Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Grzegorz Żak Literatura
<<<strona 88>>>

 

Wiek niewinności

 

 

Później ludzie mówili, że człowiek ten wszedł do miasta północną bramą. Inni zaklinali się, że południową. Jeszcze inni twierdzili, że przyjechał na białym koniu. Wszyscy zgadzali się co do jednego faktu – przybył.

Bul-Bul było miastem na bagnach Nieskończonych Prerii. Zanim osiągnęło obecny kształt, osiągnęło wiele innych kształtów, które zatonęły bezpowrotnie w trzęsawisku razem ze wszystkimi ówczesnymi mieszkańcami. Działo się to zawsze pewnego dnia („Pewnego dnia“ – głosiły coraz to nowe pokolenia Pesymistycznych Biczowników Po Plecach (PBPP) – „To miasto zatonie. Albo spłonie. Albo zrujnują je wysokie czynsze. Albo pijane trolle!“ I to zawsze się sprawdzało. Albo i nie) i towarzyszył temu tylko jeden, ale za to bardzo rozciągnięty w czasie odgłos: bul bul (według niektórych zaangażowanych politycznie miejscowych historyków brzmiało to raczej jak mlusmluskglglpllllomsk. Jednak burmistrz nie zgadzał się na zmianę nazwy miasta). Atmosfera w mieście nie sprzyjała przejmowaniu się dobrami doczesnymi, zwłaszcza takimi, które miały ciężar właściwy większy od wody z dodatkiem szlamu i takimi, których nie można było napompować. Znakomita większość mieszkańców preferowała uciechy duchowe, zwłaszcza wszelakie "zagłuszacze" – jak je tutaj zwano, począwszy od domowej roboty chrząszczówek i rosówek, przez piwo bananowe, na niezwykle popularnej w całym Sargalu Ponuropuszczańskiej Żywicy skończywszy . Stosowanie "zagłuszaczy" pozwalało na lepszy odbiór głosów z zatopionych miast, co sprawiało, iż wydawały się one bardzo realne, a co za tym idzie, łatwiejsze do zniesienia. Bul-Bul było miastem podziemnych głosów i zapachów, a w niektóre dni tygodnia także podziemnych dzwonów i prób chórów męskich. Bul-Bul było zabójcze dla uczulonych na komary, nieodpornych na febrę i trzeźwych – abstynencja w tym miejscu kończyła się najpóźniej po kilku miesiącach stanem ciągłego wytrzeszczu oczu, rozwichrzenia włosów i powtarzania "Tak mistrzu", ewentualnie krzyczenia "Zostawcie mnie aaaaaa!" Alkohol w Bul-Bul był prawdziwym lekarstwem. Obowiązkowym.

Bul-Bul było bagnem. Fizycznym. Moralnym. Duchowym. I pachnącym inaczej. Zupełnie inaczej.

Kiedy zapytał o oberżę, odpowiedzią był śmiech i bełkot, trudny zresztą do oddzielenia: "Chopie, zruć kamieniem hik! Hik! A rencze, że w obeżre tfu, hik! W obeżre, dobrze gadam, w obeżre hik! Trafisz" Na grząskich ulicach Bul-Bul nie było wielu kamieni, ale przybysz zrozumiał. W pobliskiej gospodzie było przytulnie, a ceny sprawiały wrażenie bardzo przystępnych.

– Piwa – powiedział.

W powietrzu unosiły się opary alkoholi i szepty. "O której to się do chałupy wraca, co? Znowuś pił?". Szepty wydawały się być szeptane ustami pełnymi żyznej gleby. I to wcale nie dlatego, że nie można było rozróżnić słów, tylko z powodu tego, że tak się po prostu wydawało. To mogła być zresztą sugestia opinii publicznej. Gospodarz wycierał gliniane kufle.

– Cztery skudy – burknął, nalewając.

– Tanio – ręka przybysza sięgnęła po napój. Mniej więcej w połowie dystansu zatrzymała się – w czym ogromny udział miała inna ręka. Obca, twarda, śniada dłoń.

– Nie podoba ci się, że tak tanio, ehem ehem? – zakaszlał nieprzyjemny w dotyku głos. Druga twarda dłoń chwyciła za jasnozieloną koszulę na karku.

– Bardzo mi się podoba – głos obcego był spokojny – puść – powtórzył, nie odwracając się.

– A więc, ehem ehem ehem, podoba ci się? – chwyt stał się nieco luźniejszy, śniade dłonie zwolniły nieco chwyt, jakby po zastanowieniu stwierdzając, że ten wymoczek kłamał, mówiąc "nigdy nie widziałem na oczy topora, nie wiem, do czego służy".

– Tak.

– Aha – chwyt rozluźnił się na tyle, że przybyły łyknął bananowego piwa.

"Matka, gotuj pierogi, a żywo". Nikt nie zwrócił uwagi na szept z zaświatów.

– Aha, ehemehem ehem – podjął kaszlący właściciel śniadych dłoni za plecami pijącego – tego, no, ehem ehm, aha – precz stąd, bo my tu nie lubimy takich, co im się nie podoba, że tu tak tanio, ehem ehem, znaczy, nie lubimy, tego, przybłędo, nie lubimy tego, co się podoba innym, czyli to co im się podoba, to nam... ehem ehem. Nie lubimy przybłędów! Precz! My tu...

"A mówiłam, powtarzałam, ale jak zwykle..."

– ... My tu, ehm ehem, nie lubimy obcych!

– Ksenofobia – stwierdził obcy, sięgając do miski z bagiennymi orzeszkami.

– Co, ehem ehem?

– Ksenofobia. Pan kaszle. Jestem lekarzem, mogę pomóc.

– Co?

Obcy odwrócił się. Za jego plecami stał krasnolud z czerwoną twarzą, czerwonymi oczami i w czerwonej spiczastej czapce.

– Pylica, prawda? Ile lat w kopalni?

– Ehemehememem.

– Tak.

"Już mi to wyprać, trzeci rok w tych samych gaciach łazić nie pozwolę, bo ino smród i zgrzytanie zębów, psia jucha!"

– Nie lubimy tu lekarzy – ubrany na żółto hobbit miał ślady po ospie – jesteśmy zdrowi.

– Ehem ehem ehem?

– Miękniesz, Olaf – niziołek rzucił na talerz ogryzioną kurzą nogę – a ty, dryblasie, nie słyszałeś, co ci rzekł szanowny pan krasnolud Olaf Borodzik? Że precz i że nie lubimy obcych i że co tam jeszcze. No to się słuchaj!

– Jestem lekarzem – odezwał się obcy.

– Ehem eheem emmeehem? – wtrącił z wahaniem Olaf.

– Precz! – powtórzył hobbit – prawda, panowie?

W karczmie było jeszcze dwóch ludzi i pijany ork, ostrzący szablę o podeszwę. Ich miny wyrażały nieme poparcie dla wszystkiego, co może urozmaicić popołudnie.

"A wy spać, ale to już! Siusiu, paciorek i do łóżek!"

Obcy wyprostował się na całą niebagatelną wysokość. Nie musiał się nawet zbytnio prostować, aby wzbudzić szacunek. Nawet w zielonej płóciennej bluzie bez rękawów, białych płóciennych spodniach i białych sandałach na drewnianej podeszwie. Sięgnął do kieszeni.

– Jestem lekarzem – powtórzył. – Przyszedłem was uzdrowić.

W prawej dłoni błysnął zestaw skalpeli i innych narzędzi z ząbkami, ostrymi krawędziami i kłującymi końcówkami. W lewej opatrunek.

– Przyszedłem leczyć. Dlatego nie pożałuję wam usługi medycznej. Za darmo.

Chlusnął niziołkowi resztą piwa w oczy.

– Dezynfekcja – rzucił i nie wytracając pędu, uderzył kuflem w twarz orka.

– Znieczulenie – stwierdził, widząc, jak ork osuwa się z brzękiem szabli na podłogę.

– Ehem, ehemhemeh – Olaf Borodzik najprawdopodobniej próbował załagodzić sytuację. Albo zastanawiał się, po której stronie stanąć.

"Mamo, a Kurufin się bije!"

Niziołki są zadziwiająco odporną rasą, nawet na tak radykalne czynności, jak rzucanie o podłogę. Niektóre wytrzymują i trzy razy. Dwóm pozostałym gościom wystarczył widok narzędzi i szept doktora:

– Tracheotomia? Nie? To opatrzcie ich. Kurs medyczny. A potem prowadźcie do księcia.

"Już nie będę mamusiu"

Zaszło słońce.

 

*

 

– Nazywam się Zgorzel. Doktor Zgorzel. Niedawno skończyłem Akademię Medyczną w Puk-Puk.

Wśród blasku świec książę Smogor spoglądał na potężnego mężczyznę z mieszaniną dziesięciu procent szacunku i reszty powątpiewania:

– Zapewne w sprawie...

– Tak – potaknął doktor. – W sprawie córki waszej książęcej mości.

– Nie przerywaj mi, kiedy...

– Tak jest, wasza książęca mość.

Smogor zerknął na potężnego medyka spod oka. Westchnął niezauważalnie. Doktor Zgorzel, mimo młodego wieku, sprawiał wrażenie osobowości dominującej na wszystkich szczeblach komunikacji. Na zasadzie "Mów, co chcesz, ale ja i tak wytnę ci, co trzeba. Wiesz, że potrafię". W jakiś niewerbalny sposób to przesłanie trafiało do księcia.

– Ci ludzie w karczmie – książę Smogor położył ręce na stole. – Siadajcie doktorze, proszę, więc... Ci ludzie, to znaczy niziołek, ork i krasnolud...

– Będą zdrowi. A teraz chciałbym przejść do rzeczy. Córka waszej książęcej mości jest...

– ...Jest chora...

– Podobno jest...Bardzo blada. Nie lubi światła. Czy jest osłabiona?

– Raczej nie – książę zacisnął wargi. – Ludzie gadają...

– Słyszałem – bezpośredniość Zgorzela była jak oszczep wbijany w oko. Bolała. – Podobno jest strzygą. Wąpierzem. Cóż, zobaczymy.

Książe wypuścił powietrze z ust. Potem spojrzał na medyka z nienawiścią.

– Tak. Tak właśnie mówią ludzie. Za moimi plecami. Ale przecież to niemożliwe. Przecież ona żyje. Wiem o tym, możemy do niej pójść, zobaczyć, przekonacie się doktorze.

– Oczywiście. Ile ma lat?

– Osiemnaście.

– Piękny wiek. Wiek niewinności...

 

*

 

Ranek w Bul-Bul najlepiej spędzać w karczmie. Tak jak i resztę przeciętnej doby. Doktor Zgorzel szybko przywykł do reguł panujących w mieście.

– Ona jest jakaś dziwna – karczmarz wyćwiczonym ruchem przytakiwał medykowi, podróżując jednocześnie w myślach po niemal bezkresnych połaciach swojej żony Miecławy – Fraksena... – Zgorzel łyknął bananowego piwa i zamyślił się – Fraksena... Taka jakaś rozmyta... Wodnista... – odruchowo zerknął do kufla. – Osiemnaście lat i taka... No, wodnista!

Oberżysta z niepokojem popatrzył na gościa. Słowo "wodnista" w pobliżu piwa sprowadzało rozmowę na śliski grunt. Postanowił oddalić niebezpieczeństwo:

– Strzyga to jest, panie.

Zgorzel pokręcił głową.

– Nie... Ona jest wodnista. Trochę jak rusałka, ale inaczej. Jak wodnica... Nie wiem, jestem młodym lekarzem, ale to musi być coś z wodą.

– Mówią, że krew pije...

– Bzdura. Ręczę, że nie. Ona coś ukrywa. Dziś się dowiem, muszę. Wodnista... – podrapał się w głowę. – Jeszcze jedno, karczmarzu! Po zachodzie słońca mam być w pałacu.

Karczmarz bez słowa sięgnął pod ladę i nalał z niebieskiego dzbanka. Na wszelki wypadek.

– Cztery skudy – mruknął.

Zgorzel łyknął.

– Dobre... I tanie. Rzeknijcie mi karczmarzu, te głosy, co to u was słychać, to skąd? Prawda to, że one z miast zaginionych?

– Ano prawda. Tak mówią przynajmniej.

– Aha.

 

*

 

Książę też nie wyglądał najlepiej. Był blady i drżały mu dłonie.

– Tak, balwierze, którzy badali Fraksenę, zauważyli, że jest wodnista. Zalecili wycieranie ciepłymi ręcznikami i zażądali po pięćdziesiąt kramarów za wizytę. Dałem...

– ...?!

– Dałem – powtórzył książę Smogor. – Tylko zmieniłem walutę. Zamiast kramarów dałem baty. Płatne może nie na rękę, ale na szerszą część ciała. Pamiętajcie o tym, medyku.

– Czy... – efektowną pauzą Adrian Zgorzel dał do zrozumienia, że będzie pamiętał. – Czy ona już... No wie książę... Te sprawy? Nie...?

– Jakie sprawy?

– No te – doktor przeklinał w myślach wyższe sfery, przez które musiał w sposób tak zawiły określać rzeczy łatwo pojmowalne przez każdego prostego chłopa. I to na przykładzie dowolnego zwierzęcia domowego. – Wie książę, stosunki.

– Nie rozumiem...

– Sprawy damsko – męskie, że tak powiem – gimnastykował się Zgorzel, próbując nie gestykulować.

– Aaaaa – wydawało się, że Smogor pojął i zmarszczył brwi. – Po co wam to wiedzieć, medyku?

– To ważne dla diagnozy.

– Więc oświadczam, że nie.

Ich spojrzenia spotkały się. Oczy Zgorzela były zimne jak ostrza skalpeli. Oczy księcia Smogora płonęły dziwnym ogniem. "Ogień" – pomyślał doktor – "Taaak."

 

*

 

Z psychologii miał celujący. Profesor Sigismund Jonofor powiedział co prawda, że jeśli chodzi o psychologiczne podejście do pacjentów, to student Zgorzel się nie nadaje i dwója. Ówczesny student czwartego roku spojrzał na profesora. Chciał błagalnie. Szepnął przy tym, zapewne bezwiednie i odruchowo: "rzeźnia". Profesor Jonofor, jako wybitny psycholog, zadrżał, wpisał ocenę i stwierdził, iż "najprawdopodobniej z kimś studenta pomylił, proszę tu już więcej nie przychodzić". Jednak osiemnastoletnia księżniczka to nie stary profesor. To osiemnastoletnia księżniczka.

– Posłuchaj, Frakseno...

– Księżniczko Frakseno – wodnistość Frakseny zamarzała, gdy próbowała ona wyegzekwować szacunek.

– Księżniczko Frakseno – westchnął Zgorzel, sięgając w głąb umysłu i przypominając sobie wykłady Sigismunda Jonofora – "łagodność i delikatne przemawianie do pacjenta kluczem do zdobycia jego zaufania a w konsekwencji, do uleczenia". – Jesteś chora na dziwną chorobę.

– Wiem.

– Chciałbym wiedzieć – łagodność i delikatność to nie był naturalny stosunek do świata młodego doktora. – Czy...

– Czy co? – prychnęła Fraksena i zaczęła bawić się niesfornym czarnym loczkiem nad swoim czołem.

"Ona jest..." – Zgorzel siekał w myślach stado mamutów dwuręcznym mieczem – " ...sobą?"

– Dobra, smarkulo – warknął medyk. – Powiedz mi zaraz, macie tu u was utopców?!

– Kogo?

Doktor Zgorzel też był już sobą.

– Nie udawaj. Utopców. Wiem, dlaczego jesteś taka... jaka jesteś.

– Co?

– Utopce. Mów, gdzie są. W fosie, w sadzawce, w rzece? Mów!

– Ale...

– ...! – wiedział, że zaraz zacznie mówić. Każdy pacjent zaczynał.

Zachlipała. Łzy pasowały do jej szklistej powierzchowności. Spływały po bladych policzkach, tworząc strumienie, rozlewiska, istną powódź. Księżniczka Fraksena była wodnista.

– Gdzie? – powtórzył Zgorzel.

– W uuuuuuu w buuuuuuu! W .... w Oczku! Buuuuuu.

Powinien był ją teraz przytulić. Ale był lekarzem.

– I co?

– Nic, buu, przysięgam, tylko... patrzyłam, nic więcej. Oni..., on jest piękny.

– Czy był nagi? – słowa doktora cięły jak kosa.

– Buuuuuuu!

"Był" – pomyślał.

– Więc tylko patrzyłaś? – raczej stwierdził, niż spytał. Musiał jej wierzyć.

– Uhu.

– Pomogę ci – poklepał ją po ramieniu. – Nie powiem ojcu. Nie martw się.

– Uhu.

 

*

 

W Oczku, niewielkim stawie pod murami, otoczonym szuwarami i kępą drzew, tańczyły utopce. W blasku księżyca błyszczały ich zielone ciała, wirowały długie włosy. Jeden z nich rozglądał się smutnym wzrokiem. Był piękny, wysoki, smukły. I nagi. Kiedy stanął w kręgu tańczących, podniósł błoniaste ręce do góry i zaśpiewał.

Wśród ciszy Nieskończonych Prerii, pod murami Bul-Bul ktoś płukał sobie gardło. Zdecydowanym, ćwiczonym tenorem.

 

*

 

– Nie wiesz o tym, że nie wolno patrzeć na topielca?

– Wiem – księżniczka Fraksena nie była głupia. Ani brzydka.

– No to po co się gapiłaś?

– A ty? – doktor Zgorzel nie wydawał się być wiele starszy – A ty nie robisz czasem głupich rzeczy? Tak po prostu?

– Ja? Ja nie. Jestem lekarzem. Ja leczę.

– Ale... To przecież fascynujące. Wodogost tak pięknie tańczy. Dlaczego nie mogę tam pójść?

– Skąd wiesz, jak ma na imię?

– Bo mi powie... właściwie, to wymyśliłam sobie. To dlaczego nie mogę?

– Bo dziś będę cię leczył.

– Ale ja nie czuję się chora.

– Patrzenie na utopce powoduje szereg chorób, prowadzących niejednokrotnie do śmierci – wyrecytował doktor. – Zwłaszcza na gołe utopce. Musiałaś się gapić?

– Chciałam.

– No to rozbieraj się.

– Co?!!

– Nic. Jestem lekarzem. Mnie się nie musisz wstydzić.

– Ale ...?!

– A chcesz, żeby tatuś dowiedział się o Wodogoście?

– Mówiłeś, że nic nie powiesz.

– Ani słowa. Jeśli dasz się uleczyć.

 

*

 

Książę chodził po zamku i szczerzył zęby. Zwłaszcza dwa przednie – potężne białe siekacze. Nadchodziła pełnia – znienacka, jak zwykle w Sargalu, gdzie pięć słońc i dwa księżyce pracowały odpowiednio w dzień i w nocy w systemie zmianowym, bez większego zwracania uwagi na astronomię. Dlatego pełnia występowała zależnie od nastroju pracujących ciał niebieskich, niezmiernie komplikując życie wszelkim "stworzeniom mroku" – wilkołakom, kotołakom, grzybołakom, wampirom (im komplikowało to życie po życiu) i strzygom. A także bobrołakom.

Zamek pustoszał wieczorami – ze względu na ponurą sławę księżniczki. Ale nie ze względu na księcia, który w każdą pełnię przechodził mękę przemiany w zarośniętą brązowym futrem postać z płaską twarzą, mocnym, płaskim ogonem i dwoma siekaczami, twardymi jak brzeszczoty. A wszystko to od czasu nocnego polowania na bagnach wokół miasta, gdy dziwne zwierzę pokąsało Smogora, ogłuszając go przedtem zrzuceniem na głowę niewielkiej brzozy.

Niektórzy świadkowie mówili, że stara księżna miała przed śmiercią przegryzione piszczele. Jako oficjalną przyczynę zgonu podano gorączkę bagienną.

Książę Smogor od dawna porównywał ludzi do drzew. W jego okrągłych, brązowych oczach doktor Zgorzel był dębem. Dębem godnym ścięcia najjaśniejszymi zębami najjaśniejszego pana. Instynkt brał górę... Kolejne krzesło chrupnęło w szczęce bobrołaka. Do komnaty Frakseny!

 

*

 

– Teraz będę cię przypalał – powiedział doktor Zgorzel, dolewając oliwy do kaganka. Z kaganka roznosił się zapach ponuropuszczańskich ziół – tymianku, melisy, szałwi, mięty i oregano. Wrażliwy nos mógłby wyczuć lekką nutę prawoślazu i  smrekowej żywicy. Oraz rybnego oleju.

– Oszalałeś?! – księżniczka Fraksena, mimo tego, iż ubrana tylko w bieliznę, sprawiała wrażenie bardzo rozsądnej.

– To heteropatia – w głosie lekarza brzmiała duma, właściwa ludziom znającym trudne słowa.

– Hę?

– Heteropatia – powtórzył medyk. – Przeciwieństwo homeopatii.

– Aha – Fraksena nie wydawała się być zadowolona z wyjaśnienia. – A jak to będzie po sargalsku?

– Heteropatia to by było... Bo ja wiem? Tego się nie da przełożyć.

– Leczenie ogniem? – zaryzykowała podpowiedź księżniczka.

– Nie... To znaczy też... To tak, jakby leczyć czarne białym, a zimne ciepłym...

– Aha.

– No właśnie. I dlatego, że jesteś taka wodnista, będę cię leczył ogniem.

Zapach z kaganka otrzeźwiał. Zwłaszcza bardzo dobrze wyczuwalny aromat ryby.

– Oszalałeś. Co to za metoda?

– Nowoczesna. Rozbieraj się.

– Ale...

– Mam zawołać tatusia?

 

*

 

"Wchodzić?" – pomyślał bobrołak. – "Nigdy przecież nie widziała mnie w tym stanie. Ona nawet nie wie. Ona... Zaraz, przecież to ja nie wiem, co ona robi po nocach!". Kolejny mebel z trzaskiem stracił nogi. Zamkowy cieśla się ucieszy. Zawsze po pełni miał dużo zleceń. Dyskretnych i dobrze płatnych.

 

*

 

Przypalał ją delikatnie, umiejętnie przybliżając i oddalając płomień od skóry. Nabierała rumieńców, wysychała. Płomień nie sprawiał bólu, raczej szczypał, pobudzając krążenie krwi. Fraksena czuła moc. Czuła się zdrowsza – tak zdrowa, jak nigdy wcześniej. Zamruczała cicho i, czując dreszczyk rozkoszy, poruszyła łopatkami. Nagimi, tak jak i reszta ciała.

Doktor Zgorzel starał się nie patrzeć. Nie potrafił. Fraksena była piękna. A on był lekarzem. "Wiek niewinności" – powtarzał sobie, zaciskając zęby "Jestem tylko lekarzem" – dodawał w myślach. Nie wytrzymał.

– Teraz – Zgorzel odsunął kaganek od boku księżniczki, rozejrzał się i postawił na niewielkiej półeczce nad łóżkiem – teraz namaszczę cię olejkiem i wymasuję.

– Proszę – Fraksena leżała na brzuchu. – Ufam panu, doktorze.

"Naiwna" – przemknęło przez głowę medyka. Sięgnął po olejek, rozlał trochę po jej rozgrzanych plecach. Olejek chłodził przyjemnie. Pachniał mniej przyjemnie.

– A teraz... – ręce doktora drżały. Wyprostował je w geście odzyskiwania koncentracji.

Zbyt gwałtownie. Za daleko. Po prostu niefortunnie.

Płonący kaganek spadł na plecy księżniczki. Rozlany olej zajął się w jednej chwili niebieskim, pachnącym smażoną rybą płomieniem.

– Ojej! Auaaa! – krzyknęła Fraksena. Miała powody.

Zgorzel rozglądał się panicznie po komnacie. Szukał czegoś.

Nie znalazł. Nie zdążył – z okna zeskoczył długowłosy młodzieniec i własnym ciałem przykrył miotającą się po całym pomieszczeniu i rozpaczliwie próbującą obrócić się na plecy Fraksenę. Ogień zgasł równie nagle jak zapłonął. W komnacie zapanowała ciemność, syk gaszonego pożaru i obłok pary wodnej.

– Pięknie pachniesz, rybko – wybulgotał ktoś.

Wtedy zaskrzypiały drzwi. Światło pochodni w korytarzu wlało się do komnaty. Potem jasną strugę na drewnianej posadzce zakrył cień. Dziwny cień.

Gryzonie wyglądają wyjątkowo śmiesznie, kiedy się dziwią. Dlatego starają się tego unikać – tych wytrzeszczonych oczek, nastawionych uszu, nastroszonej sierści, najeżonych wąsów, podniesionego ogona i przednich łap, a przede wszystkim poruszania nosem w górę i w dół. Ale bobrołak nie jest w pełni gryzoniem. Chociaż, kiedy się dziwi, wygląda zupełnie jak jeden z nich. Zwłaszcza, kiedy odkrywa, że jego własna osiemnastoletnia naga córka leży na środku pokoju pod równie nagim zielonym długowłosym mężczyzną o nieokreślonym wieku. W dodatku na krześle siedzi lekarz, całość pachnie smażonym rybim olejem i tonie w ciemności.

Nawet legendarny Niedziwinic zmarszczyłby brwi. A co dopiero książę Smogor. Tylko że bobry nie mają brwi.

– Potwór... – wyszeptała Fraksena, przytulając się do utopca. Na twarzy wyskoczyły jej przepiękne karminowe rumieńce.

Potwór ruszał nosem jak królik śniący koszmarny sen.

– Wy dranie – głos miał świszczący. – Wy...

Doktor Zgorzel wstał powoli. W jego ręku błysnął wyciągnięty nie wiadomo skąd skalpel. I kilka innych narzędzi chirurgicznych. W głowie błysnęła myśl o rehabilitacji i ochronie życia. Na przykład przed potworem.

– Wodogost, nie! – zielonoskóry topielec nie słuchał wołania dziewczyny. Stanął u boku doktora twarzą w twarz z monstrum.

– Wodogost? Co za Wodogost?! – wychrypiał bobrołak. – Wytłumacz mi się, Frakseno!

Księżniczka zmrużyła oczy i spojrzała na stojącą w drzwiach postać.

– Tatko? – wyszeptała.

Doktor Zgorzel odruchowo skrzyżował zdziwiony wzrok z zielonymi i nieco wyłupiastymi oczami utopca. Pojął.

– Książę Smogor? – skłonił się – Tutaj? Teraz? W tej postaci?

Nienawistna mina bobrołaka nie różni się wiele od zdziwionej. Przynajmniej dla niewtajemniczonych.

– Ja mogę pomóc – Zgorzel był niewtajemniczony. Dlatego kontynuował – Gdyby książę zażyczył sobie, ogon amputować, ząbki podpiłować, albo i ...

– Zamilcz!

Zamilkł.

– A teraz – podjął Smogor chrapliwie – tłumaczcie się. Sugeruję krótko, treściwie i logicznie. Ty zaczynaj Frakseno. Wiek niewinności, co?

 

*

 

Bul-Bul huczało od plotek. Mówiono, że księżniczka wyzdrowiała. Mówiono, że męża sobie znalazła, żabę w zadek pocałowawszy. Żaba w chłopa jurnego się przedzierzgnęła i chociaż zielonego, to zgrabnego i wielce panience Fraksenie do gustu przypadłego. Mówiono też, że zięć księciu się mocno podobuje i że już wspólne wypady nad wodę planują.

Mówiono, iże medyk przybyły duży udział miał w owym szczęśliwym zakończeniu choroby, chociaż książę gestu szlachetnego nie pokazał, jeno wręcz przeciwnie i wygnał medykusa z miasta, słowa różne nieprzyzwoite i niezrozumiałe wykrzykując, jak "deprawancja, niedopilnowanie i nadużycie zaufanja". Podobno medyk takoż wyklinał, że nigdy więcej na wizytę domową nie przyjdzie, że wyleczyć wyleczył, a psy na nim wieszają.

Książę Smogor znowu poczuł się niedoceniany – mówiono o jego córce, o zięciu, o lekarzu. A o tym, że on sam jest bobrołakiem, nikt nawet nie wspomniał. Tylko że zięć z zatopionego miasta pochodzi, dywagowali, że rodzinę ma w związku z tym całkiem niedaleko, ot, parę metrów w głąb. Zły humor wyładował książę na osobie doktora Zgorzela. Miał prawo – był księciem.

 

*

 

Później mówiono, że człowiek ten odszedł z Bul-Bul rano. Podobno mruczał:

– Ja cię kiedyś, draniu, zoperuję!

Nie wiadomo, czy dotrzymał słowa.

 

Okładka
Spis Treści
Justyna Kowalska
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Ryszard Krauze
K.Kwiecińska
Marcin Lenda
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
K.Leszczyński
Jakub Lipień
LouSac
Lucy
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
A.Mason
Michał Mazański
Rafał Mroczek
Sławomir Mrugowski
Sławomir Mrugowski
Barbara Ogłodzińska
Barbara Ogodzińska
Kamil Olszewski
Pacek
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Andrzej Pilipiuk
Eryk Ragus
Eryk Ragus
RaV
Paweł Rogiewicz
Anna Romanowicz
Jacek Rostocki
Jacek Rostocki
Tomasz J. Rybak
Ryh
Andrzej Siedlecki
Agnieszka Śliwiak
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Robert J. Szmidt
Robert J. Szmidt
Roman Szuster
W.Świdziniewski
Andrzej Świech
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
Vanderberg Club
Tomasz Winiecki
Tomasz Winiecki
Marek Wojaczek
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Robert Zang
Roger Zelazny
Dawid Zieliński
Dawid Zieliński
Zubil
Zubil
Zubil
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Artur Żarczyński
Artur Żarczyński
K.Żmuda-Niemiec
K.Żmuda-Niemiec

Archiwum cz. I
< 88 >