Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Dawid Zieliński Literatura
<<<strona 75>>>

 

Ciało żywiciela

 

 

W mrokach i cieniach wąskich uliczek czai się strach wszystkich ludzi. Stłumiony, niemal uśpiony przez światło dnia ukazuje swe ciemne, nieznane oblicze, gdy noc rozpościera czarny płaszcz nad ludzkością, który przez tysiąclecia trwania na tym świecie w swej nieprzenikalności stał się perfekcyjny. Wówczas to ostatnie promienie słońca zwiastują nadejście ciemności, znikając powoli lecz nieubłaganie za linią horyzontu, w odwiecznym cyklu wypierane przez nadchodzący mrok. Jednak dopiero w pełni rozpościera swe skrzydła, gdy niebo przybiera barwę piór kruka, a apokaliptyczne chmury przysłaniają świetlistą tarczę księżyca. Mroczne demony, zwane często lękiem lub przerażeniem, budzą się z letargu, by żerować na strachu człowieka, niczym sępy na świeżej padlinie. Potrzebują go by żyć, oddychać, pożywiać się. By istnieć. Co noc wracają do życia jako przygarbione sylwetki, z pałającymi szaleństwem oczami, jako przemykające ulicami ledwo widoczne postacie, których odgłosy kroków rozbrzmiewają paraliżującym echem w głowach swych ofiar. Za każdym rogiem, samochodem, czy zwykłym kubłem na śmieci wyczekują koszmarne stwory o tysiącach oblicz. To jest ich potęgą, siłą i bronią. To czyni ludzi uległymi, bezwolnymi, wystawionymi na ich ataki. Od setek milionów lat w nieprzerwanym cyklu zabijają dzień, by móc odrodzić się na nowo pod osłoną ciemności.

To właśnie noc jest porą, kiedy Cienie zaczynają żyć własnym życiem.

Ona również bała się Cieni. Widywała je niemal zawsze; kiedy podążała ulicą o późnej porze, kiedy wyglądała przez okno, nawet czasami w ciągu dnia, w najmniej oczekiwanej chwili. Obserwowały ją, wyczekiwały, by w najdogodniejszym momencie rzucić się na nią ze swymi skrwawionymi szponami. Przemykały za jej plecami, wypełzały ze swych mrocznych siedlisk za każdym razem, kiedy wychodziła na ulicę. Wyczuwały ją, jej strach i syciły się nim. Była niemal pewna, że którejś nocy wtargną do jej małego mieszkania i pochłoną ją całkowicie, nie pozostawiając najmniejszego śladu jej istnienia.

Teraz również strach oplótł ją swymi mackami. Stojąc na wąskiej ulicy i obserwując znikające w oddali światła samochodu zrozumiała swój błąd. Kiedy emocje opadły, do głosu doszedł zdrowy rozsądek i zdała sobie sprawę, że właśnie teraz podpisała na siebie wyrok śmierci. Dochodziła pierwsza piętnaście w nocy, a ona stała sama na chodniku, daleko od bezpiecznego domu, niczym wątła ofiara wystawiona na polowanie.

Gdyby chociaż przez chwilę dłużej zastanowiła się, na pewno nie popełniłaby tej karygodnej pomyłki. Siedziałaby teraz w samochodzie, wiozącym ją wprost pod drzwi jej domu. Piotr może i był dublowanym dupkiem, z którym nie warto było mieć cokolwiek wspólnego, ale mogła chociaż zażądać odwiezienia. Za to zdenerwowana na niego do tego stopnia, że złość przysłoniła jej zdolność racjonalnego rozumowania kazała mu zatrzymać się i wypuścić ją. Nie myślała wówczas o niczym innym, jak tylko o tym, by znaleźć się najdalej o ile to możliwe od tego sukinsyna. Stojąc teraz na ulicy, owiewana co chwilę chłodnym wiatrem, wiedziała już, że najgorsze dopiero przed nią.

“Ty beznadziejna, słodka idiotko!”, skarciła samą siebie w myślach. “Tego właśnie chciałaś?”

Podskoczyła przerażona, kiedy niedaleko niej coś z głośnym metalowym hukiem osunęło się na ziemię. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach, a w ustach niemal natychmiast zrobiło się sucho. Nie mogła wykrztusić słowa przez zaciśnięte gardło; z rozszerzonymi strachem oczami wpatrywała się w ciemny kąt, z którego doszedł jej ten hałas. Bała się tego, co tam zobaczy, bała się przeraźliwie, że dostrzeże zakrzywione kły i płonące żywym ogniem oczy. Coś poruszyło się w mroku; ciemność drgnęła, a zamazany niewyraźny kształt ruszył w jej stronę.

Mogła tylko stać sparaliżowana strachem, czując jak rzeczywistość otaczająca ją zaczyna powoli wirować wokół jej głowy. Cień zbliżył się i kiedy już myślała, że upadnie, duży, ale zupełnie niegroźny szaro-czarny kot podszedł do niej i z cichym miauczeniem otarł się o jej odsłoniętą kostkę.

Dotyk miękkiego futra na jej skórze podziałał na nią kojąco. “To tylko kot”, zapewniła samą siebie, powoli odzyskując sprawność swego ciała. Odetchnęła uśmiechając się lekko, bardziej z radości, że jej obawy rozwiały się, niż wyśmiewając własną wyobraźnię. Kot podążył tymczasem wzdłuż ulicy, aż w końcu zniknął jej z oczu.

Strach jednak nie ustąpił. Niewiele przytłumiony czekał tylko, by uderzyć ze zdwojoną siłą. Noc pozostała nocą, Cienie nadal żyły i czyhały na nią. Wiedziała, że zagrożenie nie minęło.

Rozejrzała się po ulicy. Wąska, zastawiona samochodami, zaśmiecona resztkami żywności i starymi gazetami, zakręcała niewiele dalej od niej znikając w mroku. Latarnie uliczne ustawione były co kilka metrów, ale zaledwie co druga, a nawet czasem co trzecia świeciła przytłumionym, migotliwym światłem. Wiatr co kilka chwil potoczył z brzdękiem jakąś porzuconą butelkę, a ciemne okna kamienic wpatrywały się w nią z uporem.

Musiała ruszyć się z miejsca, aby przeżyć. Stojąc tak, była idealnym celem dla wygłodniałych upiorów. Myśl, że będzie zmuszona podążyć tą ulicą napawała ją tak ogromnym przerażeniem, że chwilami nawet głośno modliła się o cud, o cokolwiek, co sprawiłoby, że znalazłaby się w jej ciepłym, atłasowym łóżku. W tej chwili oddałaby za to niemal wszystko. W jej naiwnej, zdominowanej przez lęki główce kołatała się myśl, że kiedy otworzy mocno zaciśnięte oczy wszystko będzie w porządku; znajdzie się z daleka od tych wszystkich demonów, bezpieczna w jasno oświetlonym mieszkaniu.

Jednak kiedy zdobyła się na lękliwe, drobne rozchylenie powiek powitała ją ta sama ulica, z jej cieniami, mrokami i śmiercią. Stała na chodniku sama, z rękoma przyciśniętymi do piersi, a otaczająca ją teraz cisza była okrutnie przytłaczająca. Tylko wiatr cicho zawodził w szczelinach między budynkami.

“No dalej, Julia”, ponaglała samą siebie. “Musisz to zrobić. Musisz, jeśli chcesz rano obudzić się w jednym kawałku. Rusz się, tylko to może cię uratować.”

Wzięła głęboki oddech i z sercem dziko rzucającym się w jej kobiecej piersi postawiła kilka niepewnych kroków przed siebie. Stukot jej obcasów na bruku rozdarł ciszę i echem odbił się od otaczających ją kamiennych ścian, podążając dalej w głąb ulicy. Przezwyciężyła w sobie tę nieodpartą chęć zatrzymania się, nierozsądnie narzucaną przez ogarnięty lękiem umysł i podążyła dalej.

Szła. Jej krok stawał się coraz szybszy, momentami przechodził nawet w bieg. Starała się nie zwracać uwagi na otaczające ją ciemne kąty i zaułki, patrzyła wprost przed siebie oczyma dopuszczającymi do jej świadomości tylko obraz własnego domu, kilka przecznic dalej. Drobna, czerwona torebka obijała się bezwładnie o jej plecy, przewieszona przez szczupłe ramię. Krew pulsowała dziewczynie w głowie, serce niemal wyrywało się z wnętrza klatki piersiowej. Spomiędzy rozchylonych, wypomadowanych na różowo ust ulatywał szybki, urywany oddech.

Skręciła za róg. Prowadzona jedynie instynktem podążała w kierunku własnego domu; wszystkie inne zmysły paraliżował strach. I wówczas, kiedy mijała szerszy odstęp między budynkami coś, czy też może ktoś wyrósł przed nią nagle jak spod ziemi. Krzyknęła i przewróciła się na chodnik, kiedy z impetem szybkiego marszu wpadła na wysoką, mroczną postać.

– No proszę, kogo tu widzimy? – doleciał jej czyjś głos. – Zbłąkana, samotna kobietka.

– Mamy dziś szczęście – odezwał się ktoś inny. – Sama wpadła nam w ręce.

Niemal odebrało jej mowę. Przerażona podniosła głowę i dostrzegła cztery stłoczone wokół niej sylwetki, tonące w ciemnościach ulicy. Światło pobliskiej latarni migotało, uniemożliwiając skutecznie jakiekolwiek bliższe przyjrzenie się postaciom. Nie było to jednak ważne; do jej umysłu niczym lodowata fala wdarła się paraliżująca myśl.

Dopadli ją. Demony w końcu ją miały. Teraz nic nie jest w stanie jej ocalić. Odgryzą jej głowę, wyprują wnętrzności, krwią zabarwią bruk ulicy. Ostateczny moment ich ataku właśnie nadszedł.

Krzyknęła przeraźliwie w nikłej nadziei, że ktoś ją usłyszy. W tym samym momencie czyjeś silne ręce przycisnęły ją do chłodnego chodnika, skutecznie tłumiąc jej wściekłe szarpanie. Była uwięziona.

– Niezły kawałek ciałka – usłyszała. – Trzymaj ją mocno!

– Dziwka! – wycedził ktoś ze śmiechem. – A już myślałem, że dziś będzie nudno.

Zaczęła wierzgać nogami, szaleńczo i opętanie, niczym zraniona zwierzyna. Jednak już po chwili zostały one skutecznie unieruchomione, tak, że niewiele była w stanie zrobić. Siła czwórki oprawców znacznie przewyższała jej własną.

– Proszę nie! – załkała. – Nie róbcie mi krzywdy!

Poczuła ból w lewym ramieniu. Kość powoli wysuwała się ze stawu. Chciała krzyknąć, lecz silny cios w policzek uciszył ją. Do ust napłynęła jej krew.

– Zamknij się! – rozkazał ktoś. – Inaczej poderżniemy ci gardło! Tego chyba nie chcesz, co?

Silna dłoń zacisnęła się na jej szyi, blokując dopływ powietrza. Powoli zaczynała się dusić.

– No, dalej! Rozchylcie te jej pieprzone nogi!

“Boże, proszę Cię nie!”, przemknęło jej przez myśl.

Posypały się przekleństwa. Zaraz potem doleciał ją cichy, metaliczny odgłos uwalnianego z rękojeści noża. Niewiele widziała przez mgłę zasnuwającą jej oczy. W umyśle zamajaczył obraz gazety z artykułem o jej śmierci na pierwszej stronie. Przez chwilę widziała zdjęcie, na którym leżała wypatroszona niczym ryba.

Nóż gładko rozciął jej spódnicę od dołu, aż do samej góry. Serce pompowało krew w oszałamiającym tempie, płuca domagały się znacznie więcej powietrza, niż była w stanie nabrać poprzez palce oprawcy, zaciskające się na jej ustach. Ból niemal całkowicie ją ogłuszał.

“Już niedługo”, przedarło się przez jej głowę. “Umrzesz i będzie po wszystkim”.

Poczuła, jak upiór klęczący pomiędzy jej rozchylonymi nogami ze zwierzęcą agresją zrywa z niej nylonowe figi, odsłaniając jej intymność. Grube, szorstkie ręce ugniatały jej piersi skryte pod lekką, luźną bluzką.

Starała się myśleć o czymś innym. Jej świadomość powoli odpływała w nieskończoność. Lecz wówczas wypadki potoczyły się z zawrotną prędkością, niespodziewanie zmieniając całkowicie swój bieg. Niewiele zdołała ujrzeć, a jeszcze mniej zapamiętać i tylko nieliczne obrazy docierały do jej umysłu.

W momencie gdy prześladowca usiłował w nią wejść, coś ze świstem przecięło powietrze i odbijając światło ulicznych latarni uderzyło w jego głowę. Rozległ się pusty dźwięk, jakby pękającego arbuza, a w ułamek sekundy później szkarłatna krew spryskała wszystko wokół. Pośród fontanny szczątków mózgu i kawałków czaszki mężczyzna osunął się bezwładnie, upadając na twarz tuż obok Julii.

Pozostali, zaskoczeni niespodziewanym atakiem, zamarli na chwilę w bezruchu, nie do końca rozumiejąc, co tak właściwie się wydarzyło. Ten krótki moment wystarczył, by postać trzymająca ją za gardło odskoczyła nagle do tyłu wskutek niezwykle silnego uderzenia i przez chwilę zupełnie oderwała się od ziemi, zraszając własną krwią zarówno Julię, jak i swoich towarzyszy. Kiedy martwe już ciało upadło na chodnik, pozostała dwójka zerwała się na nogi z opętańczym wrzaskiem.

Nie widziała dokładnie, co się potem działo. Za dużo było krwi, świeżej krwi, której z każdą upływającą chwilą przybywało coraz więcej. Do jej świadomości docierały straszliwe, upiorne krzyki konających w objęciach bólu i cierpienia mężczyzn. Zamazane obrazy, które przesuwały się przed jej oczyma, ukazywały dramatyczną walkę jej niedoszłych prześladowców o życie. W obficie tryskających strumieniach ciemnoczerwonej substancji błagali o litość. Pomiędzy nimi stał ktoś jeszcze, trzymając w zaciśniętych dłoniach coś dużego i masywnego; coś, co wznosiło się i opadało niezliczoną ilość razy.

Po kilku minutach, które wydawały się jej wiecznością, wszystko ustało. Wokół zapadła cisza, krzyki rozpłynęły się w powietrzu i można było odnieść wrażenie, że nawet wiatr przestał zawodzić. Wkrótce jednak doleciał jej odgłos, na brzmienie którego poczuła lodowaty dreszcz na plecach. Usłyszała dźwięk, jaki wydaje woda, skapując z niedokręconego kranu i uderzając w ceramiczną powierzchnię umywalki. Tylko, że tutaj nie było żadnej wody; pierwszą rzeczą, którą dostrzegła wyraźnie i czysto, była krew.

Ostrożnie, niepewnie podniosła się do pozycji siedzącej. Była zbyt przerażona, by jasno myśleć o tym, co ją otaczało. Szok sprawił, że nie wiedziała nawet co się z nią dzieje. Czuła jedynie ból i strach przed tym, co mogło w każdej chwili nastąpić. Upiory mogły powrócić, by dokończyć swojego dzieła. Jej życie wciąż wisiało na włosku.

A co jeśli już nie żyła? Umarła, zgwałcona i zamordowana przez Cienie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy?

Lękliwie rozejrzała się wokół. Jej strwożony wzrok napotkał ciała. Jedno, tuż obok jej lewego ramienia, leżało w powiększającej się kałuży krwi, a szeroki otwór w czaszce odsłaniał w pełni sinoszare zwoje strzaskanego mózgu. Drugie spoczywało kawałek dalej, pod ścianą czerwonego budynku, niemal całkowicie zmasakrowane. Na wpół oderwane ramię kołysało się, zawieszone na strzępkach włókien mięśniowych. W kilku miejscach klatka piersiowa przebita była białymi kośćmi; sterczały, wznosząc się ku nocnemu niebu, niczym groteskowe pomniki ku chwale śmierci. Postać nie miała twarzy – zamiast tego dostrzegła bezkształtną masę wymieszanych razem z krwią szczątków głowy i karku; zawieszona na cienkim nerwie optycznym gałka oczna uderzała w rytm podmuchów wiatru o wywleczony na całą prawie długość język.

Na trzecie ciało natknęła się spoglądając na ulicę. Zza maski zaparkowanego na jezdni samochodu wystawały jedynie nogi, bezwolnie drgające w pośmiertnych skurczach. Niemal cieszyła się, że nie dostrzega reszty. Żołądek wystarczająco wysoko podszedł jej do gardła i z trudem udawało się jej utrzymywać go w spokoju. Kiedy jednak spostrzegła, że niemal całkowicie znajduje się w szerokiej plamie krwi swojego oprawcy, a w jej krótkie, jasne włosy wplątane są resztki jego ciała, nie zdołała nad nim zapanować. Na wpół strawiona kolacja znalazła się na skrwawionym chodniku.

Podnosząc głowę spostrzegła go. Wyszedł zza samochodu, kierując się w stronę ciała pod ścianą. W dłoni trzymał obficie zabarwiony ludzką krwią metalowy młot, o niespotykanie olbrzymich rozmiarach. Człowiek w milczeniu pochylił się nad zwłokami.

Julia drżała na całym ciele. Nie wiedziała, co ma robić dalej. Nie była pewna, czy jej tajemniczy wybawiciel nie jest kolejnym Cieniem. Mimo wszystko wydawało jej się to mało prawdopodobne. Oni nigdy nie walczyli ze sobą, nie pozabijali by się wzajemnie. Zawsze zjednoczeni byli przeciwko niej. Gdyby ten nieznajomy człowiek byłby jednym z nich, nie pomagałby jej. Przyłączyłby się do pozostałych, robiąc sobie zabawkę z jej kobiecego ciała. Własne zapewnienia jednak nie rozbudziły w niej chociażby nuty zaufania. W dalszym ciągu bała się go. Podjęła wysiłek dźwignięcia się na nogi. Jednak próbując podnieść się jedyną rzeczą jaką zdołała osiągnąć był gwałtowny ostry ból, który przeszył jej ciało na wylot. Zacisnęła zęby, chwytając się za zranione udo; nóż oprawcy rozcinając jej spódnicę zahaczył o skórę, raniąc ją dość głęboko. Spomiędzy palców pociekła krew, tym razem jej własna, lecz udało się jej stłumić jęknięcie. Noga piekła ją niczym przypalana na żywym ogniu. Zdawała sobie w pełni sprawę, że nie zdoła podnieść się bez niczyjej pomocy. Nieznośnie bolało ją ramię, krwawiła także na lewym przedramieniu, gdzie gładka dotychczas skóra poszarpana była niczym miękki materiał.

Kątem oka zauważyła, jak nieznajomy odwrócił się od ciała i ruszył w jej stronę. Nadal zlękniona obserwowała go jak się zbliżał, usiłując zebrać w sobie jak najwięcej siły, by móc chociaż częściowo obronić się, gdyby jednak nie okazał się jej przyjacielem. Przez głowę przebiegały jej najrozmaitsze możliwości odparcia potencjalnego ataku; poczynając od dzikiego drapania paznokciami, na kopaniu w krocze kończąc.

Oczywiście był jeszcze ten młot. Jeśli zdążyłby go użyć, nie miałaby żadnych szans. Skończyłaby jak tamci; umarłaby, opuściwszy ciało w nieludzki sposób okaleczone, zmiażdżone do tego stopnia, że niemal niemożliwe byłoby jej zidentyfikowanie. Siedziała przerażona, z podciągniętymi nogami, krwawiąc silnie, lecz instynkt i wola przeżycia zdominowały ją całkowicie; teraz pomimo paraliżującego bólu była w stanie walczyć o życie, jeżeli zostanie do tego zmuszona.

Mężczyzna zatrzymał się przy niej i pochylił się.

– Czy mocno jest pani ranna? – zapytał, a jego głos pomimo niskiego tonu, zabrzmiał łagodnie, działając na nią niemal kojąco; nieznajomy mówił niczym zatroskany ojciec do ukochanej córki. – Krwawi pani. Powinien obejrzeć panią lekarz.

Był wysoki, o wiele bardziej niż większość mężczyzn. Jego barczystej i atletycznej sylwetki nie była w stanie skryć ciemnoszara marynarka, teraz pokryta krzepnącą powoli krwią. Miał szeroki kark, silny, ostry zarys szczęki i ciemne włosy, zaczesane równo do tyłu. Policzki znaczył kilkudniowy zarost, a oczy skryte były pod czarnymi okularami, które trzymały się na jego nosie niczym namagnesowane. Wydawało się, że niewątpliwa waga trzymanego w zaciśniętej dłoni młota zupełnie mu nie przeszkadza.

“Dlaczego nosi okulary?”, przemknęło Julii przez głowę, jednak zbyt szybko, by zaczęła się nad tym zastanawiać. Jej uwaga skupiona na czymś innym, nie odnotowała tego faktu w umyśle.

– Ma pani rozcięte udo – odezwał się ponownie. – Wydaje mi się, że dość głęboko. Czy nie odniosła pani jakichś poważniejszych obrażeń?

W dalszym ciągu spoglądała na niego lękliwie, gotowa zareagować w każdej chwili.

-Ja... – zaczęła -...nie wiem...nie jestem pewna, ale moje ramię...

Jej głos przypominał kwilenie rannego ptaka.

– Miała pani szczęście, że tędy przejeżdżałem – rzekł nieznajomy – inaczej ci dranie mogli wyrządzić pani naprawdę wielką krzywdę. Ta okolica jest wyjątkowo niebezpieczna. Szczególnie o tej porze.

Wyciągnął w jej stronę wolną dłoń. Cofnęła się odruchowo do tyłu, zaskoczona i spłoszona tym gestem.

– Nie musi się pani mnie obawiać – odparł z przyjacielskim uśmiechem. – Jest pani bezpieczna. Proszę chwycić moją dłoń. Odwiozę panią do najbliższego szpitala.

Spojrzała na ciało pod ścianą. Nie żałowała go; zasłużył na to. Zasłużył jak diabli. Jak z resztą wszyscy z nich. Powoli zaczynało rodzić się w niej poczucie wdzięczności dla nieznajomego.

– Nie wiem... – powiedziała niemal szeptem. – Boję się...

Mężczyzna nie przestawał się uśmiechać. Sprawiał wrażenie, jakby nie zdawał sobie sprawy z leżących wokół ciał.

– Nie musi pani, to niepotrzebne. Ja chcę tylko pani pomóc. Mój samochód zaparkowany jest po drugiej stronie ulicy. Zawiozę tylko panią do szpitala. To jest w tej chwili najbardziej konieczne.

Ponownie wróciła spojrzeniem do niego. W jego twarzy było coś, co powodowało, że zaczynała mu ufać. Poza tym uratował jej przecież życie. Może naprawdę był jej przyjacielem.

– Nie zamierzam zostawić tutaj pani samej – odezwał się, widząc jej wahanie. – Powinien panią jak najszybciej obejrzeć i opatrzyć lekarz. Im dłużej zwlekamy, tym gorzej dla pani. Proszę spojrzeć na swoje udo – przerwał na moment, pozwalając jej skupić się na głębokim skaleczeniu, a po chwili dodał: – I  ramię.

Miał rację. Z rozciętej, poszarpanej rany krew napływała coraz to silniejszym strumieniem, tak, że już niemal nie była w stanie tamować jej zaciśniętą dłonią. Ramię bolało ją uporczywie i spostrzegła, że zaczyna ono puchnąć, a na powierzchni skóry pojawiają się szerokie, szare sińce.

– Proszę podać mi swoją dłoń. Odwiozę panią do najbliższego szpitala, a potem odjadę i więcej już mnie pani nie zobaczy.

Nieznajomy przemawiał spokojnie i cierpliwie, niczym do małej dziewczynki, która zgubiwszy rodziców, zapłakana błąka się po parku.

Nie miała większego wyboru. W tym stanie nie zaszła by daleko, nie mówiąc już o dotarciu do własnego domu. W głowie jej huczało, a przed oczyma pojawiały się jej co chwilę mgliste plamki. Zawsze też istniało ryzyko, że ponownie natknie się na kogoś, kto zechce zabawić się jej kosztem.

Wyciągnęła więc ostrożnie rękę w jego stronę i ujęła dłoń mężczyzny miękkim, lękliwym chwytem. Odpowiedział jej uśmiechem.

– Dobrze. A teraz podniosę panią. Postaramy się zrobić to najostrożniej, jak tylko się uda.

Kiwnęła głową na znak, że rozumie. W chwilę potem człowiek niemal zupełnie bez wysiłku podciągnął ją na nogi, zupełnie jakby nic nie ważyła. Zrobił to jednocześnie tak delikatnie, że prawie w ogóle nie poczuła ponownie tego paraliżującego ukłucia bólu. Stała jednak chwiejnie i niepewnie, mogąc w każdym momencie ponownie upaść na chodnik, starając się utrzymywać ciężar ciała na sprawniejszej nodze.

Mężczyzna podtrzymywał ją opiekuńczo i subtelnie. “On nie może być Cieniem”, pomyślała w nagłym przypływie zaufania do...

– Nazywam się Wiktor van Hooven – odezwał się, jakby czytając w jej myślach. – To holenderskie nazwisko, po ojcu. Naprawdę miała pani szczęście, że akurat tędy przejeżdżałem.

– Mam na imię Julia – jej głos nadal jeszcze drżał. – Dziękuję panu za to, co dla mnie zrobił...- urwała na moment, po czym spoglądając na niedoszłych oprawców dodała – To straszne...

– Niech się pani nimi nie przejmuje – przerwał jej. – To tylko wyrzutki, niegodni by pozwolono im żyć wśród ludzi. Nie mogąc poradzić sobie z własnym życiem, odreagowują swoją frustrację na otoczeniu. Tym samym cierpią przez to niewinne osoby, takie jak pani, Julio. Wymierzając im karę pomogłem nie tylko pani, ale także wielu innym.

Odwrócił głowę i obrzucił spojrzeniem ciała.

– Nie toleruję przemocy wobec kobiet – ciągnął dalej. – Dlatego też nigdy nie potrafię opanować gniewu w takich sytuacjach. Moim zdaniem ich wszystkich powinno się wytępić jak robactwo. Zresztą nie to jest teraz ważne...

W duchu przyznała mu rację, pomimo że widok skrwawionych trupów nadal napawał ją obrzydzeniem i strachem. Coś jednak było w tym mężczyźnie, coś, co w gruncie rzeczy trapiło ją. Co prawda uratował jej życie, lecz miał w sobie coś o wiele bardziej mistycznego, niż mogłoby wynikać to z normalnej nieznajomości dwojga ludzi. Jakiś wewnętrzny instynkt, może także i kobieca intuicja, nakazywały jej ostrożność. Była zdana całkowicie na niego, musiała więc zaufać mu w pewnym stopniu. Ale obiecała sobie, że nigdy nie zdoła uśpić jej czujności. Kiedy obserwowała go, jak zbierał z chodnika jej porozrzucane rzeczy opadło na nią uczucie, że chociaż nie jest Cieniem, tak naprawdę może być kimś lub też czymś zupełnie odmiennym, z czym do tej pory nie miała okazji się spotkać. Chwilami odnosiła wrażenie, że nie otacza jej rzeczywistość, tylko sen, jakiś koszmar, z którego chciała się obudzić możliwie najszybciej.

No i były jeszcze te ciemne okulary na jego twarzy. Nie mogła pohamować myśli, że skrywają jakąś mroczną, mistyczną tajemnicę, z zaciekłością broniąc do niej dostępu.

Podał jej torebkę.

– Najważniejsze jest, aby znalazła się pani pod opieką lekarza – odezwał się. – Nimi zajmie się ktoś inny.

Bolało ją spuchnięte gardło. Na szyi palce napastnika pozostawiły kilka odcisków, które zdążyły już przybrać siny kolor, wyraźnie odznaczając się od reszty skóry.

– Po drugiej stronie ulicy stoi mój samochód – mówił dalej Wiktor. – Jak tylko będzie pani gotowa, pójdziemy do niego. To niedaleko, więc nie powinna się pani zbytnio nacierpieć. Obiecuję, że będziemy iść powoli.

Chwyciła torebkę zdrową ręką i ostrożnie obróciła się w stronę jezdni. Nie chciała sprowokować kolejnego obfitego krwotoku. Wiktor objął ją delikatnie ramieniem. Wydawało jej się, że niemal podniósł ją, lecz mogła to być tylko gra jej rozedrganej ostatnimi wypadkami wyobraźni. Wzięła kilka głębszych oddechów, takich, na jakie pozwoliło spuchnięte gardło, po czym zadecydowała:

– Dobrze. Chodźmy. Może nie będzie tak mocno bolało.

Ruszyli nieśpiesznie do przodu, w tempie ustalanym przez nią. Poruszała się chwiejnie, kuśtykając i modląc się z każdym krokiem, by ból ponownie nie zaatakował. Wiktor cierpliwie podtrzymywał ją, gdy przecinali ulicę, podążając w kierunku zielonego sedana. Gdy tak szła obok niego, a on przewyższał ją co najmniej o dwie głowy, poczuła się mała i krucha, niczym źdźbło trawy, które porwać może nawet najlżejszy wiatr. Jej ubranie było całkowicie przemoczone krwią i z każdym swoim następnym ruchem starała się tłumić jęknięcia, powodowane ukłuciami krótkotrwałego, lecz dotkliwego bólu. Do oczu napływały jej łzy; co chwilę któraś uwalniała się i spływała w dół policzka.

W duchu podziękowała Bogu, kiedy znaleźli się tuż obok pojazdu. Oparła się o maskę samochodu, kiedy Wiktor zmuszony był ją puścić, by otworzyć drzwi po stronie pasażera.

– Proszę, Julio – odezwał się, stawiając młot przy aucie. – Jeszcze trochę wysiłku i będzie po wszystkim.

– Dziękuję – odparła. – Naprawdę. Jesteś bardzo miły.

Wiktor uśmiechnął się.

– Robię co w mojej mocy.

Julia w dalszym ciągu krzywiąc się z bólu nie bez jego pomocy usadowiła się na fotelu wewnątrz sedana.

– Och, tak mi przykro – rzekła niespodziewanie. – Zabrudzę ci samochód. Wydasz fortunę, by go wyczyścić.

– To nic takiego, nie martw się – uspokoił ją, zamykając drzwi. Szyba była opuszczona, więc nadal mógł do niej mówić. – I tak zamierzałem to zrobić. Tak naprawdę to ja powinienem cię przeprosić za tak niedogodne warunki, w których musisz dojechać do szpitala. Teraz nie jest ważne wnętrze tego wraku. Liczysz się tylko ty.

Uśmiechnęła się do niego w niewypowiedzianej formie wdzięczności.

– Zwrócę ci wszystko – zapewniła. – Obiecuję. Jestem twoją dłużniczką...

– Później – przerwał jej, po czym podniósł młot z ulicy i obszedł samo-chód, wrzucając go do bagażnika.

Julia obserwowała częściowo pogrążone w cieniu zwłoki. “Bydlaki”, pomyślała w przypływie gniewu. “Więcej nie będziecie próbować. Teraz nie jestem już sama, mam przyjaciela, który jest silniejszy niż wy. Razem damy wam radę.”

Wiktor usiadł za kierownicą i zatrzasnął drzwi.

– Gotowa? – zapytał, a kiedy twierdząco pokiwała głową poprosił: – Mogłabyś zamknąć okno? Nie lubię przewiewów.

Spełniła prośbę, kiedy przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zaskoczył od razu i po chwili wyjechali na drogę.

– Co tak właściwie robiłaś tam sama o tej porze? – zapytał, kiedy samochód nabrał prędkości. Ulica była pusta, jechał więc swobodnie.

– To był...przypadek. – odparła. – Można powiedzieć, że nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Pokłóciłam się z moim znajomym i wysiadłam z jego samochodu.

– Niezbyt rozważne – stwierdził, starając się by zabrzmiało to łagodnie. Nie miał zamiaru jej urazić.

– Wiem to...teraz – zwiesiła głowę. – Boję się ciemności. Od dziecka. Po prostu paraliżuje mnie.

Wiktor wyjechał z tej feralnej dla dziewczyny, wąskiej ulicy, kierując pojazd na północ w kierunku szpitala Pod Wezwaniem Świętej Anny. Podążali teraz szeroką, dwupasmową jezdnią, lecz tutaj ruch także był sporadyczny.

– Dlaczego? – zapytał. – Ciemność nie jest przecież aż taka straszna.

Julia nie odezwała się, siedząc w dalszym ciągu z opuszczoną głową i wzrokiem wbitym w deskę podłogową auta.

– Jeśli nie chcesz odpowiedzieć, to nie będę nalegał – zapewnił, spoglądając na nią. – Zawsze możemy porozmawiać o czymś innym.

– Nie... – odezwała się ściszonym głosem. – Po prostu...kiedy byłam jeszcze mała, ojczym za karę zamykał mnie na strychu i wyłączał światło. Jak mówił matce, usłyszał gdzieś, że w ten sposób można wymusić posłuszeństwo dzieci. Strach miał mnie powstrzymywać przed niesłuchaniem jego poleceń.

Umilkła, w dalszym ciągu wpatrzona pomiędzy własne stopy. Wiktor nie odezwał się; wiedział, że nie należy jej teraz poganiać.

– Doszło do tego, że spędzałam tam prawie każdą noc – podjęła na nowo. – Bez okien, lampy, nawet najmniejszej świeczki. Spałam na starym, niewygodnym łóżku, przykryta tylko kocem, mając naiwną nadzieję, że matka usłyszy mój płacz i przyjdzie mnie zabrać...

– Przykro mi – odparł Wiktor i w nagłym impulsie włączył lampkę nad lusterkiem.

Julia uśmiechnęła się.

– To nie było konieczne, ale dziękuję. Naprawdę nie wiem, jak wynagrodzić ci to wszystko, co dla mnie robisz.

– Wystarczy mi twój uśmiech – odrzekł, głaszcząc jej dłoń delikatnym, opiekuńczym gestem.

– Od tamtej pory ciemność napawa mnie przerażeniem – ciągnęła dalej po chwili. – Znienawidziłam potem mojego ojczyma. Życzyłam mu śmierci. Starałam się porozmawiać o tym z matką, ale nie chciała mnie słuchać. Zawsze trzymała jego stronę.

– Co stało się z twoim prawdziwym ojcem?

– On...był policjantem. Nigdy go nie znałam. Zginął na służbie jeszcze przed moimi narodzinami, kiedy mama była w ciąży.

Zamilkła i przez chwilę w samochodzie panowała cisza. Julia, błądząc myślami gdzieś daleko, obserwowała przesuwające się za szybą miasto, aż w bocznym lusterku napotkała własne spojrzenie. Dopiero wówczas spostrzegła, że lewy policzek miała spuchnięty, a pod okiem widniała szeroka, sina plama. W kąciku ust dostrzegła także zaschniętą krew.

Odwróciła głowę i spojrzała na Wiktora.

– Teraz twoja kolej.

– Słucham? – zapytał, nie do końca rozumiejąc, co dziewczyna ma na myśli.

– Opowiedziałam ci trochę o mnie, natomiast w dalszym ciągu nie wiem nic o tobie – wyjaśniła.

Wiktor nie odrywał wzroku od ulicy.

– Nie ma o czym mówić. Jestem raczej nieciekawym facetem. Nie chcę cię zanudzić.

Julia nie dawała za wygraną.

– Tego bym nie powiedziała. Zjawiasz się nie wiadomo skąd i ratujesz mi życie, kładąc trupem czterech... – zawahała się, gdy na ustach wykwitło słowo “cieni” -...mężczyzn, zupełnie tak, jakby byli dla ciebie tylko igraszką. Nawet nie jesteś ranny. I ty twierdzisz, że nie ma o czym opowiadać?

Wiktor westchnął i odparł:

– To prawda, potrafię więcej, niż inni ludzie. Ale to dlatego, że wiele lat spędziłem na ulicy zdany tylko na siebie. Jedynym moim przyjacielem był pies, a kiedy uciekłem z domu rodzice przez kilka dni nawet nie zauważyli mojego zniknięcia.

– Co robiłeś potem?

– To, na co było mnie stać. Spałem w piwnicach, chwytałem się różnych zajęć, aby tylko móc zarobić trochę grosza dla mnie i dla Rumba.

– Rumba? Tak nazwałeś psa?

Pokiwał głową, w dalszym ciągu nie odrywając wzroku od drogi.

– Tylko na niego mogłem wówczas liczyć. Był moim kompanem i obrońcą. To głównie dzięki niemu trzymała się mnie wola życia. Niby był tylko psem, ale jednak jednocześnie czymś więcej. Traktowałem go jako rodzinę, której nigdy nie miałem.

– Co się z nim stało?

Wiktor uśmiechnął się.

– No cóż, nadal żyje. Mieszka teraz razem ze mną w niewielkiej, od lat nieużywanej restauracji. Wykupiłem ją dwa lata temu za grosze. Całkiem przyjemne miejsce.

Julia odwróciła wzrok na drogę. W oddali dostrzegła duży, żółty budynek szpitala. Ucieszyło ją to, gdyż udo zaczynało coraz bardziej boleć. Jednak rozmowa z Wiktorem dobrze jej zrobiła. Mogła chociaż na moment zapomnieć o tym, co zdarzyło się wcześniej. Wydawał się jej trochę dziwny, ale sympatia jaką do niego odczuwała, wynikająca z wdzięczności za uratowane życie, nie pozwalała tej myśli wypłynąć ponad inne.

Ponownie wróciła spojrzeniem do niego i ostrożnie, niepewna reakcji jaką wywoła odezwała się:

– Dlaczego nosisz okulary?

Przez chwilę nie odpowiadał, skupiony na prowadzeniu, lecz kiedy już zamierzała zapytać o coś innego, odparł:

– Wiem, że wydaje ci się to dziwne. Nie jestem zdziwiony, spotykałem się już z taką reakcją wielokrotnie. Nie chcę cię przestraszyć, ale cierpię na bardzo rzadką chorobę oczu. Zbyt dużo światła może je najzwyczajniej uszkodzić. Bardzo głęboko. Gałki oczne po prostu popękają, jeśli zbyt mocno naświetli się je. Wiem, że jest ciemno, ale wystarczy krótkotrwały błysk, jak reflektor przejeżdżającego samochodu czy latarka, a do końca życia pozostanę ślepcem. Natomiast te okulary mają specjalne szkła, które odpowiednio filtrują i dozują rozmiar oraz natężenie światła.       

Spojrzał na nią. Wpatrywała się w niego z niepewnością malującą się w oczach. Na twarzy dostrzegł cień strachu.

– Nie bój się, to nie jest zaraźliwe – zapewnił. – To dziedziczna choroba, uaktywniająca się raz na kilka pokoleń. Tym razem padło akurat na mnie.

Jego słowa wyraźnie podziałały na nią uspokajająco.

– To straszne. – odparła. – Nigdy ich nie zdejmujesz?

Pokręcił głową.

– Nie. Zbyt duże ryzyko.

Odwróciła głowę w samą porę, by zauważyć jak mijają szeroki zjazd do szpitala. Wiktor nie zwolnił, pozostawiając budynek za ich plecami.

– Uważaj – powiedziała. – Powinieneś był tam zjechać. Nie ma innej publicznej drogi do środka.

Nie odezwał się. Poczuła się nieco dziwnie; jakiś chłód rozszedł się błyskawicznie wewnątrz jej ciała. Uczucie, że coś jest nie tak powoli zaczęło się wzmagać.

– Wiktor... – zaczęła ostrożnie – dokąd jedziesz? Mówiłeś, że zabierzesz mnie do szpitala.

– Tak, to prawda. Mówiłem – odparł nie patrząc na nią. – Widzisz, tak się akurat składa, że zmieniłem zdanie. Szpital nie będzie ci już potrzebny.

Przez chwilę wpatrywała się w niego z rozchylonymi ustami, niezdolna odezwać się.

– O czym ty mówisz? – zapytała w końcu. – Sam powiedziałeś, że musi mnie obejrzeć lekarz.

Wiktor uśmiechnął się, jednak bez cienia radości. W geście tym można było dostrzec drwinę.

– Biedna, mała Julia – rzekł. – W dalszym ciągu niczego nie rozumiesz, co? No dalej, spróbuj. Nie jesteś przecież aż taka głupia.

Jego głos stał się szorstki i twardy; cała sympatia i przyjacielskie nastawienie po prostu zniknęły. W powietrzu unosiło się coś złowrogiego, coś, co tylko czekało, aby porwać ją w swe szpony. Julia poczuła tak znajome ukłucie strachu gdzieś wewnątrz jej klatki piersiowej.

– Zatrzymaj się – rozkazała najbardziej stanowczym tonem, na jaki było ją stać. – Chcę wysiąść. Poradzę sobie sama.

Wiktor powoli pokręcił głową.

– Nic z tego, mała. Nie mam najmniejszego zamiaru. Nigdzie nie wysiądziesz. Teraz już nie.

Julia poczuła jak ręce zaczynają jej drżeć, a ciało oblewa zimny pot.

– Wiktor proszę cię zatrzymaj się. Dojdę do szpitala bez twojej pomocy. Tylko mnie wysadź, gdziekolwiek.

Ciężko oddychając czekała, aż samochód zacznie zwalniać. Nic takiego jednak się nie wydarzyło.

– Nie chcę się powtarzać – odparł Wiktor. – Bez mojej zgody nie wysiądziesz z tego samochodu.

Wyczuwał jej strach. Wiedziała o tym, wiedziała doskonale.

– Chodzi ci o pieniądze? – zapytała. – Tego chcesz? Uratowałeś mi życie i sądzisz, że należy ci się coś w zamian? Mogę ci je dać, tylko mnie wypuść.

Zaczęła gorączkowo przerzucać zawartość torebki, ale Wiktor powstrzymał ją odzywając się:

– Nie obchodzą mnie twoje pieniądze. Jeśli tak uważasz, to znaczy, że zbyt nisko mnie cenisz. Nie, ja chcę czegoś więcej.

Przełknęła ciężko ślinę, bojąc się słów, które mogły za chwilę zostać wypowiedziane.

– Więc o co ci chodzi?

Wiktor nie odrywał wzroku od jezdni.

– Wkrótce się przekonasz. Na razie istotne jest tylko to, że od teraz należysz do mnie.

Wraz z tymi słowami do jej umysłu dotarło coś jeszcze; jakaś iskra, impuls, bodziec, wskutek którego w jej poranionym kobiecym ciele zaczął rozkwitać rodzaj buntu, instynktownego oporu i woli przetrwania. Przysłoniło to na moment strach i niepewność do tego stopnia, że zdołała krzyknąć:

– Co?! Co to ma znaczyć?! Za kogo się uważasz?! Nie jestem twoją własnością, słyszysz?! Masz mnie natychmiast wypuścić! Natychmiast! W przeciwnym wypadku...

– Co zrobisz w przeciwnym wypadku? – uciął, mówiąc spokojnie głosem przypominającym syk węża. – Co może zrobić taka krucha istotka jak ty? Nie jesteś w stanie nawet przejść kilku metrów o własnych siłach, dziewczyno! Nie, skarbie. Teraz jesteś moja i to ode mnie zależy, co się z tobą stanie. Tylko ode mnie.

Przez chwilę siedziała zaskoczona, niemal zamroczona jego słowami. Nie wiedziała, co ma teraz zrobić. Dodatkowym przerażeniem napawał ją fakt, że Wiktor miał rację. Była zbyt osłabiona, by móc stawić jakikolwiek opór. Nie miała najmniejszych szans w starciu z nim. Nagłym, niespodziewanym ruchem instynktownie naparła na drzwi samochodu, nerwowo szarpiąc klamkę. Jednak jedyne co udało jej się osiągnąć, to tępy ból w ramieniu, który pojawił się wraz z jej uderzeniem o twardy, nieugięty metal. Drzwi nie otworzyły się.

Wiktor roześmiał się.

– Nic z tego, mała. Zamknięte.

Kiedy gorączkowo jej palce w panice szukały mechanicznego zatrzasku, dorzucił:

– Nie musisz się trudzić. O to także zadbałem, tylko ja jestem w stanie otworzyć te drzwi, a tym samym wracamy do punktu wyjścia.

Jej umysł przez chwilę rozważał to, co powiedział Wiktor. Myśl o ucieczce na chwilę przesłoniła zdolność racjonalnego myślenia. Uparcie szukała jakiegoś sposobu wyrwania się z rąk tego człowieka i wydostania na ulicę, przesuwającą się za oknem sedana, tylko po drugiej stronie szyby. Kiedy jednak dotarło do niej, iż to zwykłe, mało znaczące “tylko” w jej obecnej sytuacji to stanowczo zbyt wiele, myśl iż Wiktor van Hooven znów jest górą spowodowała nagły napływ łez do jej oczu.

Opadła na fotel, a bezradność zdominowała ją na moment.

– Dokąd mnie wieziesz? Co chcesz ze mną zrobić? – zapytała łkając, z trudem powstrzymując płacz.

Wiktor zjechał z szerokiej, oświetlonej jezdni i skierował auto w jakąś wąską, nieznaną jej dotąd ulicę. Do złudzenia przypominała tą, z której wywiózł ją zaledwie kilkanaście minut wcześniej.  

 – Jedziemy oczywiście do mnie – odpowiedział. – Zobaczysz spodoba ci się tam. Co z tobą zrobię? Zastanawiam się. Wszystko zależy od tego, jak bardzo będziesz posłuszna.

Przerwał na chwilę, pozwalając by rozważyła w pełni jego słowa.

– Może puszczę cię wolno – dodał – a może po prostu na pamiątkę zachowam sobie twoje słodkie serduszko.

Teraz nie była w stanie hamować łez. Szerokim, lśniącym strumieniem spływały jej po twarzy.

– Proszę... – wyjąkała, przełykając je ciężko, kiedy napływały jej do gardła. – Zrobię wszystko...

Wiktor uśmiechnął się szeroko.

– Bardzo mnie to cieszy, gdyż właśnie to chciałem od ciebie usłyszeć.

Roześmiał się głośno. Śmiech odbił się od wewnętrznych stron jej czaszki, stając się niemal nie do wytrzymania. Powoli zaczynała się dusić, a przed oczyma tańczyły otaczające ją obrazy, jak w jakimś szalonym, groteskowym teatrze cieni.

Wilgotne ślady łez na policzkach błyszczały w zielonkawym świetle, padającym z deski rozdzielczej.

– Nie zabijaj mnie...proszę...nie chcę umierać...mam dopiero dwadzieścia jeden lat...nie powiem nikomu, obiecuję...tylko mnie wypuść, proszę...

– Wszystko jest w twoich rękach, słodka Julio. Jeśli tylko przypadniesz nam do gustu, to twoje serce pozostanie tam gdzie jest teraz. Nie radzę ci także uciekać. W gniewie jestem raczej bardzo porywczy, ale o tym miałaś okazję przekonać się sama, czyż nie?

Opuściła głowę na piersi i na moment zamknęła oczy. Usilnie starała się wmówić sama sobie, że to tylko zwykły senny koszmar, z którego niebawem obudzi się i wszystko będzie jak dawniej. Zastanawiała się, czym tak zagniewała Boga, że skazał ją na taki los. Bo nie miała żadnych nadziei, że ten mężczyzna kiedykolwiek pozwoli jej zwyczajnie odejść. Nie po widoku zmasakrowanych ciał na ulicy. Jakimś dziwnym, ponadnaturalnym sposobem Wiktor van Hooven, który ocalił jej wówczas życie zniknął zupełnie, a w jego miejscu pojawiło się coś obcego, nieludzkiego. To nie był Cień, to wiedziała na pewno. Gdyby nim był, nie traciłby czasu na całą tą zabawę z nią; rozszarpałby ją na strzępy przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ten człowiek był ucieleśnieniem czegoś o wiele gorszego, czego powinna obawiać się nie tylko nocą, ale także w ciągu całego dnia. Występował w imieniu jakiejś morderczej siły z zaświatów, która usiłowała ją dopaść wszelkimi możliwymi sposobami. Kiedy Julia nauczyła się unikać jej nocnych podwładnych – Cieni, ta moc znalazła inny sposób, by do niej dotrzeć; zapuściła swe przesiąknięte złem macki w umysły wszystkich ludzi, z którymi mogłaby mieć jakikolwiek kontakt. Patrzyła ich oczami, kierowała ich ruchami, zawładnęła ich ciałami. Kiedy Julia zdała sobie sprawę, że każdy może stać się teraz jej wrogiem i jednocześnie katem, do jej rozchwianego umysłu dotarła jeszcze jedna przerażająco zimna myśl: już nigdy nie będzie bezpieczna. Odtąd zawsze będzie uciekać; każda mijająca sekunda to kolejne zagrożenie, każda następna minuta to potencjalna śmierć. Teraz wszystko obróciło się przeciwko niej; dzień i noc połączyły się, każde dysponując innym narzędziem mającym posłużyć do zabicia jej. Nie było już dla niej różnicy między ludźmi, a Cieniami. W szponach owej mrocznej i okrutnej siły, z którą zmuszona była walczyć stanowiły dwie wszechpotężne bronie, które po prostu wykorzystywała na zmianę, zależnie od sytuacji. Tylko po to, aby ją dopaść i skraść jej duszę.

Julia obróciła głowę i spojrzała na Wiktora. Wiedziała, że musi walczyć, musi znaleźć słabe i czułe punkty tej Nienazwanej Mocy i tym samym pokazać jej, że jest w stanie ją zwyciężyć. To w końcu o życie Julii chodziło w tej bezpardonowej walce, w której zdana była tylko na siebie.

Impuls zapłonął w niej silnym płomieniem. Pomimo całego bólu, który odczuwała zdołała dźwignąć się w górę. “Walcz, inaczej już po tobie”, rozbrzmiewało w jej głowie, niczym dźwięk dzwonu na kościelnej wieży, docierający do najdalszych zakamarków swych okolic. Strach był olbrzymi, lecz wola przeżycia zdołała stłumić go chwilowo na tyle, by desperackim, pełnym bezsilnej zaciętości ruchem rzuciła się na Wiktora.

Na tyle, na ile pozwoliło jej poranione i obolałe ciało, zaczęła szarpać i drapać go paznokciami po twarzy. Ten zaskoczony nagłością ataku stracił na moment panowanie nad sedanem. Samochód zatańczył na wąskiej ulicy, wpadając z piskiem opon na stojące na chodniku kubły, wypełnione po brzegi śmieciami, przewracając je w efekcie i rozsypując całą ich zawartość. Wiktor szaleńczo kręcąc kierownicą usiłował jednocześnie opanować auto i odepchnąć wściekle walczącą Julię. Jej palce biegające po twarzy Wiktora natrafiły na okulary i zrzuciły je.

W słabym świetle, jakie panowało wówczas wewnątrz samochodu Julia na ułamek sekundy zobaczyła jego oczy.

Krzyknęła przeraźliwie i głośno. Niczym zranione zwierze odskoczyła gwałtownie od niego, starając się odsunąć najdalej, jak było to możliwe w ciasnej kabinie auta. Wciśnięta w kąt pomiędzy drzwiami a fotelem wrzeszczała bez przerwy, usiłując wymazać tym ten przeraźliwy obraz, który wciąż miała przed oczami, pomimo, że schowała głowę pomiędzy ramionami. Bezsilnie kopała w drzwi, zapominając na chwilę o bólu, w naiwnej nadziei, że zdoła otworzyć je i wydostać się.

Stopniowo jej ruchy zamierały, kiedy wiara, że uda się jej przeżyć uciekła z niej jak szczury z tonącego okrętu. Straszliwa myśl, niczym wzburzona woda przerywająca umocnienia tamy, wlała się w głąb jej umysłu.

To koniec. Teraz nic już jej nie ocali.

Wiktor znalazł okulary leżące niedaleko drążka skrzyni biegów i na powrót założył je. Jednak Julia nadal widziała jego oczy. Chociaż starała się, to nie była w stanie uwolnić się od ich widoku.

Wiktor nie miał źrenic. Nie miał także tęczówek. Na śnieżnobiałych powierzchniach gałek ocznych widniały dwie ludzkie czaszki, po jednej na każdym oku. Z rozchylonymi szczękami, spomiędzy których wydostawały się zwoje grubych węży, i świecącymi ciemną zielenią oczodołami, sprawiały wrażenie żywych, pomimo całego ogromu śmierci, jaką sobą przedstawiały. Mogła to być tylko gra cieni i świateł, lub zwykłe złudzenie, lecz w tej krótkiej chwili, kiedy je obserwowała, wydawało się jej, że węże poruszają się; wiją i skręcają, niczym drapieżcy na polowaniu, szukający potencjalnej ofiary.

Wciąż siedziała skulona, jęcząc i łkając, kiedy samochód zatrzymał się. Silnik ucichł, a w następnej chwili wyczuła jak pojazd zakołysał się, kiedy Wiktor wysiadł na zewnątrz. Nadal tliła się w niej wola życia, teraz jednak stłumiona maksymalnie widokiem czaszek w oczach van Hoovena. Jednak jakiś podskórny głos czy impuls nie pozwolił jej całkowicie wygasnąć. Słuchając kroków Wiktora, który obchodził samochód dookoła, Julia doskonale zdawała sobie sprawę, że musi wykorzystać każdą okazję do ucieczki, jaka tylko mogła się jej nadarzyć. Nie zamierzała poddać się; przynajmniej jeszcze nie teraz. Wiedziała, że nikt nie przyjdzie jej z pomocą; w tej walce była osamotniona.

Drzwi od jej strony otworzyły się i poczuła jak jego ręka brutalnie wyciąga ją na zewnątrz. Ulica była ciemna i pusta, a po popękanym asfalcie nawierzchni wiatr popychał sterty śmieci – to było wszystko, co zdołała zobaczyć kiedy pchnął ją, a właściwie rzucił nią o maskę sedana. Zawirowało jej na chwilę przed oczami, a w ramieniu poczuła znów ten obezwładniający ból. Jednak do jej spowitego mgłą przerażenia umysłu dotarła ta myśl, ten impuls wysłany przez drzemiący w niej instynkt.

Szansa. Jedna jedyna możliwość wyrwania się z haczyka.

Zbierając w sobie tyle sił, ile tylko mogła, zerwała się z samochodu, niemal na milimetry mijając rękę Wiktora. Rzuciła się przed siebie, w ciemność, krzycząc tak głośno, jak potrafiła, podczas gdy całe jej ciało pulsowało zgodnym rytmem. Ból paraliżował, lecz chęć przetrwania nie dopuściła, by cierpienie powaliło ją na ziemię. To nic, że ledwo poruszała się do przodu, to nic, że za każdym jej ruchem krew obfitym strumieniem wypływała z jej poszarpanych ran, pozostawiając szerokie ślady na asfalcie ulicy; uciekała. Uciekała i to dla niej było ważne.

Nie oglądała się za siebie. Bała się tego, co mogła tam zobaczyć. Krzyczała, ale nikt nie odpowiadał. Większość okien zabita była deskami.

I potem, kiedy wydawało się niemal, że uciekła, że jednak zachowa swe życie, zobaczyła przed sobą wysoką ceglaną ścianę, która kończyła w tym miejscu ulicę. Wiedziała, co to oznacza.

Ta ściana była śmiercią.

Próbowała się zatrzymać, lecz impet biegu pchnął nią na ceglany mur. Płaski, gładki, zimny i nieczuły. I co najgorsze zbyt wysoki, by się na niego wspiąć. Wstrzymując oddech obróciła się i spojrzała wzdłuż ulicy, tam skąd właśnie przybiegła. Wiktor zbliżał się powoli wolnym, spokojnym krokiem, jakby był absolutnie pewny swej zdobyczy i wiedział, że w żaden sposób nie zdoła mu uciec.

– To ślepa ulica, skarbie! – krzyknął, a w jego głosie wyczuć można było drwinę i śmiech. – Przegrałaś!

Świadomość tego wwierciła się głęboko do jej umysłu i tam eksplodowała. Panika zupełnie przejęła kontrolę nad jej ruchami, z krtani wydobywały się pełne przerażenia krzyki. A ulicą kroczył wolno Wiktor, niczym niepohamowana, nadprzyrodzona siła siejąca śmierć i cierpienie.

Rzuciła się na prawo, desperacko próbując wspiąć się na stojący tam śmietnik, jednak los także stał się jej wrogiem. Stoczyła się na dół i pośród celofanowych worków upadła, boleśnie zderzając się z nawierzchnią ulicy. Spojrzała w kierunku nadchodzącego przeznaczenia i na kolanach wycofywała się jak najdalej do tyłu.

– Nie! – błagała, płacząc. – Proszę, nie! Nie rób mi krzywdy!

Skuliła się w odległym kącie, niczym bezbronne dziecko. Płakała i błagała przez cały czas, także wtedy, kiedy Wiktor stanął nad nią, a jego sylwetka przysłoniła wszystko, co do tej pory widziała.

Zasłoniła twarz ramieniem. Wiedziała, że teraz wszystko się skończy, że stoi u kresu swej egzystencji. Mogła mieć tylko nadzieję, że stanie to się szybko i bezboleśnie.

Potem dostrzegła tylko uniesioną rękę mężczyzny.

 

Wiktor van Hooven otworzył drzwi prowadzące do niewielkiego pokoju na tyłach swojego mieszkania i wszedł do środka. W całym dwupiętrowym domu panowała całkowita cisza. Na parterze, tam, gdzie znajdowała się jadalnia dawnej restauracji, panowała ciemność. Światło świeciło się tylko w kilku pomieszczeniach na drugim piętrze; w korytarzyku, którym przyszedł włączone były zaledwie trzy niewielkie lampki, lecz to wystarczyło by jego cień rysował się na podłodze pokoju, w trójkącie utworzonym przez otwarte drzwi.

Wewnątrz było jednak na tyle jasno, by mógł swobodnie poruszać się. Światło, wypływające z rzędu jarzeniówek pod sufitem, migotało co chwilę, wydając się niestabilnym i grożąc możliwością wygaśnięcia w każdym momencie, ale on nie zwracał na to uwagi. Był skupiony na czymś innym. Jego wzrok przykuwał duży, metalowy stół, przyśrubowany do gołej podłogi pośrodku pomieszczenia. Oprócz niego w pokoju znajdowały się także olbrzymie, dwuskrzydłowe drzwi na przeciwległej ścianie, nieco skorodowane, lecz nadal szczelnie broniły dostępu do kryjącej się za nimi obszernej chłodni.

Wiktor zbliżył się do masywnego stołu, w większości pokrytego zakrzepłą od dawna, ciemnoczerwoną substancją. Na jego chłodnym blacie leżało na plecach nagie, bezwładne ciało Julii. Widział wyraźnie cały ogrom ran, zadrapań i siniaków na jej skórze – pozostałości po nocnych wydarzeniach sprzed kilku godzin.

Przez chwilę przyglądał się jej. Była ładna; szczupłe biodra, pełne piersi i smukłe nogi tworzyły wizerunek niezwykle atrakcyjnej kobiety. Odkąd ją po raz pierwszy zobaczył, jak zdenerwowana podążała ciemną uliczką, zaintrygowała go całkowicie. Obserwując ją wówczas wiedział już doskonale, że będzie idealna. Nie mógł pozwolić, by coś jej się stało; musiał ją pozyskać tylko dla siebie. Na własność, bez żadnych kompromisów.

Dotknął jej bladej, zimnej skóry i przesunął po niej dłonią. Naprawdę bardzo piękna. I była tylko jego. Czwórka obcych ludzi, która ośmieliła się sprzeciwić mu poniosła już srogą karę. Próbowali odebrać mu ją, ale nie pozwolił im na to. Zależało mu na niej o wiele bardziej, niż mogli to zrozumieć. Była pierwszą kobietą, lecz z pewnością nie ostatnią. Nie teraz, kiedy nadał nowy sens swojej zabawie, kiedy posmakował innych emocji. To właśnie dzięki niej odkrył tak wiele kolejnych możliwości i perspektyw, którymi mógł wzbogacić życie, zarówno własne, jak i jego. Nie, nie istniał powód, dla którego mógł zostawić im tę dziewczynę. Zbyt dużo jej zawdzięczał.

Dziękuję ci, Julia.

Złożył na jej sinych, martwych ustach delikatny pocałunek. Dziewczyna miała zamknięte oczy i gdyby nie wiedział o jej skręconym karku, Wiktor mógłby przysiąc, że tylko śpi, pogrążona w sennych marzeniach i innym odległym świecie. Emanował z niej jakiś spokój, jakby była pogodzona z faktem własnej śmierci, będąc jednocześnie szczęśliwa, iż nie jest już częścią otaczającej ją przez całe życie rzeczywistości. Długo pochylał się nad jej twarzą, podziwiając urodę, jaką była obdarzona, jednocześnie zanurzając dłoń w jasnych włosach. Stopniowo przesuwał ją w dół, przez czoło, gładkie policzki, smukłą szyję, aż w końcu jego ręka spoczęła na lewej piersi; głaszcząc ją rozkoszował się jej dotykiem, jednocześnie żałując, że tak szybko zdecydowała się zakończyć tę grę. Schylił głowę niżej i przesunął językiem po zimnej brodawce. Potem wyprostował się i podniósł trzymany w drugiej dłoni topór rzeźnicki, który w pierwszym dniu znalazł gdzieś na zapleczu kuchni. Na gładkim błyszczącym ostrzu zatańczyły na moment refleksy odbitego światła, padając na ciało Julii.

W chwilę później topór opadł z szybkością atakującego jastrzębia, wbijając się głęboko w szyję dziewczyny, miażdżąc i gruchocąc ją całkowicie. Z rozciętych arterii wypłynęła świeża jeszcze krew, która niczym upiorny deszcz zrosiła wszystko wokół, ale to nie zrobiło na nim większego wrażenia. Był do tego przyzwyczajony.

Silnym ruchem wyszarpnął topór z rozszarpanej rany, uwalniając tym samym obfite potoki szkarłatnej substancji, które padały na jej twarz, na stół, na podłogę, a także na niego; strumienie wyciekającego życia, spływające w dół, tworząc zawiłe wzory i nieznane, mistyczne znaki. Otarł twarz wolnym ramieniem, poprawił ciemne okulary, nadal spoczywające na jego nosie, po czym przytrzymując tors dziewczyny uderzył po raz drugi. Tym razem ostrze rozcinając kości kręgosłupa i doszczętnie druzgocąc kark przeszło przez ciało na wylot. Na metalowym blacie pojawiły się na moment żółte iskry, kiedy kra-wędź narzędzia zachrobotała o jego powierzchnię.

Uwolniona głowa Julii bezwładnie potoczyła się do tyłu, zsuwając się ze stołu i z pustym, odbitym przez ściany dźwiękiem uderzyła o podłogę, a z rozbitej czaszki wypłynęły wymieszane z krwią szare cząstki mózgu – niczym świadomość, która uwolniła się z celi, jaką było ciało. Z poszarpanego kikuta szyi sterczały pozostałości mięśni i tkanek, błyszcząc się w migotliwym świetle.

Spokój widniejący wcześniej na jej twarzy zniknął zupełnie. Teraz malował się na niej odmienny, dziwny wyraz – jakby gmatwaniny pewności, strachu i czegoś jeszcze, czegoś nieznanego ludzkiej naturze. Wskutek upadku drobne powieki odsunęły się, ukazując bladoniebieskie oczy, martwe, lecz w niemożliwy do zaakceptowania sposób nieludzkie. Pozostało w nich coś żywego; coś nadprzyrodzonego, coś z zaświatów.

W tych niby pustych, pozbawionych życia oczach dostrzec można było inny wymiar; wymiar, gdzie uwięzione były dusze, a berło i koronę władzy dzierżyły chaos i cierpienie.

 

Świtało już, kiedy Wiktor van Hooven skończył pracę i odłożył zakrwawiony obficie topór. Na stole spoczywały krwawe ochłapy ciała; resztki Julii. Leżały w równym rzędzie; porozcinane mięśnie, pocięte ramiona i nogi, wypatroszony doszczętnie korpus, stos różnokolorowych wnętrzności o ciemnoczerwonym odcieniu. Wszystko to, jakby na świeżo wyjęte z dzielnicowej masarni, przygotowane na transport do sklepu rzeźniczego. Wydawało się nawet, że od ilości krwi pokój zmienił barwę.

Wiktor wyprostował się i wytarł ręce o spodnie. Szkarłatna krew sklejona była na nim niczym druga skóra. Przez moment obserwował pozostałości niegdyś pięknej dziewczyny i pogratulował sobie w duchu. Tej nocy wykonał kawał naprawdę dobrej roboty.

Schylił się i podniósł nadal leżącą na podłodze przy stole głowę Julii. Przez chwilę wpatrywał się w jej twarz, po czym ponownie pocałował jej usta, tym razem już rozchylone, nie broniąc dostępu do wewnątrz. Ich chłód podziałał na niego orzeźwiająco. Ucieszył się, że jakimś sposobem oczy dziewczyny otworzyły się. Zawsze lubił wzrok swoich martwych ofiar; było w nim coś magnetycznego, co przyciągało jego uwagę swoim mistycyzmem i ulotnością.

Obrócił się i podszedł do metalowych drzwi od chłodni. Trzymając głowę Julii w zgięciu łokcia zmagał się na moment z prawym skrzydłem. Skorodowany, od lat nie oliwiony zamek z uporem odmawiał ustąpienia, co chwilę zacinając się i wydając z siebie metaliczne jęki sprzeciwu. W końcu jednak uległ sile Wiktora i ze szczękiem uskoczył, a drzwi otworzyły się do wewnątrz, uwalniając obłoki kłębiącej się za nimi pary. Wiktor wszedł do środka. Mimo, że chłód powitał go już na progu, nie zwrócił na niego uwagi, przyzwyczajony do niskiej temperatury. Był zmęczony i chciał jak najszybciej wziąć prysznic i położyć się do łóżka.

Utrzymana w niebieskawym odcieniu chłodnia była średniej wielkości. Na jej tylniej ścianie wisiało kilka rzędów ciężkich haków rzeźniczych, zawieszonych na mosiężnych łańcuchach. Ich powierzchnie i ostrza poznaczone były szerokimi plamami dawno zaschniętej krwi. Oszronione spoczywały w pomieszczeniu nieruchomo, jakby wyczekując cierpliwie swej przydatności.

Poza nimi wewnątrz znajdowały się także obszerne, kilkupiętrowe półki, zajmujące całą powierzchnię ścian bocznych. Niemal wszystkie były puste; wyjątek stanowił tylko środkowy poziom jednej z nich. Wiktor zatrzymał się przy niej i spojrzeniem pełnym dumy obrzucił jej zawartość.

Na chłodnej, metalowej powierzchni stało w rzędzie pięć ludzkich głów, ściętych równo w połowie szyi, niemal idealnie w tym samym miejscu. Trzy z nich miały zamknięte oczy; na wszystkich malował się jednak ten sam dziwny wyraz twarzy. Nieuchwytny, odległy i tajemniczy, jakby istniały i nie istniały jednocześnie. Czuło się wokół nich ten charakterystyczny dla zmarłych zapach; zapach śmierci i umierającego ciała. A także coś jeszcze; lekką woń czegoś, co było mu kompletnie obce. Odór przywołujący na myśl senne koszmary, porażający mózg makabrycznymi wizjami. Nigdy nie zastanawiał się skąd może pochodzić. Zdawał sobie sprawę, że nawet gdyby usiłował, to wszelkie starania i tak nie przyniosłyby rezultatu. Jako istota ludzka posiadał zbyt mały umysł, by móc to zrozumieć. Głowy pięciorga mężczyzn, pomimo że tak mu bliskie, będące jednocześnie jego własnością, wydawały mu się teraz niezwykle obce i odległe, zupełnie tak, jakby żyły gdzieś daleko, gdzie on nie miał wstępu.

Postawił głowę Julii na powierzchni półki i przyjrzał się jej. Szósta głowa stanowiła naprawdę wspaniały kontrast. Wiedział już doskonale, że rozpoczął się nowy cykl. Zmiany, jakie wprowadziła obecność dziewczyny w tym chłodnym pomieszczeniu pobudziły go to tego stopnia, że niemal zapragnął ponownie wyjść na ulicę i powiększyć grono swoich przyjaciół. Jednak na to przyjdzie jeszcze czas. Może nie jutro, ani za tydzień, ale kiedyś na pewno. Doskonale zdawał sobie sprawę, że gdy tylko okoliczności zmuszą go to tego, nikt nie przeszkodzi mu w wypatrywaniu następnych ofiar. A gdy to nastąpi, gdy tylko odnajdzie kolejną osobę, która będzie pasowała do reszty, przywłaszczy ją sobie, zatrzymując na wieczność twarz, resztę zaś oddając jemu. Taka była umowa.

Uśmiechnął się na samą myśl o kolejnych rozpłatanych ciałach. Uwielbiał tę robotę. Zawsze odczuwał wielką satysfakcję patrząc im w oczy, kiedy umierali, słysząc ich błagalne prośby, jak nachylał się nad nimi, trzymając w dłoni swój młot lub topór.

Przecież każdy ma swój własny i niepowtarzalny sposób na zabicie rutyny szarego, nudnego życia.

Zaczął układać pocięte ciało Julii na pozostałych półkach. Był dumny z siebie, że i tym razem nie zawiedzie jego zaufania. Wiedział, że on będzie zadowolony, kiedy Wiktor przyniesie mu po kawałku tę dziewczynę. Tak było zawsze, więc dlaczego teraz miałoby być inaczej? To przecież dla niego wychodził nocami na ulicę w poszukiwaniu nowych ludzi. Był za niego odpowiedzialny od momentu, kiedy przypadkowo znalazł go w piwnicy swego domu. To było dawno temu. W tak długim czasie zdołał zorientować się, że bardzo, ale to bardzo przepada za mięsem. A w szczególności ludzkim. Właściwie tylko takie akceptował.

Po jakimś czasie Wiktor zamknął chłodnię. Na zewnątrz słońce świeciło już jasno, wznosząc się nad dachami wysokich budynków i odbijając się w lustrzanej powierzchni szyb ich okien. Przetarł zmęczone oczy, usiłując usunąć sprzed nich niewyraźną mgiełkę. Potrzebował snu, długiego snu.

 

Było już późne popołudnie, a raczej wczesny wieczór kiedy świadomość powoli wlewała się do jego umysłu, niczym fala leniwie krążąca wewnątrz basenu, zmuszając tym samym by resztki sennych majaków oddaliły się w niepamięć, a Wiktor otworzył zaspane, niewidzące jeszcze wyraźnie oczy i zamrugał, starając pozbyć się tego wrażenia, iż powieki są ciężkie jak ołów. Jasna tarcza słońca opadała niespiesznie ku zachodniemu horyzontowi, po raz kolejny powtarzając odwieczny cykl, stopniowo ustępując miejsca nadchodzącej nocy. Cienie wydłużały się, deformując coraz bardziej sylwetki swych właścicieli, ciemne niczym bezdenna otchłań, w której krzyk trwa wiecznie, mieszając się z powarkiwaniami broczących lepkim śluzem koszmarnych kreatur, których macki i szpony zabarwione są krwią ludzkości.

Czy cienie są tylko cieniami, czy też może to ta ciemna strona ludzkiej duszy, która wytrwale usiłuje wydostać się na zewnątrz?

Wiktor podniósł się i wyprostował na łóżku. Mimo długiego snu czuł się zmęczony i obolały. Przeczesał ręką włosy i zorientował się, iż do tej pory nie wziął prysznicu. Jego ręce i ubranie w dalszym ciągu pokrywała krew Julii, teraz jednak zakrzepła, jak gdyby pokrywała go na podobieństwo skorupy.

Ziewnął i potykając się wstał, chwiejąc się na pokrytej deskami podłodze. W pokoju było dosyć jasno, by zauważył odchodzącą ze ścian farbę, pajęczyny i plamy wilgoci na suficie. Jednak nie przejął się tym; widział to już wcześniej. Teraz usiłował skupić swój wzrok na jednym punkcie, by ustało kołysanie podłogi, a tępy ból w głowie minął.

Zataczając się poszedł wzdłuż zaśmieconego korytarza do łazienki. W pękniętym lustrze dojrzał swoją zmęczoną, nieogoloną twarz, pozlepiane włosy i przekrzywione okulary. Także śmierdział nieźle, a do tego ubranie na nim lepiło się do ciała. Gardło miał suche, a w ustach smak żółci. Czuł się tak, jakby ktoś silnie uderzył go w głowę kilkukilogramowym młotem. Wiedział, że za chwilę zwymiotuje.

Nie pomylił się.

Później kiedy już wyszedł z łazienki, nieco odświeżony po gorącym prysznicu, usłyszał coś w głębi domu. Miękki, jednostajny odgłos, jakby psich łap po podłodze, zbliżający się w jego kierunku. Wiktor zatrzymał się, nasłuchując. Dźwięk dobiegał z dosyć bliska i po chwili mężczyzna zorientował się, że dochodzi z salonu.

Jeszcze zanim tam dotarł, odgłos urwał się. Wiktor zatrzymał się przed drzwiami i popchnął je lekko, zaglądając przez powstałą szparę, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co tam ujrzy.

Na jego wyniszczonej, poplamionej kanapie, o podartej w kilku miejscach tapicerce, siedział olbrzymich rozmiarów retriever, o złocistym odcieniu sierści i wyczekiwał. Dyszał ciężko jak po długim biegu, a ciemnoczerwony, śliski od śluzu język wystawał mu z pyska na niemal całą długość.

Wiktor otworzył szeroko drzwi i wszedł do wnętrza zaśmieconego pomieszczenia. Pies obrócił się w jego stronę i machając wesoło ogonem zeskoczył z kanapy, podbiegając do niego.

– Jak się masz, stary? – zapytał Wiktor, głaszcząc gęstą sierść na grzbiecie psa. – Gdzie się podziewałeś przez cały dzień?

Zwierzę wyciągnęło przednie łapy, opierając je o uda Wiktora, a próbując wspiąć się jak najwyżej bez problemu sięgnęło ku jego klatce piersiowej. Szorstki język parokrotnie przesunął się po głaszczącej dłoni. Ogon nieprzerwanie poruszał się na lewo i prawo.

– Widzę, że naprawdę się stęskniłeś – rzekł zaskoczony Wiktor. – I z pewnością jesteś głodny.

Odpowiedzią było pojedyncze szczeknięcie i wyczekujące spojrzenie ciemnych oczu.

– Chodź – Wiktor uśmiechnął się. – Mam tu coś w sam raz dla ciebie.

Ruszył poprzez salon, a pies wiernie podreptał za nim. Poprowadził go na tyły domu, po drodze zabierając z kuchni dużą, psią miskę. Drugie piętro było niemal całe zaśmiecone, a w powietrzu unosił się zatęchły, przyprawiający o mdłości zapach. Jednak oboje zdążyli się już do tego przyzwyczaić, tak samo jak do ogromnej gromady biegających po ścianach i sufitach ciemnych insektów i rozrośniętych pająków, w popłochu chowających się w wąskich szparach za każdym razem kiedy nadchodzili, razem lub osobno. Wiktor nieraz znajdywał takiego na swojej twarzy po porannym przebudzeniu się. Cóż, tak to już bywa, kiedy dzieli się mieszkanie z kimś innym.

Zatrzymał się przed zniszczonymi, drewnianymi drzwiami, do których prowadził wąski korytarzyk. Położył dłoń na chłodnej stali klamki i nacisnął ją, otwierając drzwi na całą szerokość.

Wewnątrz stał pośrodku pokoju pokryty zakrzepłą krwią stół, a na przeciwległej ścianie znajdowały się dwuskrzydłowe drzwi od chłodni. Ściany miały brudnoczerwony odcień.

Wszedł do środka, a ogromny pies wbiegł za nim. Postawił jego miskę przy jednej ze ścian, a sam skierował się ku wejściu do chłodni. Retriever przysiadł przy swoim wyimaginowanym stole i cierpliwie czekał na główne danie.

Kiedy Wiktor otworzył jedno ze skrzydeł, oboje poczuli przejmujące zimno, które rozeszło się w pomieszczeniu, błyskawicznie ulatując z wnętrza chłodni. Mężczyzna wszedł do środka i przez chwilę przypatrywał się pociętemu ciału Julii, jakby w niemej selekcji jej ziemskiej powłoki. Nozdrza psa rozszerzyły się i na powrót zwęziły, czując znajomy zapach wyśmienitego pożywienia.

Wiktor sięgnął w końcu na jedną z półek, zdejmując z niej spory kawałek ludzkiego mięsa. Obrócił się i wyszedł z chłodni, głaszcząc trzymaną w ręku część pięknej Julii.

– Co ty na to? – rzekł do psa, wkładając mu ją do miski. – Wspaniała, nieprawdaż? I jest tylko twoja. Na pewno ją polubisz.

Z uśmiechem na ustach obserwował jak pies zatapia swe zakrzywione kły w świeżym, surowym mięsie i przełyka je sporymi kęsami.

Wiedział, że mu smakuje. Zawsze mu smakowało, więc teraz nie mogło być inaczej.

 

Ból.

Eksploduje w niej. Ogarnia ją. Jest niczym olbrzymia fala, przykrywająca sobą wszystko na wieki. Tworzy otchłań, wewnątrz której gromadzi swe ofiary.

Krzyk wyrywa się z jej gardła. Nie, to nie jest krzyk, to wrzask. Ogromny wrzask, wyrzucany przez cierpiące dusze. Jedyna rozpaczliwa prośba o litość. Jednak nigdzie nie dociera; nikt go nie słyszy.

Nawet ona.

Pozostaje tylko w niej, wewnątrz jej...

...ciała?

...umysłu?

...duszy?

Czym teraz jest? Gdzie teraz jest? Czy nadal jest jeszcze człowiekiem? A może to śmierć obdarła ją ze wszystkiego, co ją tworzyło?

Dlaczego nie widzi samej siebie? Dlaczego czuje łzy, które tak naprawdę nie istnieją?

Gdzieś daleko, może blisko, (może nigdzie?)... eksploduje oślepiającym blaskiem materia. Światło mknie ponad przestrzenią w jej kierunku, pochłaniając sobą wszystko, co stanie na jego drodze. Wewnątrz widzi szerokie tunele światła, skąpane w szkarłacie przelewającej się nieustannie krwi. Wkrótce ona także stanie się jej częścią.

Wkrótce...czy to długo? Czym teraz jest czas? Pośród niebytu, amorficznej ponadrealnej rzeczywistości utworzonej z pękającej materii? Czy teraz także odmierza jej życie?

Życie...

Czy jasność to życie?

Głosy. Nawołują ją. Słychać je wszędzie. Wyznaczają jej kierunek wewnątrz światła, pośród tysięcy niezliczonych korytarzy nienamacalnego świata. Prowadzą ją niczym nieznani wybawiciele. I te twarze. Rozmazane oblicza. Kim są? Oni też krzyczą, mówią, płaczą – jak wszystko tutaj...

Czy to one są początkiem życia? Czy też może jego końcem?

Wołają...co wołają? Którędy? Nie, nie tam...tam boli, bardzo; co za ból!

Szybkość...Co się z nią dzieje? Czyżby mknęła poprzez bezkształtny ocean innego świata? Dlaczego właśnie tam, gdzie...gdzie boli?

To światło boli!

Teraz! Teraz słychać je wyraźnie. Co? Dlaczego? Co to za miejsce? Te wiry światła...one...wciągają! NIE! To zbyt duży ból! Zbyt duży...

Proszę was...!

“Witaj”.

 

Gdzieś wewnątrz psa odezwał się krzyk. Trwał krótko, jednak to wystarczyło, by retriever poderwał się z głośnym skamleniem. Ostry, przeszywający, zupełnie tak, jakby rozrywał go od wewnątrz. Na swój ograniczony psi rozum retriver pojął, iż coś się stało. Coś mu się przytrafiło, coś czego nie rozumiał. Był tylko psem.

Krzyk nie powtórzył się, zanikając pośród zwierzęcego umysłu. Lecz jego echo trwało, nieprzerwanie, nieustępliwie. Pies zawył długo i przeciągle; czuł wszystkimi zakończeniami włókien nerwowych jak stopniowo go paraliżuje. Wewnątrz jego ciała coś poruszyło się niespokojnie.

Nadchodził świt, kiedy leżał w spazmatycznych drgawkach, gdzieś pod ścianą, związany niemocą, a jego pan wszedł przez główne drzwi wejściowe do mieszkania, niosąc jakieś duże ciało przerzucone przez ramię.

Potem ból minął, jakby nigdy nie istniał.

 

Na tyłach mieszkania topór rzeźnicki niemal bez przerwy opadał i podnosił się, z wyjątkiem tych krótkich odpoczynków, kiedy to Wiktor wycierał z twarzy tryskającą wokół krew. Do licha, zawsze było jej tyle. Aż dziw, że taka ilość może zmieścić się w ludzkim ciele. Ale to żaden problem. W końcu to dzięki niej zajęcie to staje się ciekawsze, a pomieszczenie, ściany, podłoga i sufit, wyglądają tak wspaniale.

 

Kiedy skończył było już południe. Czuł się zmęczony, mięśnie go paliły, a kręgosłup bolał niemiłosiernie. Cieszył się, że zaraz będzie mógł położyć się i zasnąć długim snem, którego nikt nie zdoła mu przerwać. Otarł twarz lewym ramieniem i poprawiając ciemne okulary odłożył ciężki topór na blat stołu. Przez chwilę obserwował poszatkowane ludzkie szczątki, leżące w równo poukładanych rzędach i uśmiechnął się. I tym razem spełnił swój obowiązek bez zastrzeżeń.

Schylił się po spoczywającą na podłodze obok nogi metalowego stołu głowę wspaniałej brunetki, o rozwartych strachem ciemnych oczach. Ona, tak jak kiedyś Julia, była jedną z tych kobiet, które od razu przypadły mu do gustu. Obserwując ją siedzącą w kinie, zaledwie dwa rzędy niżej, podziwiał jej cudowne, kobiece kształty i z każdą upływającą chwilą upewniał sam siebie w przekonaniu, że będzie ona idealną osobą, by móc przyprowadzić ją tutaj.

Ucałował jej usta. Pomimo faktu swej śmierci, zdołały zachować smak świeżych truskawek.

Wiktor obrócił się i trzymając ją za bujne, pozlepiane krwią włosy ruszył w stronę otwartych drzwi chłodni. Jego buty zostawiały ślady podeszew na zalanej krwią podłodze.

Kiedy przestąpił próg, chłód rytualnie omiótł go swymi ramionami. Rozganiając nogami kłęby gromadzącej się kilka centymetrów nad podłogą pary powoli podszedł do gablotki na lewej ścianie, tej samej, na której ustawiał wcześniej głowy swoich ofiar. Przez chwilę przypatrywał się środkowej półce.

No tak, kiedyś to musiało nastąpić. To normalne, kiedy gromadka przyjaciół powiększa się. Po prostu zabrakło tam już miejsca.

Piętnaście głów stało na chłodnej powierzchni ściśnięte do granic możliwości. Twarze większości z nich pokrywała skorupa zakrzepłej krwi. Na niektórych zastygł na wieczność niemy krzyk; inne, zdominowane przez spokój, patrzyły tylko przed siebie pustymi oczyma. Kilka z nich sprawiało wrażenie śpiących; ich zamknięte oczy i malujące się na twarzach wyrazy spokoju, świadczyły o pogodzeniu się z faktem, że brutalnie wyrwano z nich życie.

Wiktor spojrzał na trzymaną w dłoni głowę. Trudno. Po prostu zacznie zapełniać następną półkę. Miejsca było jeszcze dużo.

Obrzucił spojrzeniem wnętrze chłodni. Ten pies miał naprawdę wilczy apetyt. Większość poziomów była już pusta; tylko na kilku spoczywały szczątki poprzednich ofiar. Na ciężkich hakach zawieszone ochłapy ciał kołysały się lekko, niemal niedostrzegalnie. Z sześciu tylko trzy były wolne.

Wiktor znalazł dogodne miejsce i wnosząc po kawałku dziewczynę do środka chłodni, zaczął układać świeżo pocięte ciało swojej nowej przyjaciółki, Anny.

 

Kiedy cztery dni później kładł się do łóżka około dziesiątej wieczorem, jego pies zachowywał się niepokojąco i nienaturalnie; kręcił się niespokojnie, biegał z miejsca na miejsce, skamlał i szczekał. Zdarzyło się nawet, że parę razy zawył. Wiktor nie miał pojęcia, co może być przyczyną tego niezwykłego zachowania. Może to żołądek dokuczał mu, nie mogąc czegoś przetrawić, zalewając tym samym uporczywym bólem psie ciało.

Chwilami wydawało mu się, że retriever usiłuje atakować samego siebie, jakby wewnątrz niego coś istniało wbrew jego woli. Pies wierzgał się szaleńczo, niemal do krwi ocierając się o chropowatą ścianę. Wiktor usiłował w jakikolwiek sposób zaradzić temu, lecz wszelkie podejmowane przez niego próby nie dawały rezultatów. Pies nadal wariował.

Tak czy inaczej retriever sam z siebie po jakiejś godzinie, czy dwóch uspokoił się i skulony usnął gdzieś pod ścianą, a jego ciałem wstrząsały co jakiś czas niespokojne drgawki.

 

Gdzieś w środku nocy Wiktor obudził się. A raczej coś go obudziło. Leżał w swym poplamionym łóżku, wsłuchując się w ciszę, jaka panowała w całym mieszkaniu, a jego jedyną towarzyszką była ciemność. Tej nocy księżyc przesłonięty był burzowymi, ciężkimi chmurami, które jakby usiłowały za wszelką cenę stłumić wysyłane przez niego światło. Mimo że Wiktor leżał tak już przez jakąś chwilę, jego wzrok wyłapywał z mroku pokoju tylko zarysy przedmiotów.

Zastanawiał się, co go obudziło. Cały dom jakby odcięty był od jakichkolwiek odgłosów; nie było słychać dźwięku skapującej wody, nie skrzypiała ani jedna deska, nawet łatwo słyszalny dotąd wiatr ucichł. Można było odnieść wrażenie, że wokół zatrzymał się czas.

Dlaczego więc nie spał?

Próbował usnąć ponownie, przewrócony na drugi bok, jednak z mizernym skutkiem. Coś wyraźnie było nie tak.

W chwilę potem dobiegło go ciche skamlenie psa. Trwało krótko, jednak nie na tyle, by nie zdążył zorientować się skąd dochodzi. Wypełnione było bólem, odzwierciedlającym straszną mękę. Wiktor wiedział już, co się stało.

Do cholery, ten pies doprowadzi mnie do szaleństwa tym swoim dziwacznym zachowaniem. Ostatnio coraz więcej z nim kłopotów.

Niechętnie odrzucił z siebie kołdrę. Ociągając się wstał i przetarł twarz rękoma. Która to była godzina? Zaspanym wzrokiem spojrzał na tarczę leżącego nieopodal zegarka, ale mgiełka zasnuwająca mu oczy i ciemne szkła okularów uniemożliwiły poprawny odczyt.

Z salonu dobiegł go kolejny pełen cierpienia skowyt.

– Idę już, idę, ty parszywy kundlu – wymamrotał, niezgrabnie podążając wzdłuż korytarza.

Pchnął drzwi od salonu.

– Czego znowu chcesz, ty... – nie dokończył, gdyż słowa uwięzły mu w gardle i stanął zupełnie zamurowany.

W salonie panował półmrok, gdyż paliła się tylko jedna mała lampka na stoliku przy kanapie, chociaż wyraźnie pamiętał, iż zostawił ją wyłączoną. Niedaleko od niej leżało bezwładnie na boku ciało jego psa, a oczy zwierzęcia wywrócone były białkami na zewnątrz. Spomiędzy zaciśniętych, odsłoniętych w groźnym geście zębów wystawał długi, wilgotny język.

Gdy tak spoglądał na retrieviera, wydawało mu się, iż ciało psa świeci swym własnym, odrębnym blaskiem. Co więcej, pod skórą na jego klatce piersiowej i brzuchu coś poruszyło się. Niewielki ruch, jakby pod warstwą sierści przesunął się jakiś żywy organizm. W chwilę potem dołączyły kolejne wybrzuszenia; pulsowały, zlewając się powoli w jedną integralną całość.

Wiktor odruchowo cofnął się w tył, przylegając plecami do zimnej powierzchni ściany, lecz za nic w świecie nie mógł przestać patrzeć.

W następnej sekundzie oczy psa zapłonęły żywym, bladoniebieskim światłem. W blasku tym dostrzegł coś na kształt zamazanych konturów jakiejś postaci. Niczym zjawa półmaterialna jasność przybrała zarysy głowy, ramion i torsu, unosząc się ponad ciałem zwierzęcia, bez przerwy wylewając się z demonicznych oczu retrieviera.

Rozszerzonymi strachem oczyma Wiktor spojrzał na tors swego psa. Wybrzuszenia powoli i stopniowo uformowały się w ludzką twarz, którą wykrzywiał grymas bólu i cierpienia. Skóra na klatce piersiowej naciągnięta była do granic możliwości, jednak twarz nieprzerwanie napierała dalej; zaraz za kształtem głowy pojawiły się kontury ramion. Niemal w tym samym czasie z grzbietu i karku retrieviera wyrosły dwie kolejne postacie; skóra ich twarzy była skórą psa. Na obu malował się ten sam wyraz; niemego bólu, męki i usilnej próby oswobodzenia się z więzów, jakie stanowiło ciało zwierzęcia.

Kiedy wydawało się, że to już koniec, że skóra psa nie wytrzyma takiego naporu, świetlista, półmaterialna postać, unosząca się ponad całym tym koszmarem, wyciągnęła dłoń i zamaszystym, sprawnym, niczym wykwalifikowany chirurg gestem rozcięła ciało psa na całej długości. Ogromne ilości krwi chlusnęły na pokój, zraszając go niemal całkowicie, a z wnętrza zwierzęcia wypłynęły groteskowe, przerażające postacie, których nie spotyka się nawet w najokropniejszych horrorach. Spoczęły przed Wiktorem, drgając spazmatycznie i próbując unieść się na pozostałościach swych mięśni...

Był tam mężczyzna, którego ciało kończyło się postrzępionymi, porozrywanymi włóknami tuż poniżej ramion i wystającym spomiędzy nich, okrwawionym kręgosłupem. Tuż obok niego leżało coś innego – na drewnianej podłodze spoczywała sama tylko ociekająca śluzem twarz, z wytrzeszczonymi przekrwionymi oczami, jednocześnie przerażająco żywa. Były tam też kobiety; niektóre istniały jako pojedyncze głowy, inne tworzyły tylko ramię z przytwierdzonym luźno kawałkiem twarzy, lub też niezgrabnie połączone gałki oczne razem z językiem i krtanią. Było ich mnóstwo; paraliżujące kreatury wychodziły z pyska psa, jednocześnie tworząc z niego swe szczątkowe ciała, kształtowały się z rozciętego, leżącego na boku korpusu i kończyn retrieviera. A najgorsze w tym wszystkim było to, że Wiktor znał ich, znał te koszmarne parodie ludzi. To nimi przez ostatnie miesiące karmił swego martwego już psa, a oni teraz w zamian zabrali mu jego ciało. Zabrały wszystko, z czego mogliby uformować swe własne postacie, niezależnie od tego, jak miałyby wyglądać. Wszystko, nawet cień.

Gdy tak stał nieruchomy, obserwując koszmar przed sobą, krew, która wcześniej rozpryskała się na boki, teraz zaczęła powoli zlewać się w jednym miejscu. Krople spływały ze ścian, z okien, z mebli i skupiając się na środku pokoju, utworzyły obszerną, szkarłatną kałużę.

Z jej wnętrza powoli wyłoniła się postać młodej kobiety; krew psa formowała rysy twarzy, kształty ramion piersi i bioder. W kilkanaście sekund stanęła przed nim Julia, a jej ciało utworzone było teraz z nieustannie przelewającej się czerwonej substancji. Spoglądała na niego krwistymi oczami, w których nie można było doszukać się jakiegokolwiek śladu człowieczeństwa.

– Witaj, Wiktor – odezwała się stłumionym głosem, jakby mówiła spod wody. – Pamiętasz mnie?

Wciśnięty w ścianę Wiktor, dygocąc na całym ciele jak w wysokiej gorączce, nie był w stanie wykrztusić z siebie słowa; jego gardło ściśnięte niczym w stalowym imadle odmawiało mu posłuszeństwa. Strach, który odczuwał, odebrał mu władzę sprawnego myślenia do tego stopnia, że Wiktor wydobywał z siebie jedynie puste, pozbawione sensu dźwięki.

– Na pewno mnie pamiętasz – mówiła dalej Julia, lub też to coś, czym się stała. – Uratowałeś mi życie. A potem zabrałeś i przywłaszczyłeś sobie. To było okrutne.

Z bulgocącym, lepkim odgłosem podeszła do mężczyzny bez torsu i przy-klękła przy nim. Tworząca jej ciało krew krążyła bez przerwy, niczym po wyznaczonych sobie torach.

– Ale teraz znalazłam przyjaciół. Prawdziwych przyjaciół – rzekła, kładąc dłoń na ramieniu leżącej na podłodze kreatury. – Oni pokazali mi jak przeżyć. Dzięki nim jestem tutaj i teraz. Czyż nie jest to cudowne?

Wiktor wpatrywał się w nią szeroko rozszerzonymi oczyma. Zastanawiał się, czy to wszystko tylko mu się śni, czy też jest to realna rzeczywistość. Chciał uciec, lecz nie mógł się poruszyć. Jego ciało krępowały niewidzialne sznury.

– Ale...jakim cudem...? – zdołał wreszcie wyjąkać.

– Daj spokój, Wiktor – odezwała się spoczywająca nieopodal Anna. – Słyszałeś chyba, że ludzka dusza jest nieśmiertelna?

– Odebrałeś nam tylko ciała, karmiąc nimi swojego psa, ale nasze świadomości przetrwały --powiedział jakiś mężczyzna, którego imienia nie pamiętał. – Przez długi czas żyliśmy w jego umyśle, częściowo uśpieni, częściowo wyczekujący na odpowiednią chwilę.

– Ten moment nadszedł, Wiktor – głos Julii był zimny niczym polarna wichura. – Właśnie teraz.

Mężczyzna bez torsu zbliżył się do niego, podpierając się rękoma. Jego kręgosłup wił się za nim, niczym pełzający wąż, a obijające się o siebie kręgi wydawały pusty, nieludzki odgłos.

– Teraz nas musisz karmić, Wiktor – odezwał się. – Musimy odzyskać nasze ciała.

– Chcemy wreszcie wrócić do siebie – dobiegł go głos jakiejś kobiety. – Chcemy żyć dalej, jak dawniej.

– Musisz nam pomóc, Wiktor. Jesteś nam to winien.

– Potrzebujemy tylko więcej krwi, więcej żywej tkanki.

– Pomóż nam, Wiktor.

Glosy przerażających postaci rozbrzmiewały wokół jego głowy, przywołując na myśl pokrzykiwania głodnych sępów. Każdy z nich wbijał się w jego umysł niczym stalowy gwóźdź, rozpalając każdy nerw w jego ciele. Przecież zabił ich. Zabił ich wszystkich. Rozerwał ciała; rozłupał kości; poobcinał głowy. Więc jak mogliby być tutaj razem z nim? Jak mogli mówić?

Przecież n i e  ż y l i !

Chciał wrzasnąć, ale czuł, że nie może. Coś krępowało mu gardło i umysł. Coś złowieszczego i niewidzialnego.

Julia wstała i spojrzała mu prosto w oczy.

– Pomóż nam, Wiktor. Musisz to zrobić.

Wiktor oddychał ciężko; powietrze jakby nie chciało wypełniać jego płuc.

– Odpierdolcie...się – rzekł z wysiłkiem. – Wy nie istniejecie. Zabiłem was. Co do jednego...

– Przecież jesteśmy tutaj. Tak samo realni jak ty.

Wiktor cofnął się nerwowo, posuwając wzdłuż ściany. W pośpiechu zawadził o lampę i przewrócił ją na podłogę. Trzask pękającej żarówki wstrząsnął je-go ciałem.

– To niemożliwe...wy nie możecie być żywi...

– Po prostu nam pomóż, Wiktor – odezwała się Anna. – Proszę.

– Już to powiedziałem...zostawcie mnie w spokoju!

Twarz Julii przybrała nieokreślony, ponadmaterialny wyraz. Jej oczy spoglądały na niego złowieszczo.

– Dobrze więc – rzekła. – Pozostaje zatem inne wyjście.

Postąpiła parę kroków do przodu, nie spuszczając z niego swego świdrującego spojrzenia.

– Nie...nie zbliżaj się! – wykrzyknął, odsuwając się możliwie najdalej, w kierunku szafki, gdzie spoczywał jego nowo nabyty Smith&Wesson.

– Przykro mi – odezwała się tylko. – Twoje ciało wystarczy dla jednego z nas.

Nieprzerwanie zbliżała się do niego, z towarzyszącym jej mlaszczącym dźwiękiem. Wiktor szarpnął trzęsącymi się rękoma za uchwyt szuflady, wyrzucając zarówno ją, jak i całą jej zawartość na podłogę. Zdążył jednak uchwycić upragnioną broń.

– Ostrzegam...! – krzyknął, wycelowując broń w pierś Julii. – To się może źle dla ciebie skończyć!

Nie miał jednak tej pewności, czy ołów poskutkuje, a spokojna, lekceważąca potencjalne zagrożenie twarz Julii mówiła sama za siebie. Dziewczyna nie zwolniła kroku; nieustępliwie podążała w jego kierunku niczym niepohamowany, nieokiełznany demon.

Wiktor pociągnął za spust. Odgłos wystrzału rozszedł się głośnym echem wewnątrz pokoju, spotęgowany przez nagie ściany. Pocisk pomknął w kierunku nadchodzącej istoty, ze świstem rozcinając powietrze i przeszedł miękko przez krwawe ciało Julii, lądując w przeciwległej ścianie za nią.

Przez chwilę panowała cisza. Julia zatrzymała się, a na jej twarzy pojawił się nieokreślony wyraz. Pochyliła głowę i spojrzała na szeroki otwór między piersiami, pozostawiony przez obracający się pocisk. Nierówną, głęboką przestrzeń, przez którą można było dostrzec obszar za jej plecami. W ułamku sekundy otwór ten wypełniła pulsująca krew, zamykając go niczym szkarłatny kwiat i nie pozostawiając najmniejszego śladu na gładkiej czerwonokrwistej powierzchni przerażającej skóry.

Julia uniosła głowę, a w jej spojrzeniu dostrzegł ogniki tryumfu i rozbawienia.

– Widzisz, Wiktor? – na jej twarzy wykwitło coś na kształt uśmiechu. – Ciało można zabić tylko raz.

Krzyk Wiktora zlał się z kolejnymi odgłosami wystrzałów w jeden rozrywający dźwięk. Pociski przechodziły przez głowę, tors, ramiona, nogi lecz żaden z nich nie wyrządził nieprzerwanie kroczącej w jego kierunku Julii poważniejszej krzywdy. A jej śmiech, niczym chór piekielnych demonów, ogarniał wszystko, co znalazło się w  jego zasięgu.

Julia stanęła naprzeciwko niego z igrającym po twarzy diabelskim uśmiechem.

– To koniec, Wiktor – rzekła. – Przegrałeś!

Mężczyzna próbował coś powiedzieć, lecz nie zdążył. Z prędkością uderzającego pioruna tworząca ciało Julii krew eksplodowała w jego kierunku, zalewając całą jego postać, przykrywając każdą, nawet najmniejszą część skóry. Wiktor krzyknął czując ból, jakby ogarniały go płomienie, lecz to było najgorszym, co mógł teraz uczynić. Zanim zdążył zareagować strumienie szkarłatnej krwi wlały się przez jego otwarte usta do wnętrza ciała, rozchodząc się po nim na podobieństwo nieodpartej fali, pochłaniającej wszystko, co stanie jej na drodze.

Wiktor chwycił się za klatkę piersiową i upadł na kolana, nie mogąc krzyczeć, nie mogąc oddychać, lecz jedynie poddać się rozrywającej go od środka sile. Oczy niemal wyszły mu z orbit, a na całym ciele rozrosła się siatka grubych, fioletowych żył, niczym mozaika ulic w nieznanym mieście. Trwał tak przez chwilę; zastygły w bezruchu, napęczniały, na granicy życia i śmierci, a jego umysł stopniowo zalewała ciemność.

W chwilę potem skóra z jego ciała osunęła się miękko na podłogę, a zaraz za nią opadły pasma mięśni i tkanek. Przez kilka sekund jego zakrwawiony szkielet stał w tej samej co on pozycji, niewidzącymi oczyma wpatrując się przed siebie. Potem częściowo zapadając się w sobie, także i on upadł, z odgłosem uderzających o siebie kości i legł w nieładzie, roztrzaskując się na twardym podłożu.

Pośrodku szczątków Wiktora klęczała naga Julia, skupiona, z zamknięty-mi oczami, nieco umazana krwią, dokładnie taka, jak tego wieczoru, kiedy spotkał ją po raz pierwszy. Na jej twarzy malował się wyraz niby szczęścia, tryumfu, ale jednocześnie czegoś innego. Wstała powoli, rozprostowując się, a na jej ustach wykwitł uśmiech. Otworzyła oczy i przez chwilę patrzyła prosto przed siebie, delektując się widokiem otaczającej ją rzeczywistości.

Znów żyła.

– Mieliście rację – rzekła, nie spoglądając na nich. – To naprawdę jest możliwe.

Mężczyzna ,mozolnie posuwając się do przodu na ramionach, zbliżył się do niej.

– On nie był w stanie nas zrozumieć – odezwał się. – Nie był jednym z nas. Ale ty jesteś. Wiesz, przez co przeszliśmy. I ty możesz nam pomóc. Jesteśmy przecież teraz rodziną.

Pozostali doskoczyli do resztek Wiktora. Pochłaniając kości, świeże jeszcze tkanki i skórę, powoli odbudowywali swoje ciała, czerpiąc moc i siłę z obcej krwi. Julia spoglądała na nich przez chwilę, potem odwróciła się ponownie do mężczyzny.

– Nie musisz się o nic martwić, Jarek – powiedziała, głaszcząc go po policzku matczynym gestem. – Pomogę wam. Możecie mi wierzyć.

 Groteskowy uśmiech, który pojawił się na jego szczątkowej twarzy był czymś więcej, niż tylko zwykłą oznaką radości. Był pełen wiary, co do lepszej przyszłości.

 

Było już późno po północy, kiedy Julia klęczała na miękkim łóżku, z policzkiem przyciśniętym do poduszki, a wysoki, barczysty mężczyzna trzymając dziewczynę za biodra, wbijał się w nią rytmicznie. Każde jego pchnięcie owocowało salwą głośnych jęków i westchnień, wydobywających się z ust Julii; jej dłonie kurczowo zaciskały się na krawędziach pościeli. Krągłe piersi dziewczyny kołysały się w rytm ruchów mężczyzny, a sztywne, ciemnoczerwone brodawki delikatnie muskały miękką pościel, dostarczając Julii tym samym dodatkowych doznań. Nagie, spocone ciała dwojga kochanków błyszczały w świetle wpadających przez obszerne okno promieni księżyca. Julia przygryzając co chwilę usta, unosiła pośladki jak najwyżej, członek mężczyzny bezustannie odkrywał zakamarki jej ciała. Był tak nabrzmiały krwią, że aż brązowy – oboje czuli, że za moment eksploduje w fontannie najwyższego uniesienia.

Pierwsza szczytowała Julia. Odrzuciła głowę w tył, wyginając plecy w łuk, a jej krzyk odbił się od ścian pokoju i uleciał w ciemność nocy. To, czego właśnie doświadczyła było tak zniewalające, że opadła na łóżko, dysząc szybko, a spomiędzy jej ust dolatywały tylko ciche westchnienia.

W chwilę potem poczuła krople gorącego nasienia, zraszające jej włosy, plecy i pośladki, a mężczyzna opadł obok niej, chwytając powietrze gwałtowny-mi łykami.

 

– Julia.

Głos podążył w głąb jej umysłu, przecinając jasne obrazy snu, docierając do samego sedna świadomości. Marzenia i wizje stały się zamazane i niewyraźne, jakby oddalając się wylewało się z nich życie. Próbowała je pochwycić, jednak wymknęły się poza zasięg jej dłoni, ginąc na zawsze pośród setek innych wspomnień.

– Julia.

Przeciągnęła się leniwie na łóżku i otworzyła oczy. Powitał ją mrok pokoju oraz poznaczony plamami wilgoci sufit. Przetarła twarz otwartą dłonią, próbując sobie przypomnieć gdzie jest. Pokój? Łóżko? Przechyliła głowę i spojrzała na drzemiącego obok mężczyznę. Był odwrócony do niej plecami, a jego twarz przykrywała ciemność. Patrząc na niego dziewczyna przypomniała sobie zdarzenia sprzed kilku godzin.

– Julia.

Twardy męski głos ostatecznie sprowadził jej duszę ponownie do obskurnego pokoju na drugim piętrze dawnej restauracji. Usiadła na łóżku, a jej wzrok padł na znajdującego się w drzwiach Jarka.

– Przyprowadziłaś go dla nas, Julio – rzekł.

– To prawda – odparła. – On jest dla was wszystkich. Ale brakowało mi tego od dawna. Dotyku, pieszczot, czułości.

Jarek popatrzył na nią w milczeniu. Po chwili odezwał się ponownie:

– Czy teraz, kiedy się zaspokoiłaś, możemy skorzystać z jego ciała?

Obróciła się, spoglądając na śpiącego w cieniu kochanka. Szkoda. Był z niego niezły partner w łóżku.

– Jest wasz.

Przez twarz Jarka przebiegł uśmiech.

– Długo na to czekaliśmy.

Julia zeszła z łóżka i przeciągnęła się sennie. Wciąż zaspanym wzrokiem spojrzała na powoli wsuwających się do wnętrza pokoju ludzi. Oparła się o po-ręcz łóżka i obserwowała, jak jedne po drugim wpełzają na pościel i zbliżają się do śpiącego ciała.

Naprawdę, wielka szkoda.

W chwilę później zęby Jarka wbiły się w szyję mężczyzny, przegryzając krtań i gardło. Krew wytrysnęła szerokim strumieniem, a każda jej kropla została skrupulatnie wchłonięta przez unoszącego się nad łóżkiem, półmaterialnego mężczyznę.

Postacie niczym rozwścieczone lwy rozrywały ciało kochanka Julii. Jego wytrzeszczone strachem oczy zostały niemal w całości wessane przez blade jeszcze usta Anny. Z sekundy na sekundę jego postać malała; znikały ramiona, zapadał się tors, obsuwała się skóra. Strzelająca niczym gejzer szkarłatna krew każdą swą cząstką formowała nowe ciało świetlistego mężczyzny. Odrywane pasma mięśni w kilka chwil przelewały się na ciała demonicznych istot, które stopniowo wracały do swych dawnych kształtów. Żywe tkanki jednego człowieka tworzyły innych ludzi.

Mężczyzna przyprowadzony przez Julię zniknął, jak gdyby w ogóle nie istniał.

A piętnaście ofiar Wiktora van Hoovena powoli odzyskiwało swe ludzkie życia.

Jarek zbliżył się do Julii. Teraz miał już uformowaną klatkę piersiową. Brakowało mu tylko warstwy tkanki mięśniowej i skóry – jego pulsujące, wilgotne wnętrzności widoczne były wyraźnie, nawet pomimo ciemności jaka panowała w pokoju.

– To było wspaniałe – odezwał się. – Móc ponownie odczuwać jak człowiek. Czuć jak własne ciało odradza się. A wszystko dzięki tobie, Julio.

Julia uśmiechnęła się do niego.

– Jestem wam to winna. Wasza pomoc ocaliła mą duszę. Nie byłoby mnie teraz, gdyby nie wy.

Jarek oparł się plecami o poręcz łóżka, tuż obok niej. Poniżej pasa zwisały mu luźne strzępy ludzkiego ciała.

– Co ja bym bez ciebie zrobił, skarbie? – zapytał, dotykając jej policzka.

Pocałowała go długo i namiętnie.

– Uwodziłbyś inną – odparła w końcu.

 

Zasnęli głębokim snem, pełnym napływających nadziei. Po raz pierwszy od czasu swoich śmierci poczuli, że ich życie znowu nabiera sensu. Byli pełni wiary, co do nadchodzących dni; ich niedokończone ciała powoli wypełniała radość.

Julia słyszała czasem urywane, czasem spokojne oddechy śpiących. Śnili o nowym życiu, jakie zostanie im dane. O nowych ambicjach, planach, przyjemnościach. Ona stanowiła teraz ich matkę; nie mogła zawieść zaufania, jakim ją obdarzali. Ich egzystencja zbyt mocno uzależniona była od niej.

Ubrała się i wyszła na zewnątrz.

Pomimo, że nadal było ciemno, wiedziała, że zbliża się świt. Nadchodził nowy dzień, a ona miała naprawdę dużo rzeczy do zrobienia. Obróciła się i ruszyła wzdłuż ulicy, wypatrując nowych ciał dla swych dzieci.

Nadal otaczał ją mrok, lecz podążała przed siebie spokojnie i pewnie. Cienie nie stanowiły już dla niej zagrożenia, nie odczuwała tego paraliżującego ciało lęku. Teraz nie musiała się ich bać. Pokonała śmierć, więc straciły swoją broń, tym samym stając się zaledwie przelotnym złudzeniem, nikłym, nic nie znaczącym odbiciem w źrenicy oka.

Teraz to one powinny się jej obawiać. Była od nich silniejsza; doświadczenia jakich nabrała w ciągu ostatnich tygodni sprawiły, że stała się istotą przewyższającą ich kilkakrotnie. W metafizyczny sposób z ofiary stała się tropicielem, a one nic nie były w stanie zrobić, by móc ją zwyciężyć.

Z chwilą, kiedy jej strach zniknął, niesiony podmuchem wiatru nierealnej rzeczywistości obcego świata, Cienie zaczęły umierać. Jeden po drugim rozpływały się w powietrzu; każde jej pełne siły spojrzenie w głąb ich mrocznych, demonicznych oczu brutalnie wydzierało z nich egzystencję, kończąc żywot na wieczność. Już nigdy nie miały powrócić; nawet najczarniejsza i najbardziej przerażająca, pochmurna noc nie była w stanie powołać ich do ponownego istnienia. Tym samym obróciły się w blednące w zastraszającym tempie, mgliste wspomnienie, ginące gdzieś na pograniczu świadomości.

Julia zatrzymała się na skraju dwóch ulic. Wokół niej panowała cisza, mącona jedynie lekkim zawodzeniem wiatru i szelestem popychanych przez niego po asfalcie jezdni porzuconych gazet. Latarnie migotały, sprawiając wrażenie lękliwych owadów. Kilka samochodów stało zaparkowanych wzdłuż popękanych chodników.

Gdzieś w oddali przed sobą dostrzegła jakiś ruch. Ktoś zbliżał się w jej stronę; jakaś kobieta, której bladą twarz Julia dostrzegła, kiedy ta wyłoniła się z cienia rzucanego przez krawędź budynku niewielkiej kamienicy. Malowało się na niej przerażenie i szybko narastająca panika.

Julia uśmiechnęła się, kiedy niespodziewana, intrygująca myśl przebiegła jej przez głowę. Postąpiła krok do przodu i ruszyła w kierunku nadchodzącej kobiety. Widok paraliżującego strachu na twarzy nieznajomej sprawił jej niemal satysfakcję. Zacisnęła dłoń na chłodnej rękojeści noża, spoczywającego w jej kieszeni. Wiedziała, że będzie w stanie go użyć, jeśli zostanie do tego zmuszona. Na pewno.

Teraz to ona była Cieniem.

 

luty 1997 oraz 11 marca 2000

Okładka
Spis Treści
Justyna Kowalska
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Ryszard Krauze
K.Kwiecińska
Marcin Lenda
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
K.Leszczyński
Jakub Lipień
LouSac
Lucy
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
A.Mason
Michał Mazański
Rafał Mroczek
Sławomir Mrugowski
Sławomir Mrugowski
Barbara Ogłodzińska
Barbara Ogodzińska
Kamil Olszewski
Pacek
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Andrzej Pilipiuk
Eryk Ragus
Eryk Ragus
RaV
Paweł Rogiewicz
Anna Romanowicz
Jacek Rostocki
Jacek Rostocki
Tomasz J. Rybak
Ryh
Andrzej Siedlecki
Agnieszka Śliwiak
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Robert J. Szmidt
Robert J. Szmidt
Roman Szuster
W.Świdziniewski
Andrzej Świech
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
Vanderberg Club
Tomasz Winiecki
Tomasz Winiecki
Marek Wojaczek
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Robert Zang
Roger Zelazny
Dawid Zieliński
Dawid Zieliński
Zubil
Zubil
Zubil
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Artur Żarczyński
Artur Żarczyński
K.Żmuda-Niemiec
K.Żmuda-Niemiec

Archiwum cz. I
< 75 >