Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Robert J. Szmidt Literatura
<<<strona 55>>>

 

Na koniec świata

 

 

Sagi o Gaveinie z Radd część trzecia.

 

***

 

Drugiego dnia rano, gdy otworzył oczy Gavein, ogień ledwie tlił się jeszcze na ognisku. Drew dorzucił kilka, by żar podtrzymać dla strawy ugotowania i ku rzece leniwie płynącej się udał. Spokojna była to okolica. Zmysłami zaklinacza, a te ostrzejsze były niźli ludzkie, nie wykrywał żadnego ze znanych mu zagrożeń. Tak zarośla jako i woda od odmieńców wolne były. Przeto zdjął skóry, potem koszulę i w zimnym nurcie się zanurzył. Nie tylko dla zmycia potu i brudu po podróży, ale nade wszystko, by do kociołka świeżą rybę wrzucić. A to cierpliwości wymagało wiele, skoro wędziska nie miał ani zanęcić nie mógł porządnie.

Stanął przeto pochylony, o dwa kroki ode brzegu i z rękami przed siebie wyciągniętymi spokojnie czekał. Kałamagi i gargasie środkiem nurtu śmigające, powoli zbliżały się ku niemu, poszukując miejsca na tarło najodpowiedniejszego. Widział już tęczowe rozbłyski na obłych, łuskowatych korpusach i słyszał coraz częstsze pluski, gdy ryby na powierzchnię się wydostawały. Bardziej się pochylił przygotowany do zdobyczy ucapienia, ale wtedy dźwięk obcy posłyszał, co niósł się nad wodą wzdłuż koryta rzeki.

Ktoś krzyczał. Ktoś biegł w jego stronę z wrzaskiem przeraźliwym. Już i ryby go posłyszały i tyle je widział. Spojrzał tedy na brzeg. Do miecza, co go na samej krawędzi skarpy zostawił miał nie więcej niż skok jeden dłuższy. Nasłuchiwać przeto zaczął dokładniej, wrzasków co z leśnej głuszy dochodziły.

Jeden człek przez chaszcze się przedzierał. Od strony sioła, które minął Gavein wczoraj z późnego wieczora. Treści wrzasków jeszcze zaklinacz nie rozumiał, ale już z samego brzmienia wiele mógł wywnioskować.

Po pierwsze przerażenie, którym głos ten emanował. Kwik to był bardziej zwierzęcy a nie o pomoc wołanie. A przecie nikt nie ścigał tego, co biegł ku polanie. Żadnych innych dźwięków Gavein nie odbierał, a i jego wyczucie magiczne nie zdradzało w pobliżu aury obcej i nadnaturalnej. Powoli wyszedł z wody i obtarł się koszulą. Miecz przypasał i ostrze na wszelki wypadek obnażył. Zebrał skóry pozostałe i ruszył ku ognisku gdzie koń nerwowo wierzgał i strzygł uszami. Parskanie wierzchowca alboć dym z ogniska chyba wabiło uciekiniera, bo wyraźnie w tę stronę się kierował. I jakby kwilić przestał.

Nim Gavein stanął obok konia, gęsta czeremcha wyrzuciła na polanę kmiecia, któren wyglądał jako trzy nieszczęścia. Okrwawiony, w potarganej i brudnej koszuli, pianę toczył z nieogolonego pyska. Biegł prosto na zaklinacza z wyciągniętymi błagalnie rękami, ale na kilka kroków przed nim, chcąc paść w biegu na kolana, wyrżnął gębą w trawę.

– Bruksela – wychrypiał plując źdźbłami i ziemi grudkami – Tam bruksela...

– Że co? – zapytał Gavein osłupiały. Nic mu te słowa nie mówiły.

– Bruksela wieś naszą pustoszy – chłopina nadal nie wstając ledwie oddech łapał – Niszczy wszystko, zabija...

– Bruksela? – zastanowił się Gavein nad kmieciowym gadaniem – Bruxsa chyba...

–  Mać jej wampirza, a co za różnica – chłop pełznąc na czworakach do nóg dotarł zaklinacza – Niszczy, zabija...Ratuj panie nasze sioło!

– Przestań kmiocie ślinić moje nogi, dopierom co je umył w potoku – raddyjczyk strząsnął go jak robaka – I wstawaj, jeśli chcesz ze mną pogadać.

Chłop odkopnięty jakby trochę otrzeźwiał. Włosy przygładził i obciągnął koszulę, przy czym następne smugi błota na poszarpanym materiale zostawił.

– Tak lepiej – powiedział zaklinacz zakładając napierśnik skórzany – Teraz mów, co się dzieje. Ale składnie i od początku.

– Tak wielmożny panie, już rozprawiam. Mieli my młynarza, wielkiego rozpustnika. Flaynt się nazywał. Żadnej babie nie przepuścił z naszego sioła i nie tylko, a że młynem zawiadywał i z zamkowymi był pokumany to niewiele moglimy wskórać.

– Ciekawe to wielce, ale dobrze ci radzę przejdź do rzeczy kmiotku, bo zanim skończysz, możesz już nie potrzebować niczyjej pomocy.

– Tak panie. Owóż on młynarz, coraz do zamku się udawał na uczty i bale. Czasem dziewki z tych okolic zabierał a czasem jakową ladacznicę do nas przywoził. Tak też było koło pierwszych roztopów. Zajechał przed młyn w kuligu. Po drodze całe sioło zbudził, bowiem muzyków ciągnął w kilku saniach za sobą, by mu graniem drogę umilali. Widzielim, że pannę wiezie, co włosy miała do pasa, jako len złote. Twarzy wtedy rozpoznać nie szło, bo po ćmaku i pod czapą niewiele widać było, ale potem, w dni następne dokładnie się jej przyjrzeć moglim. Goła wedle chałupy młynarza latała, a gdy ten spał uchlany po całonocnych zabawach ona młodzików do szopy zaciągała.

– A bydło nocami nie ginęło ze krwi osuszone?

– Początkowo nie, ale z biegiem czasu nie tylko krowy, ale i poniektórzy z ludzi rankiem martwi znajdowani byli. Jakby, kto ich wyssał i samo suche ostawił...W rzeczy samej, jakbyście to widzieli.

– Bruxsa to jest – zaklinacz wiedział już, z czym ma do czynienia. Ubrał się słuchając opowieści i gotów był do drogi – Mów dalej. Co dzisiejszej stało się nocy?

– Młynarz sczezł. Ubili go rabusie, co wyszli z lasu. Na dezerterów wyglądali, ale nie spod naszego księcia sztandarów. Szczęściem tylko najbogatszą zagrodę odwiedzili zanim las ich pochłonął...Panny w chacie wtedy nie było a jak wróciła i swojego protektora we krwi obaczyła, w szał wpadła wielki. Zaszła w niej jakaś przemiana, paskuda przy niej, byra bagienna albo szkaradek jako obrazek by wyglądały. Każden, kto był wtedy kole młyna, zginąć musiał. Nawet dziecków nie oszczędziła mać jej wampirza. Reszta sioła od tamtej pory w chałupach zabarykadowana siedzi. Aleć przed nią, brukselą obrony nie ma. Tak długo napiera aż dziurę jaką znajdzie, do chałupy wejdzie i zabija dalej. Ledwie połowa naszych jeszcze dycha. Jak obaczyłem, że wpadła do chaty kulawego Mikusza, tak wyrwałem się do lasu pomocy szukać. Do zamku daleko jednako, trakt pusty o tej porze. Wyście są panie pierwszy człek, którego napotkałem.

Gavein uważnie go wzrokiem zmierzył. Chłop już się uspokoił, mając przed kim wyrzucić z siebie wszystkie lęki i żale. Patrzył teraz z nadzieją na zaklinacza.

– Pomożecie nam szlachetny panie rycerzu?

– Wiem gdzie sioło twoje leży – powiedział Gavein do kmiecia, konia dosiadając – Traktem dojadę tam w oka mgnieniu. Ty, tutaj na mnie zaczekaj. A jeśli taka twoja wola to bieżaj za mną...

Wbił ostrogi w wierzchowca boki i pogalopował ku pobliskiemu traktowi. Tamtędy, choć sioło znajdowało się o pół mili w prostej linii od obozowiska najszybciej mógł dotrzeć do kmiotków przez bruxsę oblężonych. O tak wczesnej porze nikogo na wyboistej drodze nie spotkał i bez przeszkód milę z okładem pokonał, lasy za sobą wnet zostawiając.

Gdy między żyta łany wjechał opuścił pas ziemi, kołami i kopytami ubity, by przez pola, na skróty, ku widocznym w oddali chatom się udać. Z kilku kominów dym leciał a nadto dziwna cisza wokół panowała. Zbyt dziwna jak na bruxsie harce ranną porą rozpoczęte. Zatrzymał przeto konia na kilkadziesiąt kroków od pierwszych zabudowań i nasłuchiwać zaczął. Cisza, śmiertelna cisza wokół panowała. Nawet cenceki zwykle rankiem buszujące w uprawach nie świergoliły dzisiaj nad polem.

Zsiadł z konia i za uzdę go prowadząc ruszył ku chałupie. Wierzchowiec nie wykazywał żadnego przestrachu, jaki towarzyszyć powinien bliskiej potwora obecności.

– Za późno przybyłem – pomyślał zaklinacz – Bestia swoje już zrobiła i uszła w lasy.

Mimo myśli takiej wyjął miecz srebrny przeciw pomiotłu leśnemu wykuty przed laty, któren niejeden raz życie w starciu z odmieńcami mu uratował. Konia przy rozpadającej się oborze przywiązawszy zakradł się do obejścia.

Kury i kaczki łaziły w koło jakby dzień to był normalny. Zajrzał w okno chaty. Niewiele przez brud było widać, co na szybie i tak mętnej wielce zalegał. Zaklął pod nosem i znak odczyniający uroki uczynił. Nic nie pomogło, nadal nie czuł nic i nic niezwykłego nie widział. Przeto do odrzwi podszedł i skobel popróbował poruszyć. Gładko mu się to udało.

Drzwi skrzypiąc straszliwie na bok pojechały a z chaty buchnął zacuch potworny. Nie krwi jednako, ale ciał niemytych i zgniłych resztek, które biedakom służyły zwykle za strawę. Zajrzał do środka Gavein, oddech wstrzymując. Pusto w przyzbie, nikogo na przypiecku. Wszystko w nieładzie porozrzucane, jakby kto chałupę przekopał za łupem szukając. Dezerterów sprawka czy potwory? Stawiałby na tych pierwszych, ale niczego nie dało się wykluczyć gdy bruksę przyszło tropić.

Sprawdził jeszcze piwnicę, potem stryszek gdzie nawet siano rozrzucił. Żadnego mieszkańców śladu. Ani żywych ani tym bardziej martwych. Zszedł zatem na dół. Wszystko to naprawdę dziwne mu się zdało. Nie tak wyglądały ludzkie domostwa po bruxsy szaleństwie.

Wyszedł ponownie na obejście nad sprawą rozmyślając. Czyżby chłop w pułapkę go zwabił, oszukał widząc że znaki nosi zaklinaczy. Może banda nadal we wsi była i to zbójów a nie potwora miał ubić...

I wtedy ją zobaczył. Smukła dziewczyna na lat może szesnaście wyglądała. Tak jak ją kmieć opisał. Śliczna twarz, włosy do pasa w warkocze złote plecione. W kibici wąska była, że objąć ją samymi dłońmi mógłby, za to biodra rozłożyste miała. Biegła drogą zwinna jako kotka, z naręczem kwiatów w ręce i prawie naga. Ruszył ku niej Gavein przez podwórze z mieczem wzdłuż nogi opuszczonym.

Wtedy i ona go obaczyła. Daleko jeszcze byli od siebie, ale zaklinacz wyraźnie dostrzegł uśmiech zwodniczy, jaki pojawił się na okrągłej twarzy dziewczęcia. Nie zatrzymała się, tylko nieco kroku zwolniła i bardziej zmysłowo poruszać się poczęła. Kusząco wręcz. Przez przeźroczystą tunikę widać było u niej wszystko, co białogłowy zwykły skrywać przed światem. A przyznać trzeba, że miała co pokazać jako każda córa wampirza. Nie dziwił się zatem zaklinacz, że kmiecie tak za nią biegali...

Stanął przy furcie tak ustawiony, by ostrze obnażone jak najpóźniej spostrzegła. Jeszcze dziesięć kroków ją dzieliło od Gaveina, jeszcze pięć, potem cztery. Cały czas dokładnie ją obserwował, choć uśmiech zwodniczy nie opuszczał i jego oblicza. Przygotował się do szybkiego cięcia, gdy dziewczyna wyciągnęła ku niemu ręce obie. Ale nie uderzył. Nie ruszył się nawet, gdy mu je na szyję zarzuciła i przywarła wargami do ust w namiętnym pocałunku. Odpowiedział jej nawet tym samym, ale ledwie oddechu zaczerpnęła, odepchnął dziewczynę ruchem zdecydowanym. Zdziwiona trochę znowuż kuszącego uśmiechu popróbowała. Nie zważał na to. Ruszył w głąb sioła za rękę ją prowadząc a ona szła za nim potulna jako baranek, bez jednego choćby słowa protestu.

  Zdecydowanie nie podobało się zaklinaczowi to, co w tej wsi się działo. Dziewka bruxsą nie była, co więcej nawet do rasy odmieńców nie należała. Z pewnością to mógł powiedzieć. Ot, przygłupia wsiowa nimfa, co nad ciałem nad wyraz dojrzałym zapanować nie umiała. Jak do tego doszedł? Wszak miał doświadczenie nieliche z leśnym pomiotem. A choć wiele przed nim jeszcze było do nauczenia jedno wiedział na pewno. Żadna wiedźma wampirza czy zgoła magiczna nie nosi na ciele blizn żadnych. Rany zwykłym żelazem zadane znikają po jednej chwili, a te od srebra może w dzionek, jeśli potwora śmiertelnie się nie ugodzi. Dziewka, którą prowadził, bliznę paskudną miała na gardle. Znak to widomy, że jakiś cyrulik zamkowy przy niej w przeszłości majstrował. Zapewne wtedy utraciła zdolność do słów wypowiadania. Tak to sobie wykoncypował, jako że do tej pory nawet odezwać się do niego nie próbowała.

– Wyłazić psie syny! – krzyknął stając na środku sioła opodal cembrowanej studni deskami przykrytej – Wyłazić a żywo, alboć chcecie obaczyć, że gorszy być potrafię niźli bruxsa nawet!

Otworzyły się drzwi pierwszej chałupy, potem następne i wyszli na placyk kmiecie wylęknieni. Spoglądali na Gaveina i pannę jakby pierwszy raz ich widzieli. Prawdę mówiąc wielu nadal trzęsło się ze strachu. A wszyscy wokoło się rozglądali, cicho miedzy sobą rozprawiając.

– Ubita już potwora? – zapytał malec matkę, co go za ramiona trzymała. Ta jednako nic nie odpowiedziała w zaklinacza wpatrzona...

– Gadać mi i to zaraz – Gavein dziewczynę puścił i miecz podnosząc, ręką drugą na nią wskazał – Dlaczego chcecie bym dziewkę tę uszkodził?

– To nieporozumienie jakieś, wielki panie – powiedział siwy starzec w pas mu się kłaniając – Nie ją mielimy na myśli, jeno tę potworę bruxselę, co wieś wyniszczyć chciała.

– Nie ją?

– Nie panie, toć to głupia gęsiarka Janulka, córka starego Fizdejki. Głucha ona i niema aleć nieszkodliwa. Co najwyżej jakiemu chłopu w łebie przewróci. Tamta jest...

Zadziałał szósty zmysł zaklinacza w tej samej chwili gdy starzec to mówił. Odepchnął dziewkę najsilniej jak mógł ku najbliższej chałupie i na pięcie się odwrócił. Stał już z mieczem uniesionym nad głowę, na szeroko rozstawionych nogach, gdy pierwszy z kmieci niebezpieczeństwo zwietrzył.

Pułapka to była, ale nie na niego, lecz na wsiowych. W studni się ukryła wszeteczna ssawica, pośrodku placu! Tam za kamieniami cembrowiny spokojnie czekała aż wszedł do środka sioła i ludzi z najmocniejszych wywabił chałup. Ci z kraja, gdzie przedtem sprawdzał, musieli na początku rzezi uciec do lasu, a może miedzy łanami leżeli przez nią rozszarpani.

Wyprysnęła bruxsa z cembrowiny na kilka łokci w górę, deski na palec grube niczym patyczki łamiąc. Dla zwykłego oka, jej obraz wyglądać musiał jakby kontur zamazany. Taka szybka była. Szczęściem Gavein miał pod ręką eliksir przygotowany, co reakcje organizmu znacznie przyspieszał. Już w obrocie kciukiem korek z flakonu wybił i teraz czuł jak słona ciecz spływa mu po przełyku. Zanim opadła na ziemię bruxsa, flakonik pusty odrzucił. Zauważyła to wampirzyca i miast ku niemu na bok skoczyła, za rodziną, co do chaty uciekała. Przy tej szybkosci reakcji tak bruxsy jak i zaklinacza wygladało to jakby muchy w smole uwięzione ścigała. Jako furia między nich wpadła. Widział Gavein jak łapę pazurzastą w plecy dziecka wbiła i tym samym pchnieciem jego matkę w kark trafiła. Dwie ofiary wampira martwe już były. Kmieć uciekający zaraz potem padł trupem, gdy cisnęła dzieciakiem w jego plecy i tak na ziemię powaliła. Mrugnienie oka nie minęło a już na nim siedziała i krew z wielkiej rany zębiskami wygryzionej piła.

Skoczył ku niej Gavein nie zwlekając, ale miecz w pustkę trafił a raczej w martwego kmiecia plecy. Bruxsa odbiła się już od trupa jako żaba i ku następnym wieśniakom szybowała. Tedy zaklinacz musiał powstrzymać ją znakiem, choć utracił na to niemal cały zapas duchowej energii. Śmignęła wolna od broni dłoń, kreśląc w powietrzu skomplikowane wzory, które zdały się srebrzyć przez chwilę wisząc przed zaklinaczem.

Wampirzyca trafiła w locie na niewidzialną acz nieprzeniknioną ścianę i spadła wprost w błoto nieco uderzeniem oszołomiona. Wtedy Gavein mieczem rzucił. Odruchowo, bez zastanowienia. Błysnęło srebro w powietrzu, świst jego dla normalnych ludzi niesłyszalny dotarł jednakże do uszu potwory. Znów chciała unik szybki zrobić, aleć tym razem niecałkiem zdążyła. Srebrny brzeszczot wzmocniony runami wbił się w jej udo i przyszpilił je do ziemi. Dym poszedł z rany i wydarła się bruxsa głosem tak przeraźliwym iże nawet Gaveinowi ścierpła na karku skóra. Nie zwlekał jednako i nie dał się zastraszyć. Dopadł ryjącej ziemię pazurami wampirzycy. Wiedział, że zwykła stal jej nie ubije, a co dopiero gołe ręce człowiecze. Wszak nie był całkiem bezbronny. Przygniótł jej barki i kark kolanem by zębami nie mogła go sięgnąć z sakwy wyjmując łańcuszek srebrny. Oplątał go wokół szponiastej dłoni, co przy ranie gmerała kolejny paroksyzm bólu u potwora powodując. Potem wokół szyi szybkim ruchem go owinął i drugą dłoń spętał pospołu. Teraz odskoczył i za rękojeść miecza chwycił. Choć miotała się bruxsa, niewiele zrobić mogła. Każdy ruch gwałtowniejszy powodował, iże łańcuch wbijał się coraz głębiej w jej ciało i palił, palił je żywym ogniem. Zanim ostrze z nogi wyjął zaklinacz, kilka razy przekręcił nim w ranie. Posoka wampirzycy w zetknięciu ze srebrem jako woda wrzała. Smród palonego ciała nozdrza wypełniał ohydnym zapachem. Ale Gavein nie przestawał. Wreszcie, gdy nogę niemal odkroił wyjął ostrze całe w czarnych plamach.

Bruxsa czując, że nie jest już do ziemi przyszpilona czołgać się poczęła ucieczki próbując. Dość szybko to robiła, nawet władzy w nodze pozbawiona. Ale Gavein szybszy był. Tym razem zamach wziął aż zza pleców i ciął w kark z lewej strony. Trzasnęły kości, gdy brzeszczot zagłębił się w szarym cielsku i dotarł do kręgosłupa. Wszelako wampirzyca żyła nadal i ucieczki nie zaprzestała. Tedy z drugiej strony uderzył z podobną siłą, głowę od reszty ciała całkiem odkrawając. Nie był to wszelako koniec walki. Odkopnął czerep by nie miał styczności z resztą wampirzego ciała. Obie części odmieńca życia jeszcze nie straciły. Głowa oczami przewracała szczerząc zębów rzędy a ciało wiło się nieskładnie pozbawione z mózgiem połączenia.

Zaczął zaklinacz od tego drugiego. Nasamprzód ręce od korpusu odcinając, potem nogi, wreszcie kadłubek kopnięciem odwrócił i tam gdzie człowiek ma serce wbił koniec srebrzonego brzeszczota. Przekręcił by rana jak największa była i całą krew z potwora na piasek upuścił. Dopiero na koniec zajął się czerepem. Z klamry pasa wyjął cienką srebrną szpilę długą na kilka cali. Przytrzymał głowę na bok ułożoną i do ucha szpikulec wraził na tyle głęboko by tylko łepek, z czaszką wyrzezaną, na wierzchu pozostał. Pozbawiona mięśni oparcia głowa, usta rozwarła do krzyku, ale dźwięk żaden się z nich nie wydobył. Odczekał zaklinacz jeszcze chwilę aż oczy bruxsy mgłą zaszły i powoli w tył odpłynęły. Choć głowę puścił szpili jednako na razie nie wyjmował.

Powstał i rozejrzał się za czymś by miecz oczyścić. Jednako wampirzyca goła była a swoich szat nie zamierzał jej posoką plugawić. Podszedł do ubitych i przyklęknął przy nadgryzionym kmieciu. Pulsu u niego nie wyczuwał, nawet krew z rany przestała już płynąć. Skorzystał przeto z suchego krańca jego koszuli. Najpierw dłonie obtarł w pożółkłą materię a potem ostrze oczyścił dokładnie. Gdy wstawał, eliksir przestał działać. Zauważył, że kmiecie pozostali dopiero w tej chwili do chałup dobiegali. Tak szybko to wszystko się stało, zaledwie kilka mgnień oka walka trwała. Nie dłużej niż zazwyczaj. Dla zaklinacza rzecz jasna.

– Możecie już wyleźć – krzyknął, ale nie było efektu. Kmiecie ledwie dopadli chałup swoich i przez myśl nawet im nie przeszło, że zanim kroków uczynili parę, zaklinacz zdążył dopaść poczwarę i życia ją pozbawić. Przeto ostawił Gavein na razie chłopów i wrócił do głowy odciętej. Nie chciał wszelako ryzykować, jako że żywotność bruxs była powszechnie znana. Tedy miecz między jej szczęki włożył i nacisnął tak, że dolną od reszty czerepu odłączył. Wyjęcie kłów ze szczęk dziełem było chwili. Gdy już je miał wszystkie, wyjął też szpilę i przeszedł pod chatę pomordowanej rodziny gdzie przysiąść mógł na ławie. Wyjął naszyjnik spod koszuli, ale nie zdjął go z szyi. Najpierw kłami się zajął. Twardsze od stali były, przeto musiał igłę diamentową z przybornika wyjąć i skropić ją kwasu kropelką, co to nosił na podobne okazje w niewielkiej fiolce wikliną obłożonej. Kręcąc igłą w kolejnych zębiskach, dziurki w nich robił niewielkie. Potem zdjął naszyjnik, rozwiązał rzemień i nanizał kły kolejne, dobrze już osuszone z kwasu i opiłków wszelakich. Gdy go zakładał pierwsi wieśniacy z chat wystawili nosy.

– Śmiało, śmiało – zachęcił ich Gavein – Nie macie się czego obawiać. Nanieście ino chrustu, bo trza będzie pozbyć się resztek potwora.

Siwy szybko dzieciaki po chrust posłał i nim minęła chwila już ogień na środku placu rozniecali. Coraz więcej wsiowych się schodziło, nawet ci z odleglejszych chałup. W końcu przyczłapał i ten znad rzeki. Wyglądał po dwakroć gorzej niż wtedy, gdy widział go Gavein po raz ostatni. Krew ciekła mu z ręki i rany miał na twarzy. Zoczyli go i inni. Jakaś baba na szyję mu się rzuciła. Pewnie żona albo i matka, bowiem z wyglądu obiema być mogła. Wszelako rodzina.

Gavein nie ruszał się z ławki, grzał twarz w słońcu i odpoczywał. Eliksiry, choć do takich zadań wielce przydatne były, wszelako wiele energii ciału odbierały. Musiał to teraz wyrównać odpoczynkiem. Przymknął oczy na moment, ale je zaraz otworzył, gdy coś słońce zasłoniło. To był ten wioskowy, co nad rzekę po pomoc popędził.

– Dzięki ci zacny rycerzu...

– Zaklinaczem jestem nie rycerzem.

– Dla nas rycerzem jesteś – bąknął chłopina – O ile nie jest to jakaś ujma dla szlachetnego pana zaklinacza, gdy go do rycerza porównywać...

– Nie jest.

– To dobrze...

– Ale wolę by nazywać mnie po fachu, jak trzeba.

– Tak panie zakli...naczu.

Skinął Gavein głową.

– Ja względem zapłaty...- chłop znowuż zaczął przemowę.

– Złoto masz?

– Nie panie, ale...

– To ostawmy na razie tę sprawę.- powiedział zaklinacz zanim tamten znów usta otworzył – Co z tobą, lepiej powiedz? Kto cię tak poranił?

– Jak przez las do sioła wracałem na wilkowego trafiłem...ale mu uciekłem.

– Wilkowyj, w tej okolicy? To ciekawe.

– Od czasu pewnego coraz więcej leśnych pojawia się w ostępach, panie zaklinaczu.

– Od jak dawna?

– Będzie od roztopów...

– Wtedy to pojawiły się pierwsze Nurronu oddziały na pograniczu...

– Nie wiem, o czym mówicie panie, ale pewnikiem rację macie.

– I wiedzieć nie musisz, tak tylko na głos myślę.

– Czy oni tu pozostaną? -zapytał chłop zatrwożony.

– Masz na myśli leśnych?

– Tak panie.

– Oni nie są największym dla was zagrożeniem – odpowiedział Gavein z ławy powstając – Bardziej musicie na ludzi uważać. Jeśli od tamtej strony ujrzycie jeźdźców w czerni – na trakt wskazał – albo czarne sztandary za polami, do lasu z dobytkiem uchodźcie. Najlepiej, jeśli już teraz gdzie w ustroniu kryjówki sobie przygotujecie.

– Książę nasz nową wojnę szykuje? – zainteresował się siwy, który przez chwilę przysłuchiwał się rozmowie.

– Książę i owszem, ale nie wasz tylko władyka znacznie potężniejszy.

Gavein ruszył przez plac ku ognisku a za nim poszli obaj wieśniacy.

– Spalić trzeba to ścierwo a popioły do rzeki wrzucić i to po trosze, nie na raz, jeśli chcecie by nigdy więcej tu nie wróciła – mówiąc to zauważył zaklinacz, że żaden z wioskowych nie kwapił się do tej roboty, przeto dodał – Jak dotknąć się boicie truchła rękami to na widły nabierzcie. To wszystko do ognia musi trafić i to rychło!

Dopiero teraz się ruszyli. Gavein chwilę za nimi patrzył a potem postał przy ogniu obserwując jak palą każdy kawałek wampirzego mięsa.

– Na popiół – przypomniał – choćby do zmierzchu trzeba było ogień podsycać. I niech wam nie przyjdzie na myśl piec coś na tym ognisku.

– Tak panie zaklinaczu...jako każesz.

– Wszystkich zagryzionych takoż spalcie – gdy to wyrzekł zaczął się wśród ludzi lament. Wiedział jednako jak nad tym zapanować – Chcecie mieć tu całe stado krwiopijców, to róbcie tak dalej.

– Dopilnujemy panie – siwy pozostałych uciszył i znowuż przed Gaveinem bił pokłony – żeby jeden kawałek nie został.

– I dobrze. Jest we wsi ktoś pokąsany, kto przeżył?

Chwilę się naradzali. Siwy niektórych, co dalej stali wypytał, po czym wrócił do zaklinacza z wiadomościami.

– Jeden młodzik wyżył. Już go dopadała, gdy do szamba wskoczył. Reszta rodziny takiego szczęścia nie miała.

– Ugryziony, czy pazurami draśnięty?

– Zęby mu w ręce zatopiła, prawie dwa palce odgryzając...

– Trza go dobić – autorytatywnie stwierdził Gavein.

– Dlaczego panie? Przecie to tylko ręka i do tego lewa. Silny to młodzian, do zdrowia już wraca jak mi powiedziano.

– Tego się właśnie obawiałem. Jad bruxsi uczyni z niego niewolnika. Ubije wszystkich was jak tylko wydobrzeje i z łoża wstanie...

– Nie może to być...

– To nie gdybania, ale wiedza solidna na praktyce oparta – powiedział Gavein, ale nie wiedział w ich oczach wiary. Przeto zrobił coś, co musiało ich przekonać. Rozpiął raz jeszcze koszulę i wyjął swój naszyjnik. Z przyjemnością popatrzył jak wszyscy się cofnęli – Teraz widzicie, że wiem, co mówię.

– Widzimy, ale my...zabijania jako wy nie nauczeni. Zwłaszcza, że on...

– Rozumiem. To jedno jeszcze dla was bez zapłaty zrobić mogę – powiedział zaklinacz miecz wyciągając – Wskażcie mi tylko drogę.

Idąc ku chacie zauważył przerażone, ale i jakby mniej mu chętne spojrzenia. Wiedzieli, że ich uratował, ale będąc prostakami nie rozumieli, dlaczego chce życie młodzikowi odbierać. Ale Gaveinowi obojętna była ludzka wdzięczność. Nie mógł wszelako pozostawić nawet cienia szansy na potwora odrodzenie.

 

***

 

Aisly-Mos jako na drugi dzień się okazało, wielkim grodem było, choć niewielu o nim wiedziało. A to z racji tego, że położone w głębi gór wysokich wolało się nie rzucać w obce oczy. Wszelkiej maści zbrodzienie tutaj ściągały, jako i bankierów kasta. Sprzedać i kupić wszystko tutaj mogli, co z rabunków i kradzieży pochodziło, ale o tem tylko nieliczni wiedzieli. Listy wierzytelne do każdego bankiera na znanych ziemiach w mieście tym wystawione zawsze realizacji się doczekały. Nikt nie śmiał podważać ich wiarygodności. Złota nikt tu nie brał, jako że z przewozem kłopot by mógł być przy takiej złoczyńców obecności. Zresztą złota tu nie poważano, chyba, że w oberżach i zajazdach. Tak jak w "Pełnym Trzosie" gdzie drużyna się zatrzymała. Tu podzielili się rolami. Dwóch juków pilnowało, dwóch na handel poszło.

Zajechali na dziedziniec zajazdu z rana, ale Tranog z Morfem wrócili dopiero, gdy słonce się chyliło ku zachodowi. Twarz barbarzyńcy szerokim uśmiechem wszystkim wskazywała, że dobry zrobili interes. Wszelako w moc papierków nie wierzył i wolałby złoto żywe aleć Heretixus w końcu go przekonał, że szesnaście pełnych wozów kruszcu, jakie za magiczne przedmioty w sumie otrzymali lubo cztery fury kamieni szlachetnych ściągnęłyby na nich i tysiące przeciwników. A list wierzytelny z hasłem albo i dwoma na bank tylko właścicielowi wiadomy z potwierdzeniem odbioru w kuli magicznej przekazanym pewność dawał, że za rogatkami nie stanie się wybraniec nędzarzem lub trupem zgoła. Zresztą takie tu niepisane prawo panowało, że każden kto w mieście handlował nietykalność od innych zdobywał. Przynajmniej w sprawie łupienia, o czym rychło się przekonali.

Seeleon z Gaveinem selekcji nad rzeką już dokonali zostawiając jedną sakwę i jedną derkę najprzydatniejszych magicznych detali. Resztę do sprzedania przeznaczyli. Tranog z Heretixusem ostrożnie, po części łup rozprzedawali zdając sobie sprawę, iże tak wielka ilość magicznych przedmiotów nie dość, że uwagę na nich by zwróciła a jeszcze napytaliby sobie kłopotów i ceny zaniżyli. Tak, więc trzydziestu handlarzy z okładem tego dnia odwiedzili. Morf negocjował pod fałszywymi obliczami. Tranog zaś reszty towaru niedaleko ukrytego pilnował. Ceny jako się okazało na tyle wysokie były, że majątek, jakim dysponowali wystarczyłby na zakup niemałego królestwa. Listy wierzytelne tak podzielili, by każden otrzymał część swoją. Trzech członków drużyny to dotyczyć miało. Morfowi Tranog przyobiecał jeno procent, ale gdy do kupy wszystko zliczyli i on czwartą część dostał. Złota w trzosach Tranoga i kamieni szlachetnych też niemało było, jako że barbarzyńca z zamku zabrał co nieco prócz magicznych przedmiotów. Zatem po powrocie z targowania zasiedli do suto zastawionego jedzeniem i piciem stołu. I bawili się długo póki przed nimi nie stanęła dziewka.

Właśnie toast wznosili, gdy podeszła. Wypili a morf wstał by przedstawić ją pozostałym.

– Oto Xenia. Moja była wspólniczka. Myślę, że nada się do tej wyprawy.

Gavein obejrzał ją ciekawie. Wysoka była nad miarę i dobrze zbudowana, ale proporcje kobiece zachowała. Nawet bujnie natura ją wyposażyła, acz nie za bardzo, co by w walce przeszkadzało. Rude włosy miała, co nasuwało proste skojarzenie z Katherine. Tyle że wojowniczka krwi eleviej ni kropli w sobie mieć nie mogła. Nie to, by była brzydka. Gdyby ją umyć wielu by się spodobała. Twardość jej rysów jednako raczej wśród plebsu ją plasowała.

– Baba – mruknął Tranog.

– Białogłowa – poparł go nekromanta.

– Wojowniczka – odparła Xenia hardo pod boki się ujmując.

– Taka tam wojowniczka jak z mojej rzyci śpiewaczka – barbarzyńca nie dawał za wygraną.

– Pohamuj się Tranogu – poprosił Heretixus – Wszelako znam ją dobrze. Wielki ma talent nie tylko do kradzieży.

– A, ten talent – rozradował się południowiec – to dobrze, bo chodząc z wami już zapomniałem, co robi się z kobietami.

– Taki wieprz jak ty, może to robić tylko ze świniami – złodziejka oparła obie ręce na stole przed Tranogiem, któren garniec powoli odstawił i aż dziw brał, że samym wzrokiem jej nie zabił. Wszelako hamował gniew siedząc między kompany – Co, strach ci nie pozwala odpowiedzieć na zaczepkę damy?

To jątrzenie jeden finał mieć mogło. Zwłaszcza u Tranoga. Jako strzała z cięciwy uwolniona z siedziska wystrzelił i za kark dziewkę pochwycił. Nad ławą przeciągnął tak, że nogami poroztrącała kilka garnców.

– Pomnij, do kogo kierujesz te słowa – wycedził przez zaciśnięte zęby.

Zamilkła kapela, gwar ucichł. Morf cofnął się o dwa kroki. Gavein odpiął powoli troki, miecz w pochwie trzymające, ale ostrza na razie nie obnażał. Tymczasem Xenia z posiniałą twarzą, trzymana w uchwycie Tranoga niczem stalowymi obcęgami, przez chwile się natężała i...plunęła mu w twarz.

Barbarzyńca rozeźlony cisnął nią nad ławą, aż w ciżbę gapiów przy barze wpadła. Harmider się zrobił, ale w momencie, gdy Tranog ławę przesadzał spomiędzy kłębowiska ciał wynurzyła się Xenia masująca szyję od uścisku poczerwieniałą. Stanęli naprzeciw siebie. Tranog o głowę ją przewyższający i dwa razy szerszy w barach oraz złodziejka o kocich ruchach.

Ona pierwsza zaatakowała. Szybka była, za szybka dla większości tutaj zgromadzonych. Gavein mógł iść o zakład, że w tłumie może paru się znalazło, co widziało jak uderza. Albo jak uderzać próbuje, bowiem Tranog tylko na to czekał. Instynkt gladiatora i wojownika podpowiedział mu na ułamki sekund przed zadaniem ciosu, jakim torem on pójdzie. Wielka pięść południowca wyprzedziła szybkie uderzenie i głowa Xeni odskoczyła w tył a za nią cała wojowniczka. Z osiem łokci w powietrzu leciała, nim zwaliła się na ławę i kompletnie ją zdemolowała. Tranog dyszał niczym zwierz oczami przewracając i szukając nowej ofiary, ale w tłumie nikogo chętnego nie znalazł. Powoli zaczął się uspokajać.

– Nie jestem wieprzem – powiedział palcem zataczając koło – A kto tego nie zrozumiał...

– Skoroś nie wieprz, czemu jako on cuchniesz?

To pytanie dobiegło z rumowiska, jakie kłąb ciał stanowił i załamana ława. Xenia, bo ona te słowa wypowiedziała powoli się podniosła masując opuchniętą szczękę. Splunęła krwią i językiem stan uzębienia sprawdziła.

– Jeszcze ci prukwio mało? – zapytał Tranog.

– Raz po twarzy pogłaszczesz i myślisz żem twoja na wieki?

Gavein wiedział, co teraz się stanie. To znaczy częściowo, na tyle ile zdążył poznać Tranoga reakcje. Barbarzyńca z rykiem skoczył ku wojowniczce. Z rękami ku niej wyciągniętymi pędził jak byk rozjuszony. Ona jednako zwinnym ruchem na bok umknęła i robiąc obrót okutym butem w tył głowy go kopnęła. Coś chrupnęło niczym kość łamana, ale Tranog tylko się otrząsnął jako tur po złamaniu drzewa. Xenia nogę opuściła i na but spojrzała. Część okuć z niego na klepisko się posypała.

Barbarzyńca raz jeszcze uderzył, bez żadnego sygnału. Uchylała się, acz nie całkiem zdążyła. Pięść wielka jak dzban w bark ją trafiła na ziemię posyłając. A jednak dziewczyna padając dziwną sztuczkę uczyniła. Tranog idąc za ciosem ku niej się zbliżał. Ona jednako wykorzystała swój upadek by nogi w powietrze wyrzucić obie. Jedna trafiła w podbródek zaskoczonego barbarzyńcy a druga przeszła bokiem pozostawiając na policzku długą acz płytką ranę.

Znowuż zamarli oddaleni o kilka kroków od siebie. Ona powoli na nogi wstawała a on krew z twarzy otarł i popróbował jej końcem języka.

– Jako tanie wino musi smakować – Xenia uśmiechnęła się jadowicie.

– Nie będzie ci dane popróbować.

Ruszył ku niej, ale tym razem wolno, ciałem balansując jakby w ręce broń miał i przeciwnika na arenie podchodził. Zamarkował jeden cios, potem drugi jej reakcje obserwując. Wreszcie się starli, ale to ona zaatakowała. Po kolejnym uniku miast odskoczyć uderzyła w dziwny dla Gaveina sposób obiema rękami. Zaskoczony Tranog jedną odbił, ale druga sięgnęła jego twarzy. Od strony rany. Dziewczyna odskoczyła i parodiując ruch barbarzyńcy językiem posmakowała krwi jego. Wszyscy czekali szyderstwa kolejnego, ale ona miast tego ręce opuściła.

– Nie wino, ale krew to jest – rzekła.

Tranog zatrzymał się trochę ogłupiały.

– Że co?

– Głuchyś, to, co ścieka po twojej twarzy jako krew smakuje...

Barbarzyńca też opuścił ręce aczkolwiek wolniej niż Xenia. Obserwował ją bacznie przez moment a potem uśmiechnął się.

– Niech skonam, w życiu białogłowy nie widziałem, która by po ciosie moim wstała. Co ja gadam, nie ma chłopa takiego.

  Dla słów tych podkreślenia zdzielił kułakiem barczystego młodzieńca, co obok niego się znalazł stojąc w pierwszym gapiów szeregu. Ten, choć nie ułomek, nakrył się nogami kilku innych przy okazji przewracając. Nie wstał, przytomności pozbawiony całkiem.

– Nie mówiłem. Wierzajcie mi – rzekł do Gaveina i reszty się odwracając – wcale się w tej walce nie hamowałem.

– I ja przyznam – wtrąciła Xenia – że nigdy jeszcze po jednym uderzeniu na ziemi nie leżałam. A dzisiaj zdarzyło mi się to po dwakroć w tak krótkim czasie.

Podeszła do Tranoga bacznie mu się przyglądając, ale z jego oczu zniknęła już ślepa furia i wściekłość. Dłoń ku niemu wyciągnęła jak do powitania.

– Zawrzyjmy chwilowo pokój barbarusie – powiedziała.

– Pod jednym warunkiem – on na to.

– Jakiż to warunek?

– Odwołasz to, co powiedziałaś.

– Znaczy, co?

– Że jestem knurem...

– Najpierw to sprawdzić muszę – sięgnęła do sakiewki, co ją przy pasie przypiętą miała i wyjęła chustę jedwabną. Twarz Tranoga z krwi otarła, ale delikatnie. On nie drgnął nawet, wpatrując się w jej oczy. Gavein też w nie spojrzał wykorzystując wzrok sokoli zaklinacza. Ale koloru tych oczu nie był w stanie odgadnąć. Barwy ich się zmieniały, tak przynajmniej to odbierał.

– Zawsze i wszędzie, do twoich usług jestem w tym względzie – odparł południowiec i gest dworski parodiując zaprosił ją do stołu. Siadając wysupłał z trzosu monet parę i rzucił na rumowisko po przeciwnej stronie. Potem jeszcze dorzucił na szynkwas talara.

– To za ławę – powiedział i usiadł – A nadto podaj nam jeszcze wina a dla damy miodu przedniego.

Muzycy grać zaczęli po chwili. Goście zajazdu wzrok od nich odwrócili i tylko młodzieniec nieprzytomny i gramolący się niemrawo spod załamanej ławy jeszcze wskazywali, że przed chwilą coś innego niż normalna zabawa działo się na sali.

– Heretixus wspomniał mi, że jest robota – powiedziała Xenia popijając miód miedzy członkami drużyny.

– A jest, ale niebezpieczna – odpowiedział jej Gavein.

– Bardziej niż jego zaloty?

Zaklinacz skinął głową.

– Znaczy niebezpieczna – uśmiechnęła się krzywo, szczęka opuchnięta o sobie znać dała – A dokładniej, o co w tym chodzi?

– Tego nie powiem ci w tym miejscu. Za dużo tu obcych uszu i oczu.

– Zatem kiedy wyruszamy?

 

***

 

 

Długa to była podróż i męcząca. Trzy dni w siodle od świtania do zachodu słońca a nawet dłużej, jeśli uznał tak oficer. Przez czas cały trzymali się traktu szerokiego, że kilka wozów mogło się na nim minąć bez problemu nijakiego. Do grodu żadnego jednako nie zawitali. To było nowością dla zaklinacza i pozostałych. Tak w Nurronie drogi były pomyślane, by nie musieli podróżni do każdego z miast na szlaku zaglądać. Ci, co chcieli gród odwiedzić na boczne trakty odbijali przy znakach z herbami wykutymi w kamieniu. Reszta karawan szybko ku horyzontowi zmierzała widząc jeno lasy, małe sioła w oddali i co czas jakiś gościńce przy trakcie pobudowane. W jednym z nich na popas się zatrzymali. Drugiej nocy to było, pierwszą na łące opodal traktu spędzili niedaleko miejsca gdzie karawana handlarzy namioty swe rozłożyła.

Potężna to była karczma. Pokoi w głównym domostwie miała ze sto może, a sala biesiadna wielka była jak ta na Hespera dworze. Z tyłu za podwórcem stajnie się mieściły, gdzie konie posługacze czyścili i obrokiem karmili a także taboru doglądali, co by go lepkoręcy podczas popasu nie rozdrapali.

Zmęczeni jazdą podróżni nie wchodzili w drogę nikomu, za oficerem żwawo ku komnatom pospieszyli, by zaznać uroków kąpieli i kości na wyrkach rozprostować. Wszak nim minęła druga część nocy Seeleon wszystkich postawił na nogi. Tak jak było to umówione, zajął stół w kącie sali a gdy sprawdził, że wszyscy z eskorty na spoczynek się udali, pobudził kolejnych członków drużyny. Czas się było naradzić.

– Dwa dni jazdy za nami – zaklinacz zagaił – Do celu już blisko być powinno a od księcia nie mamy wieści żadnych...

– A czegoś się po nim spodziewał? – Tranog nigdy dobrego zdania o Ballialsie nie miał – Ojca masz mu ubić i drogę do tronu z kapłanów oczyścić, a nie towarzystwo do dysput stanowić.

– Jednako, gdy mu co wieczór relację z postępów zdaje, nawet słowa nie powie jeno z kuli zaraz znika. Dziwne to mi się wydaje...Jakby mu nie zależało wcale, czy plan się powiedzie.

– Zależeć, pewnikiem zależy – Seeleon trawił słowa jako kęsy suszonego mięsa zanim z ust je wyrzucił – ale o własną skórę się boi i dlatego wszelkich kontaktów przez kulę unika. Nie wiemy przecie, czy tych rozmów, co idą z kuli w eter, nie da się z boku podsłuchać...

– Wykluczyć tego nie można. To fakt. Czemu jednak nie uprzedził...

– Bo jeśli się da podsłuchać, to postronny słuchacz jeno usłyszy, że ktoś dotarł tu czy tam. Z tego nic jeszcze nie wynika...

– Mądrze gadasz – przyznał Gavein klepiąc nekromantę po plecach – To wiele wyjaśniać może. Jednako bez jego pomocy wiele nie osiągniemy.

– Przyjdzie czas a pewnikiem wieści dostaniemy.

– Nie ma co nad tym gdybać – podsumował dotychczasowe gadanie Tranog, który garniec swój już osuszył – jeno swoje trza robić. Nie chce gadać kurczuk tępym nożem skubany, to niech nie gada. Ty też bracie za dużo nie mów leśnemu pomiotowi.

– Mądra rada – przytaknęła mu, jako zawsze Xenia, do czego już dawno się przyzwyczaili.

– Swoją drogą – mruknął Gavein – przydałoby się zasięgnąć wśród miejscowych języka.

– Ryzykowne to być może. Nie wiadomo kogo wypytać, by się nie wydało iże obcy jesteśmy i nie znamy wszystkich tutejszych obyczajów. Pamiętacie, co z magusem się stało, gdy zamienił słów kilka z zaklinaczem?

Zamilkli i wino tutejsze pić poczęli. Nawet im smakowało, choć korzenny posmak w ustach pozostawiało. Więcej tematów do rozmowy nie mieli, więc powoli do wyjścia się szykowali. Tranog rzucił na stół kilka srebrnych i złotych monet. Uczynił to jednako z takim rozmachem, że jedna z nich na klepisko spadła i potoczyła się pod ścianę.

– Licho nadało – mruknął barbarzyńca idąc po pieniądz upadły. Aleć pierwszy podbiegł do niego młody wilkowyj. Schwycił złoto pazurami i spojrzał na olbrzyma, co był ledwie o dwa kroki. Rozległo się głośne, ostrzegawcze warknięcie, ale nie wilczy je wydał, lecz Tranog. Odmieniec kły wyszczerzył w parodii uśmiechu i łapę do południowca wyciągnął rozwartą z leżąca na niej monetą.

– Nie krradnę, jeno podniieść pommagam – powiedział z trudem językiem obracając.

– Nie zabijam – odparł Tranog po topór sięgając – jeno dusze potępione uwalniam.

Skulił się wilczy oczekując ciosu, ale nekromanta powstrzymał rękę z toporem, nad głowę już wzniesioną. Spojrzał na niego barbarzyńca zdziwiony, a Seeleon pokręcił jeno głową.

– Języka nam trzeba – powiedział nie używając nurrońskiej mowy.

– Poczytasz sobie z jego trzewi – tak samo południowiec odparł w języku swoim.

– I wszyscy się dowiedzą, co tu robim?

Uśmiech pojawił się na ustach Tranoga. Opuścił topór błyskawicznym ruchem z dala jednako od kłębka furta w kącie skulonego.

– Tranog jestem – powiedział na głos i wielką rękę ku wilczemu wysunął – męskie żartowanie lubię...

Wilczy spode łba to na niego spoglądał, to na topora ostrza i z kąta się nie ruszał. Za to pod nim pojawiła się z wolna rosnąca kałuża...

– Nie bój się – Xenia odsunęła barbarzyńcę i za ramię kudłate odmieńca ujęła – Wybacz temu gburowi, nadmiaru trunku to jest wina, a nie charakteru tego męża. Rzeknij, jako cię zwą?

– Bayrron, o piękna pani – wilkowyj powstał niechętnie, nadal na Tranoga się gapiąc.

– Zasiądziesz w naszej kompanii? – zaproponowała mu gościnę dziewczyna miejsce przy stole wskazując. Na ten znak rozsunęli się Gavein i morf pośrodku ławy miejsce dla leśnego robiąc.

– Nie goodzi się...- zaczął wilkowyj ale uciszyła go rękę na pysku kładąc.

– Nie tobie to oceniać – powiedziała.

– Nie goodzi się, tak ubrrudzonym między luudzi siadać – dokończył zdanie Bayrron gdy mu wreszcie zdjęła rękę z pyska – Poozwólcie się obmyć...

– Jeśli takie jest twoje życzenie – zanim zniknął Xenia za ramię go schwyciła i dodała cicho – Trzy takie monety otrzymasz jak ta, co nadal ją w dłoni trzymasz, jeśli wrócisz do nas...

– Dobrrze – leśny skinął głową i pomknął do odrzwi.

Zasiedli ponownie przy stole i zamówili wina. Do tego misę mięsa dla wilkowyja. Poprawdzie dziwne dla nich było by z wilczym przy jednym stole siedzieć, aleć jeśli się dobrze zastanowić, tylko Tranog w tym towarzystwie był w pełni człowiekiem. Niemniej, po tamtej stronie Otchłani, nie było przypadku znanego takiej fraternizacji. Tutaj jednako, w sercu Nurronu, nie było to chyba niczym szczególnym. Wszak przy kilku stołach siedziały gromady kupców a między niemi różne istoty, niektórych nawet nazw nie znali, a co dopiero pochodzenia.

– Myślisz, że wróci złodziejskie nasienie? – Tranog nie bardzo wierzył w takie cuda. Nakryty na rabunku złodziej, potem wypuszczony, musiał w jego mniemaniu, co sił uciekać.

– Obaczymy – nie Xenia to powiedziała, jeno Gavein.

I obaczyli po chwili. Wilczy ze zmoczoną sierścią pojawił się na sali i zwinnie między stołami pomykając zbliżył się do kompanii. Wskazał mu miejsce Gavein. A gdy już zasiadł leśny miedzy nimi, misę mu wskazali.

– Dzięki stokrrotne – leśny powiódł po nich jakby z wyrzutem czarnymi oczami – ale mięsiwa nie jadam.

Spojrzeli po sobie zdziwieni.

– Znaczy pieczystego? – zapytał Tranog.

– Znaczy żaadnego – padła szybka odpowiedź z ust wilczego.

– Jakże to? – tym razem Xenia upust dała swojemu zdziwieniu.

– Norrmalnie, pani.

– Normalnie, to wilkowyje mięso wcinają – wtrącił do tej pory milczący Seeleon.

– Ale nie Bayrron.

– Wolno zapytać dlaczego?

– Nie smakuje – wilczy krótko odpowiedział – Jarrskie dania wolę.

Wszyscy się temu dziwowali i długo trwała by na ten temat dysputa, gdyby Tranog przytomnie nie zapytał.

– Ale miód i wino pijesz?

– Rrrozumie się.

– To ja tego jedonia ogryzę, a ty osusz garniec – barbarzyńca przysunął do siebie ze trzyfuntowy udziec okraszony sosem a jego porcja trunku stanęła przed Bayrronem. Leśny we dwie łapy go schwycił i szybko przechylił. Potem długim językiem pysk oblizał.

– Dobrre.

– Więcej Bayronie dostaniesz, jeśli odpowiesz na pytań parę – zagadał do niego Gavein przywołując jednocześnie posługacza.

– Dobrrze.

– Widziałeś Jaśniejącą Górę?

– Tak. Rraz. Ale dawno.

– Możesz coś o niej powiedzieć?

– Tylko luudzie tam wstęp mają.

– Niewiele o niej wiesz?

– Nieewiele.

– A może mówić nie chcesz? – wtrącił Tranog groźnie na leśnego spoglądając.

– Nieprrawda. Bayrron mówi wszystko, co wie.

– Skąd nam to wiedzieć?

– Bayrron może prrzysiąc.

– Wierzymy ci – wtrącił się teraz Gavein – Ostawmy temat góry. Powiedz nam przyjacielu jak długo tu jesteś i czym się zajmujesz?

– Stado odrrzuciło Bayrrona, bo mięsa jako inni nie jaadał. Chcieli z niego ofiarrę złorzyć. Tedy ku górrze podążył przed trzema rrokami, bo tam ludzie byli i więcej jedzenia – im więcej wilkowyj mówił, tym składniej mu to wychodziło – Między pątnikami sztuczki wyczyniał aby zarrobić na strawę...

– Znaczy kradłeś.

– Znaczy krradłem – przyznał leśny – ale trrochę tylko. Częściej poezję deklamowałem.

– Poezję?

Bayrron tylko skinął głową, bo pił właśnie wino, gdy padło pytanie.

– Nie do wiary – mruknął Tranog – Jeszcze powiedz, że sam ją pisałeś.

– Nie panie z toporrem, ja pisać nieuczony.

– Wiedziałem...

– To, co układam, tylko w pamięci mojej jest zachowane.

Zakrztusił się barbarzyńca i Xenia musiała zdrowo go w plecy trzepnąć, bo sinieć zaczął mięsiwem zatkany.

– Proszę, na wilkowyja poszedłeś a poetę byś zabił – roześmiał się nekromanta, gdy umilkł kaszel przeraźliwy.

– Szczochuś on jest a nie wierszokleta – Tranog winem zapijał, gardło czyszcząc – Gdzie taka morda kudłata może wiersze układać?

– Dlaczego? – powiedział morf słuchający dotąd w milczeniu tej rozmowy a potem do Bayrrona zwrócił swe oblicze – Może byś tak co swojego nam zadeklamował?

Spojrzeli na wilczego a ten o mało pod stół się nie schował. Koniec końców zgodził się wystąpić, skoro nalegali. Rozsiedli się wygodniej członkowie kompanii a on zaczął recytować:

 

Żyłem, lecz ból mi oddychać nie dawał

Gogacz pierrś mą ścisnął, serrce me obwinął,

Myśli me kąsał i zemstą napawał.

Odtąd świat cały miałem w obrzydzeniu,

Nie śmiałem w oczy zajrrzeć przyrrodzeniu,

Na wszystkie jego dźwięki i ozdoby

Padł całun mojej wewnętrrznej żałoby.

 

– Smutne to – powiedziała Xenia gdy leśny skończył – ale jakże piękne i prawdziwe.

– Ja tam nie wiem – mruknął Tranog widząc, że jego pannie wielce się to spodobało, co przed chwila usłyszała – Takie rymy to i ja wyrecytować mogę.

– Akurat – jednym głosem Gavein, nekromanta i dziewczyna to powiedzieli.

– Akurat, to zbudował zikkurat – barbarzyńca nie dał się zbić z tropu – Stawiam dziesięć sztuk złota, że na moim stanie. Zrobimy tak, ja powiem wiersza kawałek a on niech lepszy na ten sam temat wyrecytuje.

Wilczy łypnął czarnym okiem i pokiwał głową jakby dając na zawody przyzwolenie.

– Przyjęty twój zakład barbarusie – nekromanta ubawiony przybił to dłonią i tak konkury rozpoczęli. Tranog odchylił się do tyłu i zmarszczył czoło jakby szukał w myślach odpowiedniej frazy. Pozostali dobrze się bawili czekając jak wielkiej da w tym pojedynku plamy. Wtedy wstał i zaczął. Choć w recytacji nie miał wielkiej wprawy, ale powiedział, co miał powiedzieć wprawiając wszystkich w bezgraniczne zdumienie. A brzmiało to tak:

 

Jam jest duch twojego ojca

Nocami karną odbywam wędrówkę,

We dnie oczyszczam się postem ognistym,

Póki obrzydliwości moich grzechów

Do cna się nie wyprażą. Ale zdradzić

Tajemnic mojego więzienia nie wolno

Najbłahsze słowo mojej opowieści

Już by ci duszę zdruzgotało, ścięło

Krew w żyłach, oczy z orbit wysadziło,

Czuprynę utrefioną rozwichrzyło,

Aże włosy wszystkie stanęłyby dęba

Jako kolce spłoszonego brejeża.

 

Jako paw pusząc się usiadł Tranog z dumą na otwarte usta kompanów spoglądając. A tych zdziwienie wprost zatkało i siedzieli oniemieli, choć już cisza panowała. Potem znak dworski barbarzyńca ręką uczynił wilkowego do głosu dopuszczając. Ten powstał niespeszony i niewiele myśląc swoje wyrzekł strofy:

 

Lecz wprrzód zostaniesz na ziemi upiorrem;

I trrup twój, z grrobu wyłażąc wieczorrem,

Pójdzie nawiedzać krrainę rrodzinną,

Powinowatych spijać krrew niewinną.

Tam, na rrodzeństwo własne zajuszony,

Wyssiesz krrew siostrry, córrki, żony;

Ścierrw swój zasilisz cudzym życia zdrrojem,

Chciwie pić będziesz, brrzydząc się napojem.

A twe ofiarry rrozstając się ze światem

Poznają, że ojciec był ich katem;

 

– I co ty na to Tranogu? – zapytała Xenia gdy aplauz po występie wilczego umilkł – Jakaż będzie twoja odpowiedź?

Barbarzyńca siedział markotny i myślał, a myślenie widoczny ból mu sprawiało. Ale w końcu, gdy wszyscy uważali, że się podda znalazł coś, co mu się spodobało:

 

Jest właśnie ta złowroga pora nocy,

Gdy poziewają cmentarze i piekło

Zarazę rozpościera. Oto mógłbym

Chłeptać dymiącą krew i spełnić czyny,

Których dzień nie zniósłby...

 

   Gdy mówić skończył nie trwało nawet chwili, gdy nadeszła celna ze strony Bayrrona riposta.

 

Ostatnią twoją ofiarrą na świecie

Będzie twa córka, najmilsze twe dziecię,

Ona konając krrzyknie na cię: Ojcze!

I krrzyk ten ściśnie usta dzieciobojcze,

Natenczas rręką przeklętą z jej głowy

Oderrwiesz włosów warrkocz burrsztynowy;

Z tego warrkocza pukiel darrowany

Może na sercu nosi jej kochany,

A ty dziś w piekle złożysz jego szczątki,

Jak samobójstwa twojego pamiątki.

Wrrócisz się znowu pomiędzy grrobowce;

A tam upiorry, twoi współwędrrowce,

Byrry, Anusze, spotykają cię w mrroku...

 

– Dość! – nie miał już konceptu Tranog by dalej prowadzić ten bój na słowa zażarty – Niech będzie, wygrał leśny ryj kosmaty.

Na ławę posypały się monety złote, które wilkowyj szybko zagarnął i umieścił w trzosie, przemyślnie między długimi kłakami ukrytym. Xenia po grzywie go pogładziła a potem do swojego oblubieńca się przytuliła. A ten po porażce siedział naburmuszony jak bukłak skwaśniałego wina.

– Pięknie walczyłeś kochany – szepnęła do niego tak by i inni to usłyszeli – Aleć z mistrzem wielkim stanąłeś w szranki.

– Takie tam wierszoklepanie – burknął barbarzyńca – Komu to potrzebne? Niech taki poeta stanie na polu bitwy...

– Napij się wina – morfina garniec mu podała i nadal po plecach gładziła. Reszta tymczasem powoli do siebie przychodziła.

– Jakeś tego dokonał? – pierwszy do głosu doszedł Seeleon – Wszak ty nawet czytać nie umiesz. Nie mówiąc o poezji rozumieniu.

– Po prawdzie, to magister, co grzebał u Ballialsa w naszych głowach, coś musiał u mnie sknocić, bo od tamtej pory cos dziwnego z moją pamięcią się dzieje.

– Twoje to były strofy? – morf szybko nekromancie zawtórował.

– Czy ja wyglądam jak to bydle kudłate – wskazał barbarzyńca leśnego ręką w której trzymał garniec – Pamiętacie, jak na zamku Khamyletusa, Wyll odczytał przy wieczerzy stron kilka swojego poematu?

– Pamiętamy – przytaknął Seeleon – ale co on tam gadał to nawet nie wspomnę.

– A mnie po tym w głowie grzebaniu wszystkie słowa w ten dzień wypowiedziane powróciły. Przekleństwo jakieś, zaraza by go dosięgła lepkimi palcami, magistrowa jego mać paskudna.

– Wyll, powiadasz panie z toporrem – wtrącił się do rozmowy wilkowyj – znam wielu znamienitych poetów, ale o takim nie słyszałem. A strrofy jego wielce są wymowne...Chciałbym bliżej je poznać.

– Nie tym razem, może jak będziemy z góry wracali – mruknął Gavein -Bieżaj swoją drogą Bayrronie, jako i my pobieżamy i nie chwal się żeś tak łatwo wygrał tyle złota.

– I nie pytaj za wiele – Tranog pogładził ostrze topora – bo ciekawość to pierwszy stopień do grobu...

– Rozumiem, ale – leśny za rękaw gaveinowego kaftana chwycił na miejscu go osadzając – możecie być pewni, że waszej tajemnicy nikomu nie zdradzę. Teraz już wiem, że za Otchłanią też jest poezja niezgorsza od naszej. Bo wy z drugiej pochodzicie strony?

– A mówiłem nie pytaj – południowiec zaczął wstawać z toporem w dłoni i błyskiem ognistym w oku – Teraz się doigrałeś kudłaty gamoniu...

– Ostaw go Tranogu w pokoju – Gavein ręką zasłonił leśnego, któren na ławie się skulił – Bayrron naszej tajemnicy nie wyda.

– Nie wyda – zaskomlał żałośnie wilkowyj – nie wyda, nie wyda.

– Nadto nie ma co na siebie zwracać uwagi.

– Wszak możemy z Seeleonem pod las go wyprowadzić i tam z cicha ubić – barbarzyńca przy swoim jednako obstawał.

– Odejdź – popchnął leśnego zaklinacz nie zważając na te słowa – i zapomnij, żeś nas tu widział.

– Nie wiesz bracie, co robisz – barbarzyńca nie dawał się jednako przekonać i nadal stał z orężem w dłoni – Skąd pewność, że nie wyda nas miejscowym?

– Stąd, że na górze jest dwudziestu czterech Nieulękłych, którzy wnet porządek zrobią, z każdym, kto na naszej drodze stanie.

– Jako z magusem – mruknął nekromanta.

– Właśnie. A nie masz tutaj tylu zbrojnych, żeby nas powstrzymali. Zresztą – te słowa skierował do leśnego – Każden, kto z nami rozmawia, bywa przez Nieulękłych ubijany. Dowiedzą się i po tobie – palcem przeciągnął po szyi – Stąd moja rada, siedź w tym gościńcu i czekaj aż wrócimy. Propozycje będziem mieli dla ciebie, myślę wielce ciekawą.

– Zaczekam, zaczekam – przytaknął raźno łbem wilkowyj – ale zanim odejdziecie posłuchajcie tego:

 

Walka o wolność, gdy się rraz zaczyna,

Z ojca krrwią spada dziedzictwem na syna.

Sto rrazy wrrogów zachwiana potęga

Skończy się zwycięstwem, to rrzecz jest pewna...

 

– Cóż to znaczy? – zapytał zaklinacz – Co to za poemat?

– To nie strrofy – wycharczał leśny nie wyłażąc spode stołu – jeno prrzepowiednia. Drrugi darr jaki Bayrron ma od bogów.

– Dzięki i za to – Xenia w łapę mu wcisnęła kilka dukatów, tak jak obiecała jakiś czas temu – A teraz znikaj.

Nie trzeba było powtarzać, czarna sierść jeno błysnęła, gdy ku wyjściu leśny poeta śmigał.

– Wie kto, co słowa te oznaczały? – zapytał morf gdy zostali sami.

– Jedno jest pewne – odparł Gavein powstając – Niedługo wszyscy się dowiemy.

 

***

Okładka
Spis Treści
Justyna Kowalska
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Ryszard Krauze
K.Kwiecińska
Marcin Lenda
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
K.Leszczyński
Jakub Lipień
LouSac
Lucy
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
A.Mason
Michał Mazański
Rafał Mroczek
Sławomir Mrugowski
Sławomir Mrugowski
Barbara Ogłodzińska
Barbara Ogodzińska
Kamil Olszewski
Pacek
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Andrzej Pilipiuk
Eryk Ragus
Eryk Ragus
RaV
Paweł Rogiewicz
Anna Romanowicz
Jacek Rostocki
Jacek Rostocki
Tomasz J. Rybak
Ryh
Andrzej Siedlecki
Agnieszka Śliwiak
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Robert J. Szmidt
Robert J. Szmidt
Roman Szuster
W.Świdziniewski
Andrzej Świech
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
Vanderberg Club
Tomasz Winiecki
Tomasz Winiecki
Marek Wojaczek
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Robert Zang
Roger Zelazny
Dawid Zieliński
Dawid Zieliński
Zubil
Zubil
Zubil
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Artur Żarczyński
Artur Żarczyński
K.Żmuda-Niemiec
K.Żmuda-Niemiec

Archiwum cz. I
< 55 >