przespałem z wrogiem ubitym pod głową... Ileż to razy, na wyprawach srogich, koninę psom wyrywać musiałem... Całkiem zgniłą...

Jeden z leżących pod stołami kundli popatrzył z dezaprobatą. Visselin przełknął ślinę.

– Ileż to razy w flakach brodziłem, wątpiach i okrężnicach... Nie uwierzysz, po kolana...

– Wystarczy, panie, wystarczy... – karczmarz z trudem wyjąkał przez ściśnięte gardło. – O chwale swej później prawić zdążycie...

– Ano, może i zdążę... – zgodził się rycerz uprzejmie. – A...

Visselin zatrzymał się w pół kroku.

– A wiedźmin ów... Ktoś znaczny to był?

Karczmarz nachmurzył się.

– Ano... – przyznał niechętnie. – Znaczny. A, prawdę powiadam, szkaradka grzecznie pochlastał. A trza wam, panie, wiedzieć, że potwór długo nam się naprzykrzał, trzy roki z okładem. Nie chcielim czekać do jesieni, wolelim wiedźmaka wezwać, mimo, że drogi...

Błędny rycerz pokiwał głową, pociągając ze dzbana. Przełknął.

– A dużo wziął? – zainteresował się fachowo. Mimo, iż pogardzał wiedźminami, jako nieskończenie lepszy od tych mutantów, chciał znać aktualne ceny konkurencji.

Visselin nachmurzył się jeszcze bardziej.

– Ni... – bąknął wreszcie. Rycerz zniecierpliwił się.

– A co z was tak wszystko trzeba wyciągać, gospodarzu? – huknął. W ostatniej chwili pohamował się od walnięcia pięścią w blat.

– Ni... – powtórzył Visselin, chowając twarz w mroku. – Jeszcze powiedział, że jak co więcej będzie do zabicia, to z ceny spuści...

– I co? – zaniepokoił się rycerz. Nie lubił psucia cen.

– No, dalim mu jeszcze trochę. – odparł karczmarz. – Tego gacopyrza, co pod powałą się zalągł. Myszów parę, bo harcują, a kot ladaco, nic nie robi. Onego kota darmozjada, ino ten, to akurat uciekł. A, i jeszcze karpia, co to Cvirka się brzydziła zabić...

– I spuścił? – nalegał rycerz, coraz bardziej zaniepokojony. Nie podobały mu się te hurtowe zwyczaje. Tylko patrzeć, jak do smoka dorzucić trzeba będzie ze trzech poborców.

Spod stołu rozległ się przepity śmiech.

– Spuścił, spuścił – w pijackim głosie było słychać zjadliwą ironię. – Spuścił, ale wpierdol karczmarzowi...

Rycerz drgnął, spojrzawszy w stronę, z której dochodził głos. Pod stołem, gdzie ledwo dochodził migotliwy poblask łuczywa, leżał pies, kundel parchaty o szyderczo wykrzywionym pysku. Z paszczy zwisał jęzor, niczym płat wilgotnej, świeżo ukrojonej szynki. Kundel parchaty spoglądał na karczmarza, małe oczka lśniły kpiąco.

Palce lewej ręki rycerza zacisnęły się na rękojeści słynnego miecza. Nigdy nie lubił gadających zwierząt, dusz potępionych zaklętych w nieludzkie kształty. Nie lubił, odkąd żaba, którą pocałował, nawymyślała mu od pedałów, jakby to była jego wina, że u płazów trudno płeć rozpoznać. Pamiętał, jak z obrzydzeniem wrzucił zaklętego księcia z powrotem do zarośniętego rzęsą rowu, życząc mu jak najrychlejszego spotkania z bocianem.

Odwrócił głowę, krzywiąc się z niesmakiem na dochodzący spod stołu pijacki głos. Psy nie powinny tyle pić, pomyślał.

Visselin poczerwieniał, twarz aż poczerniała mu, tak, że prawie nie widać było sinych półksiężyców pod oczyma.

– A zawrzyj kłapaczkę, potępieńcze – warknął groźnie – do budy!

Kundel ani myślał. Wylazł spod stołu, przeciągnął się, podrapał.

– Widzicie, panie? – poskarżył się karczmarz. – Już ze dwa lata będzie, jak go wiedźma urokiem pokarała. Myślała widać, że go to co nauczy, chama burego...

– Tylko nie burego – zaprotestował pies. – Tylko nie burego...

– A poszedł, burku – zareplikował Visselin. – Widzicie, panie, jaki hardy? Z początku, tośmy zielarzy sprowadzali, druidów nawet, żeby go odczarować. Na własny koszt, taki szkudny! A on nic, eliksirów nie chciał, egzorcystę pogonił, sutannę na rzyci porwawszy...

Błędny rycerz wybałuszył oczy z niedowierzaniem.

– Jjak to? – wyjąkał zaskoczony.

– A tak to! – kundel wyręczył karczmarza w odpowiedzi. – A bo mi tu źle? Żreć dają, wypić też, robić nie trza... To na cholerę mi do ludzkiej postaci się spieszyć?

Karczmarz smętnie pokiwał głową. Wyglądał jak półtora nieszczęścia.

– A hycla, to u was nie ma? – spytał rycerz.

– To na nic – machnął ręką Visselin. – To był dwustopniowy urok, dobra widać wiedźma była... Ta psia, mać jego za przeproszeniem, postać, to tylko połowa. Reszta była taka, że w tej postaci do końca świata pokutować będzie...

Pies z satysfakcją pokiwał łbem.

– We studni topilim, i we stawie... na nic...

Znękany karczmarz opuścił bezradnie ramiona.

– No i co, gospodarzu, czyje na wierzchu? – spytał szyderczo pies. Nie wyglądał na tak pijanego, jak na początku. – A w ogóle, to z szacunkiem do szlachetnie urodzonego!

– Tfu, zgiń, przepadnij! – karczmarz uczynił zawiły gest od uroku. Po czym, nie mogąc się doczekać, przepadł sam. Na zapleczu.

Błędny rycerz inaczej spojrzał na parchatego kumpla. Dostrzegł teraz szlachetność postawy, arystokratyczny profil pyska. Szlachcic, ani chybi, pomyślał, ślepym był, żem od razu nie spostrzegł.

– Wybaczcie, panie, żem stanu od razu nie rozpoznał – powiedział sztywno skłaniając głowę. – Alem strudzon, a w izbie ciemno...

– Nie czas się teraz wywodzić – zaśmiał się kundel. – Nie pora. Ale ja was, panie, chyba znam. Wy jesteście...

– Zamilcz, szlachetny panie, to jest szlachetny kundlu! Imię swe taję, ślubami związany, jako żem na wyprawie...

– A nie przed wierzycielami się chowacie, jak zwykle? – spytał szlachetny kundel niewinnie.

Rycerz sapnął tylko, dłoń zacisnąwszy na rękojeści. Powstał z chrzęstem blach.

– Wyzwałbym was na długie alboli krótkie, na ziemię udeptaną alibo grząską, na rohatyny, szpadryny libo topory...

– ...semafory? – poddał kundel ironicznie, przerywając wyliczankę. – Daj waść spokój, wstydu oszczędź. Sobie zresztą – dodał wcale trzeźwo.

Prawda, pomyślał rycerz, głupio czegoś... Rycerz kundla siekący, zwłaszcza nieśmiertelnego. Wsunął na wpół wyciągnięte ostrze do pochwy.

– No widzisz... – ucieszył się pies. – Ma to swoje zalety...

Rycerz tający swe imię, sztywnym gestem wskazał miejsce obok siebie, na ławie.

– Pozwólcie, eee... panie...

– Mów mi Qroutschek – pies skinął łbem z godnością. – Tak się teraz nazywam.

Wyciągnął się obok ławy.

– I nie skorzystam – dodał. – Wolę na polepie. Na ławie, to ile razy chcę jaja polizać, to z niej spadam.

 

*

 

Tający swe imię nadal był nieco sztywny, nie mogąc przywyknąć, że parchaty kundel to ktoś równy stanem. A może nawet wyższy, pewnie jaki baron, sądząc ze swobodnych manier.

– Powiedzcie, panie, jak to z tym wiedźminem było... Co to spuścił, jak powiadacie... – przypomniał sobie rycerz po chwili. Qroutschek zaśmiał się, aż zatrząsł się zwisający z paszczy język.

– Ano, całkiem po prostu. Jak już pozabijał te myszy i gacopyrza, a, powiadam wam, panie, zacna była walka, te piruety, sinistry, kwarty z dexteru, pinty i galony, pułapki wewnątrz pułapek w pułapkach... Jako te dwie, myszowie, parą na niego poszły, a on nic, miedzy nie wszedł, w przelocie zarąbał, ciosem tak lekkim, nieznacznym, a powiadam, jedną to aż na ścianę rzuciło... Drugą aż na podwórzec gonił, wiedźmińską brzytwą przez grzbiet chlasnął, chrust, i na pół!

Kundel aż zerwał się w podnieceniu na równe nogi, zamachał chwostem.

– ...jak karpia srogiego głowicą miecza srebrnego zręcznie zgłuszył, a potem jeszcze, w ramach premii zgrabnie na dzwonka pociął, tym drugim mieczem, wiecie, tym na ludzi... To wiecie, wtedy Visselinowi odbiło...

Zaśmiał się sardonicznie.

– Wiecie, temu karczmarzowi. Otóż córkę swą Cvirkę stręczyć zaczął. Gdy wiedźmak po robocie krwawej krew ze zbroczy ocierał, z łuski karpiowej się otrzepywał, Ćvirkę przed jego oblicze przywiódł, pomrugując obleśnie... Jak odmieniec to obaczył, to tylko spojrzał, a wierzcie mi, wejrzenie miał paskudne. I uśmiechnął się tylko, niezwykle paskudnie...

Qroutschek podrapał się za uchem, tylną łapą.

– Uśmiechnął się paskudnie... – powtórzył. – I powiada : widzę, gospodarzu, że okpić mnie chcecie. Rabat skończył się, powiada, jak trza, to i tę potworę zabiję, ale dopłacić mus. Bo chwali wam się, że zgładzić chcecie, nie powinna taka potwora po świecie chodzić, i nasz to, wiedźminów obowiązek, kodeks zresztą nakazuje. Ale nie za darmo! Zużycie, prawi, eliksirów będzie duże, bo aże strach popatrzeć, nawet u nas, pry, w Wiedźmińskim Siedliszczu, w księgach takowej nie było. I dobrze, powiada, bo jakby na zajęciach taką pokazali, to jeszcze przed Próbą Trawki zwiałbym z terminu. Dwieście lintarów, jak obszył...

– Ile? – spytał machinalnie rycerz.

– Dwieście, tak wiedźmak powiedział. – pies zastanowił się. – Tak, nie mylę się, dwieście... Na to gospodarz, Visselin znaczy, porwał się...

– Nie dziwota – pokiwał głową tający swe imię. – zaraza, drogo chciał...

Pies spojrzał na niego uważnie, jakby chciał coś powiedzieć. Po chwili zrezygnował.

– Tak cóż miał i wiedźmak mówić. Tak i spuścił...

 

*

 

Siedzieli zgodnie, rycerz tający swe imię pociągał z dzbana, Qroutschek chłeptał z glinianej miski. Miły zapach jałowca i fuzlu mieszał się z ostrym dymem z paleniska, miękkim welonem unoszącej się z suszących się onuc pary, zaprawiony z lekka wyraźnymi śladami kociej bytności. Kot może był i darmozjad, ale teren znaczył sumiennie.

Gospodarz przemykał się pod ścianami.

– Powiedz no, Qroutschek – zaczął rycerz już bardziej familiarnie. – A przed wiedźmakiem kto nie przejeżdżał? Kto znaczniejszy?

Kundel skończył chłeptać, mlasnął.

– A przejeżdżał – mruknął od niechcenia. – Rycerz jeden... W tę samą stronę zmierzał, co i wy...

Rycerz zesztywniał wyraźnie.

– A jak wyglądał, nie spytacie? – w psim głosie, prócz arystokratycznego akcentu, coraz wyraźniejszego w miarę wychłeptywanych misek zabrzmiała ironia. – Jaki herb na tarczy miał?

Popatrzył wyczekująco, lecz się nie doczekał.

– No dobrze, już powiem – mruknął szlachetny kundel z rozczarowaniem. – Ptaka miał dziwnego, na tarczy wyimaginowanego. Wyglądał ten ptak, wypisz wymaluj, jak burgrabia w stroju wieczorowym... No, taki wiecie, na grzbiecie czarny z białym gorsem...

Rycerz nie słuchał. Jarzące się szlachetnym fanatyzmem, przekrwione oczy zasnuły się mgła wspomnień. Ponurych i pełnych straszliwych tajemnic, o czym świadczyły pobielałe kostki ściskającej rękojeść broni.

Ptak osobliwy na tarczy wyimaginowany. Krwawy baron von Zwiebel. Ileż to już lat... Wspomnienia napływały, niechciane, nieprzywoływane, gdzieś z mrocznych zakątków umysłu.

Ileż to lat, kiedy stawali ramię w ramię przeciwko siłom ciemności. Kiedy byli nierozłączni, jako gorzałka i zakąska. Kiedy zwano ich, druhów dozgonnych, imionami z mitów antycznych. Jak to było, zastanowił się rycerz? Przyjaciele nierozłączni, Kastrol i Linuks? Jakoś tak, nigdy nie miał pamięci do antycznych legend.

Ileż to lat! Ileż smoków pospołu pochlastanych, dziewek wyobracanych, antałków wypitych! Iluż wrogów pogromionych i przekupionych! A potem... Potem rozeszły się drogi. Nienawiść weszła w serca i zatruła krew pobratymczą.

A teraz, teraz wie już o Wyprawie. I krwawy baron wyruszył, też usłyszał głos Wyroczni, co magiczny artefakt zdobyć nakazała.

A w ogóle, to Wyrocznia mogłaby wyrażać się jaśniej, przemknęła mimochodem niechętna myśl. Okrągły z dziurką w środku, czort wie, czego szukać!

– Hej, rycerzu, co imię swe zatajasz! – natrętny głos przebił się przez wspomnienia. – Zawołaj no karczmarza, tobie łatwiej, ja mogę ino chwostem pomachać...

– Już nie zatajam... – martwym głosem powiedział rycerz. – Przebóg, rozpoznany zostałem...

Wstał, zachrzęściły blachy. Wyprostował się, wzrostem ogromny, głową powały, zda się, dotykając.

– Jam jest Theriminus, rycerz błędny... – zaczął głuchym głosem, skandując sylaby.

– Polejcie, gospodarzu – mruknął kundel, podsuwając łapą miskę. – Jak już zaczął, to szybko nie skończy.

Na nic, Vesselin, który pojawił się z dzbanem, stał porażony głosem rycerza.

– Jam jest smoków pogromca, uciśnionych obrońca...

– No, to mu nieźle wyszło – wtrącił Qroutschek z uznaniem. Głos rycerza narastał, zadźwięczały rezonansem miedziane garnki.

– Zła z bogów łaski egzekutor, eksterminator, deflorator i predator...

Pałające świętym fanatyzmem spojrzenie przeszywało wszystkich, docierając do głębi jestestwa. Nawet szlachetny Qroutschek przestał chłeptać.

– Jam jest...

Głos osiągnął najwyższe natężenie, w oczach rycerza błysnęło szlachetne szaleństwo. Urwał nagle, tocząc spojrzeniem.

Qroutschek i Visselin wpatrywali się w znieruchomiałą, połyskującą blachami zbroi w świetle łuczywa postać. Wargi rycerza poruszyły się lekko. Widzieli lekkie drganie opuszczonej bezwładnie ręki w pancernej rękawicy.

– Wody... myszom... – wyszeptała zakuta w połyskującą stal postać.

– Co?! – spytali jednocześnie Qroutschek i Visselin.

– Wody myszom. Tak. Theriminus.

 

*

 

Sprowadzony wreszcie kowal klęczał u stóp rycerza Theriminusa, dłubiąc wielkimi cęgami przy zakleszczonej na amen rękawicy. Rycerz doszedł już do siebie, pokrzepiał się następnym dzbanem jałowcówki.

Kowal klął pod nosem. Wreszcie, z metalicznym szczęknięciem, coś puściło. Już chciał pociągnąć, kiedy rycerz nagle cofnął zakutą w stal dłoń.

– Toż, człecze, poczekaj, toż śluby! – wrzasnął. Rozejrzał się błędnym, jak przystało na jego profesję, wzrokiem.

– Toż śluby... – mamrotał pod nosem. – Toż nie można tak... Potwora trza mi przepędzić, co was tu gnębi... Potwora dawajcie, gospodarzu, przepędzić go muszę, aby ślubów dopełnić. Rycerskie słowo nie dym, nuże, gospodarzu...

Visselin bezradnie rozłożył ręce.

– Kiedy nie ma, panie, tak od razu...

– To coście mi tu obiecywali? – krzyknął rycerz ze złością. – Jakże mam ślubów dopełnić? Kikimory tu nie ma? Utopca, choćby małego?

Karczmarz ponuro kręcił głową.

– Szkaradek drugi się nie znajdzie? – spytał rycerz płaczliwie.

– Gdzie tam, panie – obruszył się Visselin. – I jednego było za dużo, jakby tak dwóch, to by chyba ten świat całkiem na psy zszedł... O, przepraszam...- zmitygował się na warknięcie Qroutschka.

– No to co ja teraz zrobię? – Theriminus z rezygnacją potrząsnął głową. – Zostać przyjdzie, póki się potwora nie pojawi... Powinności nie wypełnić, na Wyprawę nie ruszyć...

W oczach karczmarza pojawiło się przerażenie. Desperacko rozglądał się po izbie. Nagle jego spojrzenie spoczęło na kocie, drzemiącym na belce w bezpiecznej odległości od Qroutschka.

– Eee, tego... – zaczął z nadzieją. – A może tego kota szkudnego pogonicie, panie...

Rycerz poderwał głowę, w jego oczach też błysnęła nadzieja.

– A, tego, bardzo się naprzykrza? – spytał ostrożnie.

– A jakże! – ożywił się Visselin. – Myszów nie łapie, izbę obszczywa... Toż i wiedźmakowi chcielim za niego zapłacić, ale nie uradził... Tylko w was, panie, nadzieja...

Rycerz odtrącił kowala, wstał z chrzęstem zbroi. Dudniącym krokiem zbliżył się do kota, z ręką złożoną groźnie na rękojeści. Kot obserwował go spod przymrużonych powiek, bez większego zainteresowania.

– Wzywam cię, potworze przeklęty, stań do walki! Zaprzestań gnębić tych zacnych kmieci, albowiem...

Kot zamknął oczy.

– To nie tak – szepnął Visselin, podbiegnąwszy do rycerza. Wspiął się, szepnął coś na ucho. Rycerz pokiwał głową, władczym gestem odprawił karczmarza.

Podszedł jeszcze bliżej, stanął przed kotem w pozycji wyzwania.

– A psik! – powiedział. Kot w mgnieniu oka zniknął z belki.

– Nie wróci? – upewnił się rycerz.

– Przez dwie niedziele! – zapewnił karczmarz radośnie. Qroutschek kiwnął z aprobatą łbem.

– Takoż i rycerskie śluby dopełnione. Czyń, kowalu swą powinność, pora ruszać!

Popatrzyli, Theriminus ze zdziwieniem, karczmarz z nadzieją.

– Czyżbyś i ty wyruszał? – spytał rycerz wreszcie. Pysk szlachetnego kundla rozjaśnił się czymś, co mogłoby być tylko uśmiechem.

– Pewnie, szlachetny towarzyszu – warknął radośnie – Zew poczułem, młodość! Na Wyprawę ruszać trza, szlachectwo zobowiązuje! Na szlak chwały!

I chwała bogom wszelakim, pomyślał Visselin.

 

*

 

Karczmarz urwał, wpatrując się w zasnuwającą się już mrokiem perspektywę gościńca. Jakby jeszcze widział wyniosłą, zakutą w stal sylwetkę błędnego rycerza, ruszającego na Wyprawę. Jakby widział dzielnego, szlachetnego, zmienionego mocą czarów przeklętych w psa tajemniczego szlachcica, który odbiegał ze swym nowym towarzyszem, znajdując przy tym czas na obwąchiwanie i unoszenie nogi przy płotach.

Przed nimi laury i sława. Przed nimi trudy i niebezpieczeństwa. Ruszali na Wyprawę. Na szlak chwały.

Okładka
Spis Treści
Justyna Kowalska
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Ryszard Krauze
K.Kwiecińska
Marcin Lenda
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
K.Leszczyński
Jakub Lipień
LouSac
Lucy
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
A.Mason
Michał Mazański
Rafał Mroczek
Sławomir Mrugowski
Sławomir Mrugowski
Barbara Ogłodzińska
Barbara Ogodzińska
Kamil Olszewski
Pacek
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Andrzej Pilipiuk
Eryk Ragus
Eryk Ragus
RaV
Paweł Rogiewicz
Anna Romanowicz
Jacek Rostocki
Jacek Rostocki
Tomasz J. Rybak
Ryh
Andrzej Siedlecki
Agnieszka Śliwiak
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Robert J. Szmidt
Robert J. Szmidt
Roman Szuster
W.Świdziniewski
Andrzej Świech
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
Vanderberg Club
Tomasz Winiecki
Tomasz Winiecki
Marek Wojaczek
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Robert Zang
Roger Zelazny
Dawid Zieliński
Dawid Zieliński
Zubil
Zubil
Zubil
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Artur Żarczyński
Artur Żarczyński
K.Żmuda-Niemiec
K.Żmuda-Niemiec

Archiwum cz. I
< 33 >