Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Sławomir Mrugowski Literatura
<<<strona 28>>>

 

Krew z krwi

 

 

I

 

Trzask przerwał monotonny szum ulewy. W powietrzu rozległ się głuchy łoskot, jakby kamienny firmament skruszył się i osypał lawiną. Krwawe rysy rozdarły zasłonę ciężkich chmur. Strugi deszczu zalśniły, odbijając blask. Jesienna burza przetaczała się nad trzęsawiskiem zatopionym w szarości wieczoru.

Końskie pęciny nurzały się w rozmiękłej ziemi, kopyta ślizgały na zgniłych liściach. Od chrap karogniadej klaczy unosiły się strzępki pary. Horz przystanął. Potrząsnął niespokojnie łbem. Z szarówki rozjaśnionej piorunami wyłoniły się drapieżnie wyciągnięte palce konarów i węzły korzeni, poskręcane niczym martwe ciała. Zwierzę prychnęło, kiedy bagniste podłoże ustąpiło pod ciężarem. W głębinie czekały ręce utopców. Klacz stąpała wolno. Nie była poganiana przez postać, siedzącą na jej grzbiecie.

Jeździec kiwał się zgarbiony. Owinięty był w przemoczony koc. Jego broda, porośnięta szczeciniastym zarostem, opierała się o pierś. Zmoczone wiechcie wąsów i rozpuszczone, długie włosy przyklejone były do skórzanego kubraka. Poza tym twarz ginęła pod kapturem. Mimo snu, mężczyzna mocno trzymał się w strzemionach.

Koń cofnął nogę. Obrócił się i spróbował znaleźć stałe podłoże. Kończyna ugrzęzła, wpadając po przegub. Klacz wyrwała ją z trudem. Rozejrzała się. Nie znajdując drogi, opuściła łeb. Stała tak długo.

Kiedy ucichła burza, zelżał deszcz. Przeszedł w lekką mżawkę, a w końcu ustał zupełnie. Na niebie pojawiło się kilka gwiazd. Poruszył się mężczyzna. Zadrżał z zimna. Siorbnął i uniósł głowę. Chwilę mocował się z sennymi widziadłami. Krótka drzemka nie dała odpoczynku. Od wielu dni nie zatrzymywał się na popas. W drodze, w szaleńczym pościgu pozwalał sobie tylko na krótki sen w siodle. Przetarł twarz i zgarnął z niej mokre, kasztanowe włosy. Otarł krople z wąsów zasłaniających usta. Z westchnieniem wyprostował się. Był wysoki. Barczysty, lecz smukły. Spod zmrużonych jeszcze powiek rozejrzał się dokoła. W blasku księżyca, który wychynął zza chmur, zalśniły ostre rysy pociągłej twarzy o wydatnych kościach policzkowych i orlim nosie. Doświadczenie, zarost i niewyspanie dodawały mu lat, ale nie mógł ich liczyć więcej niż trzy dziesiątki.

Jeździec odrzucił połę przemoczonego koca. Odwiązał worek z koźlej skóry od grubego pasa. Pociągnął spory łyk. Napój rozgrzał przyjemnie. Kasztanowłosy poklepał klacz po karku, oblepionym grzywą i zsunął się z siodła. Chrupnęły kości. Po chwili ból minął.

– Cholerna ślągwa! – Splunął w błoto. Badał podłoże, zanurzając w bagnie kawał ułamanego drąga. Dno nie było głęboko. Chwycił uzdę i pociągnął. Klacz z oporem weszła w trzęsawisko, sięgające jej po brzuch.

Gwiazd przybywało i noc zrobiła się widna. Jasne punkty lśniły ponad wierzchołkami nagich drzew. Ich światło odbijało się od tafli bagniska. Skierki migały, jak okiem sięgnąć, pomiędzy pniami zatopionego lasu. Unosiły się i opadały w tańcu. Mężczyzna tarł powieki. Chwytał się wystających korzeni. Coraz częściej zamykał oczy. Obiecywał sobie, że tylko na moment. W końcu mięśnie poczęły ustawać i coraz częściej tylko parskanie konia budziło go z uśpienia. Kiedy otwierał powieki, widział błyszczące punkty. Kiedy je zamykał, także wirowały wokół. W końcu nie umiał już rozróżnić snu od jawy. Tu i tam zrywał się, budził i zasypiał. Takie same były tylko iskry. Coraz ich więcej. Lśniły, jak odbicia gwiazd w tafli wody. Coraz bliżej...

...Fale migały refleksami. Bujały się pod dotykiem wiatru. Mężczyzna śnił o łące skąpanej w słonecznym blasku. Rozfalowana płaszczyzna traw rozpościerała się od zielonej ściany lasu po żółty piasek plaży. Dalej, na łagodnej fali, pływały święte ptaki Ledy – łabędzie.

Kasztanowłosy leżał pośród wonnych ziół i spoglądał ku wyspie na jeziorze. Tam, ponad wały grodu, ponad korony drzew, wznosiły się smużki dymu. Palono ofiary w chramie Nijoły. Z ostrowu dobiegały dźwięki gęśli i skrzypiec. Grajkowie bawili ludzi na placu przy moście. Kładką z wyspy szedł Barwin. Kapłan kiwał ręką i chyba coś krzyczał, ale leżący mężczyzna nie mógł już oprzeć się znużeniu...

Klacz zarżała niespokojnie. Szarpnęła uprząż. Człowiek ocknął się, kiedy jego twarz kładła się na tafli. Prysło złudzenie. Nie znikły refleksy. Było ich coraz więcej. Do uszu zaczęły dobiegać szmery.

Koń nerwowo rzucił łbem. Wyrwał nogi nad powierzchnię. Próbował przyspieszyć. Mężczyzna rozbudził się zupełnie. Uspokajał klacz. Nie reagowała. Płomyki zbliżały się i odskakiwały. Głosy dobiegające z ciemności układały się w melodię. Kasztanowłosy poczuł strach.

Śpiew wibrował. Światełka podchodziły do zadu szalejącego konia. Ten kwiczał żałośnie i wpadał głębiej w bagno. Już cały brzuch zapadł się w błoto. Wtedy ogniki rzuciły się. Mężczyzna szarpnął uprząż. Próbował ratować zwierzę. Wydobył miecz. Usłyszał kłapnięcia szczęk. Klacz rzuciła się na bok. Wierzgała tylnymi kończynami. Bezskutecznie.

Człowiek puścił uzdę. Za plecami słyszał dźwięki krwawej uczty. Brnął, nie oglądając się. Po chwili błoto sięgało już tylko do kolan, do kostek. Wyszedł na twardy grunt. Oddychał ciężko. W miejscu, gdzie padła klacz, kłębiły się dziesiątki istot. Inne pełzły w jego stronę.

– Boginki przeklęte! Nie nażarłyście się koniem?! Mnie chcecie?! Nie tak prędko, kurwie córy! – Były już blisko. Dostrzegał ich nagie ciała, oblepione mułem. Czuł strach. Strach i rozpacz.

Jęki i szmery z bagna brzmiały jak muzyka śmierci. Oplatały każdą myśl. Gasiły nadzieję i chęć oporu. Mężczyzna opuścił broń. Nagle było mu wszystko jedno. Poczuł zmęczenie i słabość. Wtedy rozdarła się w nim świadomość. Poruszył się demon. Wypełznął z mroków zapomnienia i oplótł kręgosłup. Wbił pazury w mózg. Kasztanowłosy wyprężył się w bólu. Opiekunka szarpnęła trzewiami. Była rozbudzona i wściekła. Mężczyzna otrząsnął się z odrętwienia. Z jego ust wydobył się ryk. Strzyga wołała krwi.

Kasztanowłosy skoczył w topiel. Boginki otoczyły go. Zimne ciała spiętrzyły się nad głową. Stworzenia oplotły jego ręce i nogi wątłymi, kościstymi dłońmi. Lodowate palce dziwożon dotknęły twarzy. Zostawiły krwawiące zadrapania. Zęby boginek rozrywały odzienie. Kaleczyły. Usta dopychały się do ran. Mężczyzna nie zważał na ból. Nie czuł nic, prócz wściekłości. Krew za krew. Siekł mieczem. Szarpał kłami. Dusił łakome stworzenia. Zabijał. Upiorzyca w nim syciła się konaniem. Zaślepiała wściekłością.

Kasztanowłosy pamiętał noc, dawno temu. Jego myśli splotły się z szaleństwem Strzygi. Opiekunka przyjęła krew. Została. Przerażenie zmieniło go. Od tamtej chwili minęły lata. Znienawidził człowieka, który mu to uczynił. Znienawidził Barwina, kapłana, prawie ojca. Nigdy nie przywykł. Upiorzyca ilekroć przychodziła, zostawiała po sobie poskręcane, martwe ciała. Sam musiał dać sobie radę z zapachem śmierci, zawsze tak blisko. Musiał zmagać się z niepewnością i strachem, kiedy Strzyga obudzi się znowu.

Ci, którzy widzieli, jak zabijał i przeżyli, przezwali go Strzygonia. Nikt z nich nie znał tajemnicy.

Walcząc nie spostrzegł, kiedy śpiew wrogów zmienił się w pisk. Pewność ofiary w strach. Dziwożony uciekały w bagno. Pierzchały miedzy korzenie, pod powierzchnię mazi. Martwe ciała zapadały się w bagno. Po chwili już tylko gwiazdy błyskały na niebie. Ich nieruchome odbicia były jedynym światłem skrzącym się pośród trzęsawiska.

Człowiek łapał oddech. Czuł pieczenie. Powiódł ręką po poszarpanym kubraku z grubej skóry, szytej rzemieniami. Był śmiertelnie zmęczony. Siadł na mokrej ziemi, oparł głowę o korzeń i usnął.

Śniła mu się bitwa, jeszcze jedna pośród setki, które przeżył. Nie wiedział, co było przywidzeniem z braku spoczynku, a co zdarzyło się naprawdę. W końcu zapadł w ciemność.

 

*

 

Obudził się, gdy słońce dochodziło do południa. Nerwowo ogarnął ręką otoczenie. Uspokoił się, czując zimną stal miecza. Spróbował wstać. Zapiekły rany. Oparł się plecami o pień i zanurzył twarz w dłoniach. Głowa bolała go jak wszyscy diabli. Odczytał to jako pewny znak, że żyje. Po chwili, kulejąc, ruszył w bór.

 

 

II

 

Słońce chyliło się ku zachodowi. Nieboskłon zatopił się w krwawej pożodze. Ponad drzewami, ku granitowemu niebu, unosił się warkocz dymu.

Osada z trzech stron otoczona była lasem. Na obszernej łące stało kilka luźno rozstawionych, niskich chałup. Pomiędzy nimi świeciła kałużami błotnista droga. Pod ścianą drzew, opodal wioski, pasło się bydło.

Dom, stojący pośrodku, wyróżniał się mocną konstrukcją. Wzniesiony był z dębowych bierwion na zrąb. Nad drzwiami wznosił się trzem, wsparty na rzeźbionych słupach. Z murowanego, kamiennego komina unosiła się smużka dymu. Niedaleko, pośrodku okólnika, wierzgały konie.

Strzygonia wyszedł na pastwisko zryte kretowiskami. Pierwsze zauważyły go dzieciaki. Przerwały gonitwę. Z wrzaskiem puściły się w stronę zagród. Z kilku domów wyszli mężczyźni. Z niepokojem spoglądali na miecz w żmijowej pochwie, wiszący u pasa nieznajomego. Strzygonia kierował się w stronę największej z sadyb.

Przed podcieniem stał prosty stół. Przy nim siedział starzec. Zgarbiony, przebierał zioła ułożone w bezładny stos. Rude włosy przyprószone siwizną opadały mu na plecy i ramiona. Za nim klęczała kobieta. Rozwiązywała supeł na chustce, w którą zawinięte były łodygi. Raz po raz podnosiła do ust gliniany garniec. Pacholik o rozczochranych włosach niósł z szopy następny wiecheć.

Gospodarz podniósł głowę. Dostrzegł gościa. Na wysuszonej twarzy, usianej rdzawymi plamami i pooranej zmarszczkami, pojawił się wyraz zaciekawienia. Oblizał wąsy ponad wargą.

– Co cię sprowadza, wędrowcze?! – Oczy błysnęły spod krzaczastych brwi. Zatrzymał wzrok na mieczu przybysza.

– Głód i rany.

– Jeszcze jeden – westchnęła kobieta.

– Słowiański zwyczaj – gość w dom... – Dziad skarcił kobietę spojrzeniem. – Szykuj zioła, babo.

– Nie wygląda, żeby miał czym płacić? – Podniosła wzrok. Chabrowe oczy nie pasowały do szpetnej reszty. Wpatrzyła się w przybysza. Ubranie Strzygoni było w strzępach. Sięgnął pod kubrak. Zdjął z szyi rzemień. Na nim nanizane lśniły srebrne grudy. Pacholik wytrzeszczył ślepia.

– Szykuj zioła, babo – powtórzył starzec. – Te lepsze – dodał. Kobieta burknęła coś pod haczykowatym nosem, sięgającym brody. Wstała. Strzygonia dostrzegł garb na plecach staruchy i splunął przez ramię. Znikła w ciemnym otworze drzwi. Za nią wszedł chłopak.

– Jak cię zwać? – spytał dziad. – Dla łatwości porozumienia...

– Strzygonia.

– Gdzie?! – wrzasnęła baba, wychylając się z otworu. Powiodła wkoło przerażonym i nieco mętnym wzrokiem.

– Tak na mnie wołają – wycedził mężczyzna.

– Faktycznie, szczególnie urodziwi nie jesteście. – Uspokoiła się. Pociągnęła z pękatego gąsiorka. – Ale na to ziół u nas nie najdziecie – prychnęła i na powrót znikła w sieni.

– Mnie nazywają Jaruh. – Gospodarz wskazał miejsce za stołem. Kasztanowłosy odpiął pas i położył wraz z bronią na ławie.

– Ta kobieta, to moja baba – Jaga. – Starzec kiwnął głową ze smutkiem. – Ma swoje zalety. – Strzygonia nie uwierzył. – Wieszczy.

– Co?!

– Przyszłe zdarzenia zna.

– Da się z tego wyżyć?

– Prawdę widzi. – Starzec nie żartował.

– Przyszłość... to przyszłość – odparł kasztanowłosy. – Jak dobrej gorzałki popiję, to i ja wiem, że będzie kac – dodał.

– Oho. Różni tu po radę przychodzą, ale pierwszy raz mędrzec. – Jaga wyszła z sieni. Lekko się zatoczyła.

– Ja nie po radę – rzekł Strzygonia. Jaruh spojrzał pytająco. – Zbiega szukam.

– Może lepiej nie znaleźć... – wtrąciła się starucha. Strzygonia spojrzał na nią z ukosa. – Kąpiel gotowa – dodała, kiwając na kasztanowłosego.

Podłoga izby wyłożona była bierwionami i gliną stwardniałą na kamień. Krwawe błyski ognia, skaczącego w palenisku, rozświetlały domowe sprzęty i ściany pokryte skórami. Uschłe łodygi, powiązane w pęki, wisiały uwiązane do belek powały. Po lewej, na łożu, leżał mężczyzna. Spał przykryty skórzanym radnem. Jego głowa zawiązana była krwawym giezłem. Pod łożem leżał wielki, kudłaty pies.

Z wnętrza wysokiej beczki ustawionej pośrodku pomieszczenia, unosiła się para. Chłopak wlał tam garniec z wrzątkiem. Wokół rozeszła się woń ziół. Strzygonia poznał miętę, pięciornik, rdest i jaskier.

– Właź. – Jaga wskazała na ukrop. Kasztanowłosy zawahał się. – No... wody się boisz, czy mnie... – Zaśmiała się. – Niejednego chłopa nago widziałam.

– Ubranie naprawię ile się da – dodała speszona, gdy zdjął hajdawery. W pośpiechu zebrała odzienie i wyszła.

Kasztanowłosy powoli zanurzył się we wrzątku. Czuł, jak do skóry przylepiają się liście. Po chwili zaczął odczuwać ulgę. Oparł się rękoma o brzeg beki i zamknął oczy.

Obudziło go kasłanie. Woda była już chłodna. Mężczyzna, leżący na łożu, opanowywał spazmy. Z ust ciekła mu ślina zmieszana z krwią. Do izby wpadła Jaga. Za nią chłopak, jak cień. Pies uciekł pod stół. Baba ułożyła mężczyznę na bok i podała kubek z naparem.

– Już lepiej – powiedział wreszcie tamten.

– Poznajomcie się. Macie dużo wspólnego – rzekła stara. – Będziecie mieć jeszcze więcej... – dodała szeptem – ...nici przeznaczenia splatają się... – Pogoniła pacholika do gara. Zdjął naczynie z ognia. Strzygonia poczuł zapach polewki. Wyszedł z kąpieli. Dopinał już pas, gdy do izby wszedł Jaruh.

– Zjem, zapłacę i ruszam – rzekł do niego Strzygonia.

– Niebezpiecznie iść nocą. Boginki na bagnie to nic. Z dziupli drzew wyłażą borowiki, biesy boruty i rokity. Na drodze nietrudno o wąpierza, albo polującego rysia. Jak szczęście nie dopisze, nażre się waszym ścierwem skórzasty gryf, albo inna przygoda spotka. Ot, jak wielmożnego pana... – Stary kiwnął na leżącego pod skórami.

– Dość. Starczy, że mi konia sprzedacie – przerwał kasztanowłosy. Jaruh podrapał się po brodzie.

– Jeśli dobrze zapłacicie..., ale po ciemku kupować, to lepiej wcale nie kupować. Zostańcie do rana. Goni was co?

– Zbiega ścigam.

– A tak, robota..., gorsze to od sraczki. – Jaga pokiwała głową z politowaniem. – Sraczka to skutek i jak wszystko, ma swoją przyczynę. Usuń powód, a nie stanie się nic. – Namacała ręką glinianą ampułkę, wiszącą na sznurze u pasa. Dolała do nalewki. – Dla smaku – szepnęła pod nosem.

Leżący mężczyzna ożywił się. Podniósł głowę. – Jakiego zbiega?!

– Jaksa go wołają... czasem też Smok.

Jaga przerwała nalewanie do mis. Starzy popatrzyli na siebie.

– Smoki, elfy, czarownice... nie wierzym tu w baje – pierwszy odezwał się Jaruh.

– Człeka szukam. Wyrok na niego jest.

– Żył tu niedaleko taki jeden. – Jaga wskazała paluchem w bliżej nie określonym kierunku. – Smok o nim mówili. Pił okrutnie, z gęby mu śmierdziało – chociaż nie siarką zgoła. Ogniem też ział, po przyłożeniu pochodni do rzyci. Padł struty przez swego pachołka, pastucha. Chłopak wiele smokowej żonie w stodole pomagał... – Stara uśmiechnęła się obleśnie. – Razu jednego zjadł Smok nieświeże baranie mięso.

– I co?

– Żyli długo i szczęśliwie... Znaczy się pastuch i wdowa.

– Mój dziewkę porwał.

– Pewno kniaziównę jakąś?! – Jaga splunęła pod stół. Z rozrzewnieniem spojrzała na gąsiorek ustawiony na ławie.

– Skąd wiecie?! – Strzygonia ściągnął brwi.

– Zawsze to smocze bydle na kniaziówny łase. Piękne, wypieszczone...

– Ta akurat szpetna była.

– Każda potwora znajdzie swego... -Jaruh pokiwał głową. – Pewnie mądra okrutnie?

– Głupia raczej.

– To na pewno bogata.

– Właśnie.

– Hilda, córa grafa marchii marsenburskiej Saxo von Kostryna. -Dodał leżący. Strzygonia żachnął się. – Słyszałem – ciągnął tamten – o uprowadzeniu. Biedny będzie Saxo, jeśli nikt Smoka nie ubije, a to zrobić niełatwo. Jaksa niejednego już pozbawił żywota na zlecenie grafa. Ja miałem dużo szczęścia. Nie dobił mnie, bo się spieszył. Jeśli przed wami uciekał, mości...

– Strzygonia.

– ...to chylę czoła. Wiele postawił Saxo za nagrodę, jeśli wolno spytać?

– Kopę dukatów, nie obrzynanych.

– Ile?! – Jaga wytrzeszczyła oczy.

– Za mało. Chyba, że Smok porwał dziewkę dla okupu. Wtedy można by się z nim ułożyć. – Skwitował leżący.

– A ty, co masz do niego?

– Nie za nagrodą go ścigam – odrzekł mężczyzna z owiniętą głową. – Ja z pobudek... osobistych – urwał. Podniósł się i siadł na skórach. Płomień z ogniska oświetlił jego twarz o delikatnych rysach i prostym, szpiczastym nosie. Wąskie szparki oczu ginęły w cieniu brwi.- Jestem Gralonne. Frankończyk, ale często w tych stronach. Stąd znam język. – Podkręcił wąsika i z odrazą powiódł dłonią po szczeciniastym zaroście brody. – Mój piastun, świeć Panie nad jego... był Słowianin znad Łaby.

– Nie lubim tu Połabów. – Skrzywił się Jaruh.

– Nagroda jest za Smoka martwego – przerwał mu kasztanowłosy. Jaga rozlała zupy. Jaruh pobladł.

– To pech... – Gralonne wdział buty z cholewkami za kolana. Wstał. Obciągnął na sobie atłasowy dublet, wyszywany w złote lwy. Usiadł przy stole. Pies poruszył się i położył łeb na jego nogach.- ...a więc nie chodzi o Hildę...

– Nikomu o nią nie chodzi. Ojciec ją wyklął. Córa, wiadomo, tylko dla wydania. Z bękartem już nic nie warta.

– No – przyznał Frankończyk. Chwycił drewniana łychę i zamieszał w misce. Na dnie zupy pływały skwarki. Mężczyzna wyławiał je i podawał pod stół. Pies delikatnie chwytał i jadł.

– Kniaziówna urodziwa nie była. Bez majątku żaden jej brać nie chciał. Cnotę zachowała długo. Nie w czas zachciało się Smokowi. Akurat kiedy ojciec musiał ją wydać, bo go sąsiad najechał. Już wtedy Jaksa był ścigany... – Gralonne zmarszczył brwi. – Ale, że był też zabijaką na służbie grafa, został dobrze przyjęty. Kniaź nie żałował mu niczego, ale ten... I jak już wspomnieliście, każda potwora... Dość, że niedługo potem wzdęło Hildę ponad przyrodzeniem.     

– Niektórym niewiele trza. Pójdzie taka za stodołę za potrzebą. Gacie zdejmie i bach... Wiatropylne, cholera – westchnął Jaruh. Zachęcał do jedzenia. Sam skubał kromkę chleba.

– Macie, widać, spore doświadczenie. – Frankończyk uśmiechnął się kwaśno. Podniósł łyżkę do ust, ale cofnął.

– Tuzin bachorów mi dała. Wyżyło trzech... – Jaruh spojrzał na Jagę. Skrzywił się. – Dwóch po prawdzie. Chłopy jak dęby, bliźniaki. Silni, ale głupi jak drągi dębowe. Choć to krew z krwi własnej, wygnałem. Niech na siebie robią. Wyście bywali, może słyszeliście. Momot i Gołot.

– Nie spotkałem – odparł Gralonne. Lekceważąc problem rozpłodu, ciągnął. – Zaraz po tym, jak Saxo się spostrzegł, kochanek córy stracił całą łaskę. Czarną polewkę mu dali. Biedak ustatkować się chciał, do rodziny wejść. Zupy nie skosztował, choć go w niej pyskiem maczali.

– Ha, tak ze Smokami trzeba! – Zaśmiał się pacholik.

– Struć go chcieli?! – jęknęła przerażona baba. Nie wytrzymała napięcia i sięgnęła po gąsiorek.

Strzygonia usiadł za stołem. Chłonął zapach polewki. Z ironią patrzył na rozpieszczonego Frankończyka marnującego tłuste skwarki.

– Istotnie, na zdrowie by mu nie wyszło. Pies, co się potem do żarcia dobrał, zdechł nie dojadając do końca. Mało skóry z Jaksy nie zdjęli. Miał jednak Smok i przyjaciół. Dla kilku możnych wcześniej pracował. Dość, że oboje z brzemienną księżniczką zniknęli w tajemniczych okolicznościach.

Dobrze już podchmielona Jaga czknęła i otarła łzę.

– A teraz wy za Smokiem ganiacie... – Gralonne zwrócił się do Strzygoni. Podał kolejnego skwarka pod stół. Kundel nie chwytał. Frankończyk namacał go nogą. Kopnął. Pies leżał bez ruchu.

– Trzeba z czegoś żyć. – Strzygonia nabrał zupy i skierował do ust.

– Ciężka praca i wielce ryzykowna – odezwał się Jaruh. W jego głosie wyczuć można było napięcie.

Gralonne poderwał się. Wydarł oniemiałemu Strzygoni łyżkę.

– Hej! – kasztanowłosy krzyknął zdziwiony.

– Zdrada! – wrzasnął Frankończyk. – To trucizna!

– Kretyn! – syknęła Jaga w stronę Jaruha.- Trza ich było po jednemu wykłuć, a nie leczyć, nie czekać. Mówiłam. Widziałam! – Wybiegła z izby nadzwyczaj prędko.    

– Macie trzech synów, tak jakeście się zdradzili. – Gralonne szedł w kierunku Jaruha stojącego pod ścianą.- Trzeci to właśnie Smok!

Od wejścia zaczęły dobiegać wrzaski. Strzygonia rzucił się po miecz. Wydobył go z pochwy w momencie, gdy do izby wpadł pierwszy osiłek z widłami. Drewnianym ostrzem rozerwał kurtę kasztanowłosego. Potem padł z rozciętą krtanią. Inni nie zdecydowali się włazić. W zamęcie zniknął Jaruh.

– Skąd wiedziałeś? – Strzygonia nie krył podziwu dla Frankończyka.

– Nie wiedziałem. – Ten splunął. Odszukał wzrokiem płaszcz z wyszytymi lwami, podbity futrem i miecz w pochwie zdobionej srebrem.- Masz jakiś pomysł? – Był osłabiony. Chwytał się mebli, ale nie siadał.

– Podpalimy chatę. Będą mięli zajęcie. Kiedy wyjdziemy, trzymaj się moich pleców.

– A na znalezienie Smoka?

Strzygonia poszarpał się za brodę. Nagle usłyszał głuchy stuk i jęk. Spod stołu, masując głowę, wylazł pacholik. – Ja wiem, gdzie poszedł.

Frankończyk podniósł ze stołu nóż i przyłożył do szyi chłopaka. – No?! – Docisnął.

– Co mi po życiu, kiedy w nędzy. Zapłaćcie, to powiem. – Strzygonia zdjął z rzemienia jedną srebrną grudę. Chłopak chwycił zachłannie. Chuchnął i schował pod pazuchę. – Na Lednicę, do chramu Nijoły. Białka bliska rozwiązania, nie ujdą dalej. Teraz puśćcie.

Chłopak z krzykiem wybiegł z chaty. Strzygonia wygarnął żar z kominka. Suche zielsko, zalegające pod ścianami, zajęło się łatwo.

 

*

 

Ogień wystrzelił ponad strzechę. Rozświetlił mrok nocy. Strzygonia i Frankończyk posuwali się wzdłuż ściany domu. Przy drzwiach zostawili po sobie trzy trupy. Gralonne zaklął, gdy krew jednego ubrudziła płaszcz, sięgający mu do pasa. Zapał atakujących słabł. Jeszcze próbowano dosięgnąć ich drągami. Bez skutku. Po chwili nikt już o nich nie dbał. Wszyscy rzucili się do studni.

Uciekający dopadli koni. Osiodłali szybko dwa młode wierzchy. Gralonne był bliski omdlenia. Rana na głowie krwawiła. Kasztanowłosy chwycił uprząż jego horza. Zostawili za sobą łunę pożaru i wrzeszczących ludzi, biegających z kubłami.

Za odjeżdżającymi spoglądała Jaga. Patrząc w przyszłość widziała ich naprzeciw swojego syna, Jaksy, zwanego Smokiem. Blask płomienia odbijał się w ich żelaznych mieczach. Z nieba zlatywał czarny cień. Jaga krzyknęła. Widzenie znikło. Nici przeznaczenia zaplotły się w węzeł.

 

 

III

 

Deszcz zacinał z ukosa. Woda wypełniała dziuple drzew. Spływała kaskadami po hubach. Potoki kluczyły między uwiędłymi kępami ziół, kikutami szczwaru i dawno przejrzałej rogoży.

– Na pewno znasz tę drogę? – Gralonne nachylał się pod konarami. Chronił odzienie przed ubrudzeniem i spoglądał niepewnie między splątane krzewy, nurzające się w wodzie. Pomiędzy gęstwiną błyskały oczka jezior. Za nic nie mógł dostrzec śladów szlaku. – Ślęzy, Polanie, Gopleani... poznałem wiele ludów waszej mowy, dobrych grodów – ciągnął. – Każdy u was panem, a organizacji brak. Dróg mało. Handlować ciężko, podróżować... Nieszybko do europejskiej wspólnoty.

– Poddaństwa – mruknął Strzygonia. Drażnił go frankoński elegancik.

– Do wiedzy i wiary. Pod cesarską opiekę.

– Widziałem tę przyjaźń – westchnął Strzygonia. – Nie w smak była Wilczanowi z Obodrytów – dał gardło. Drażko głupi, to i dobry. Przez frankońskiego króla posadzony na tron, wszystkie dobra darmo daje. Swoich w niewolę wysyła. Zresztą... z Frankami czy bez, zeszłej wiosny mało pod Święcianą legł.

– Byłeś? – Gralonne ożywił się.

– Tak.

– Po której stronie?

– Właściwej. Przecież żyję – Kasztanowłosy splunął. – Z Sasami i Wieletami.

– Z przekonania?

– Lepiej płacili. Poza tym, Wieleci dobre wojaki. Wolę z nimi przegrać, niż przeciw nim wygrać. Znajdą pod ziemią. Waszych widziałem po obu stronach...

– Polityka. Wiele sił kłębi się w walce. – Frankończyk pokiwał głową. – Krew z krwi, krew przeciw krwi, krew za krew. Nie wszyscy w cesarstwie kochają Karola.

Strzygonia spojrzał na Gralonne mrużąc powieki. Ten wyprostował się w siodle. Błysnęły mu oczy.

– Co zrobisz, kiedy ubijesz Smoka? – zmienił temat.

– Pojadę po nagrodę.

– Weźmiesz dziewkę?

– Po co?

Frankończyk zamyślił się. Chwilę trwała cisza. – Ja ją wezmę! – Na jego bladej twarzy zapłonął rumieniec. Strzygonia wstrzymał horza. Spojrzał spod ściągniętych brwi.

– Z chramu na Lednicy nikogo siłą nie wyciągniesz.

– Ty mi pomożesz.

– Do czego ci ona... i to jeszcze z bachorem?

– Wezmę ją z bachorem. – Zamyślił się. – Powody to moje zmartwienie i długa historia. Za pomoc dobrze zapłacę.

– To nie kwestia ceny... – Kasztanowłosy żachnął się.

Gralonne nie naciskał. Zamilkł zupełnie. Spod brudnego opatrunku raz po raz wyciekały kropelki krwi. Ocierał je pospiesznie.

Dzień był krótki. Słońce zaszło za wierzchołki drzew. Jechali jeszcze długo. W końcu Gralonne zaczął chwiać się w siodle. Strzygonia podtrzymał go, kiedy miał już spaść z konia. Zatrzymali się na popas. Nie musieli się spieszyć.

 

*

 

Obudzili się zmarznięci. Zebrali się szybko. Frankończyk odszedł na bok.

– Co tak długo?! – Strzygonia siedział już w siodle.

– Piękne widoki! – Gralonne stał na skraju nasypu. Przed nim grunt uskakiwał prawie pionowo ku wąskiej plaży. Z piaszczystej ściany zbocza wyrastały korzenie. Nad taflą jeziora wieszały się mgły. Z lewej, w dole, szumiał dawno przejrzały tatarak. Frankończyk wpatrywał się w dal. Wśród ćmy majaczyły zarysy wyspy, porośniętej przy brzegu drzewami.

– Rozmarzyłeś się... – Kasztanowłosy pokiwał głową z politowaniem.

– Nie. Sikam. – odparł Gralonne. – O cholera! – krzyknął nagle.

– Zmoczyłeś buty?

Frankończyk przypadł do pnia. Strzygonia po chwili był przy nim. Po drugiej stronie zatoczki, przecinką wzdłuż brzegu, posuwał się oddział zbrojnych. Ich kolczugi odbijały promienie świtu. Jeźdźcy zatrzymali się. Jeden z nich wskazał palcem w kierunku skarpy. Po chwili grupa ruszyła galopem.

– Na rany Jezu Krysta. – Gralonne dopadł konia. – Ciebie też nie oszczędzą! – rzucił za siebie. Strzygonia chwycił pasek przy wędzidle konia Frankończyka.

– Zaraz! – Zmrużył brwi. Wolną rękę położył na głowicy miecza. – Czegoś tu, kurwa, nie rozumiem! Najpierw ta rana od potyczki ze Smokiem. Potem dziewka. Teraz ci... Przecież to Frankończyki. Twoje ziomki!

– Są tacy, co nie kochają Karola. Pamiętasz? – Gralonne był przerażony. Strzygonia nie puszczał konia. Ten grzebał nogami w ziemi. – Powiem Ci. Przyrzekam! – Blada twarz elegancika ściągnęła się w strachu. Strzygonia spojrzał mu w oczy. – Tylko nie teraz. Błagam... nie teraz! – skamlał Gralonne.

– Powiesz. Przypilnuję tego. – Kasztanowłosy wskoczył na horza. Spięli konie w galop. Ścieżka prowadziła na przemian w dół i w górę. Konie rżały poganiane. Ich kopyta ślizgały się na mokrych, zgniłych liściach.

Strzygonia spoglądał za siebie. Goniący zmniejszali odległość. Gralonne nie nadążał. – Proszę, nie zostawiaj mnie! -jęknął na wpół świadomie. – Proszę!

Strzygonia zaklął w myślach. Z ścigającego zmieniał się w ofiarę. Nie odpowiadała mu ta rola. Zwolnił.

Ścieżka skręciła w las. Zniknął blask wody po lewej ręce. Wjechali na polanę. Pośród rozłożystych dębów wznosiły się kurhany. W dołach pomiędzy nimi bielały kości.

– Cholernie piękne miejsce na umieranie... – Strzygonia syknął pod nosem. Wstrzymał konia. Za plecami miał mogiły.

Pościg wyjechał z lasu. Było ich sześciu. Na czoło wyjechał jeden. Był ubrany dostatniej. Długi płaszcz spięty pod szyją ozdobną klamrą kładł się na zadzie jego siwej klaczy. Podparł się pięścią pod bok. Krzyknął coś w swoim języku. Gralonne splunął tylko w jego stronę.

– Może ponegocjować? – mruknął Strzygonia.

– To negocjuj... – burknął Gralonne.

– Nie znam waszej mowy. -Kasztanowłosy sięgnął po miecz.

– Trzeba uczyć się języków – skwitował Frank. Też wyjął broń.

Tamci ruszyli niczym błyskawica. Strzygonia uderzył horza płazem po zadzie. Nie patrzył na Gralonne. Był na niego wściekły. Wpadł pomiędzy dwóch napastników. Ciął jednego przez pierś. Ostrze ześlizgnęło się po stalowych oczkach kolczugi. Sam zasłonił się z trudem i uchylił przed ciosem. Zawrócił. Spiął wierzchowca. Koń wierzgnął. Kopnięcie zmiażdżyło twarz przeciwnika. Na jego miejsce pojawiło się trzech. Starli się. Strzygonia nie miał miejsca na cios. Zeskoczył z siodła. Klęknął i ciął po pęcinach. Koń jednego zarył głową w ziemię. Kasztanowłosy uderzył jeźdźca pod gardło. Głowa odłączyła się od tułowia. Katem oka dostrzegł następnego. W ostatniej chwili przekoziołkował pod nogami jego wierzcha. Cięciem zniósł jeźdźca z siodła. Ten jęczał, ale podnosił się z ziemi. Zaatakował. Dwa silne uderzenia omal nie złamały obrony kasztanowłosego. Skrócił się dystans. Przeciwnicy zwarli się. Frank rzucił broń i momentalnie zacisnął dłonie na krtani Strzygoni. Naparł ciałem. Upadli. Mocne dłonie niczym kowalskie cęgi miażdżyły grdykę. Strzygonia próbował uwolnić się. Bezskutecznie. Konno nadjeżdżał następny. Pochylony, mierzył sulicą w pierś kasztanowłosego.

– Pieprzone życie, pieprzona śmierć! – syknął wojownik, tracąc oddech.

W tej samej chwili atakujący zsunął się z konia. Z jego oczodołu sterczał drzewiec strzały. Włócznia wbiła się obok twarzy Strzygoni. Uścisk na gardle zelżał. Kasztanowłosy podciągnął nogi. Wypchnął duszącego. W plecach tego też tkwił bełt. Strzygonia dobił go.

 

*

 

Między nagimi kikutami leszczyn przystanęła sarna. Z gąszczu przyglądała się polanie, gdzie spokoju kurhanów strzegły dęby o grubych pniach i rozłożystych sękatych konarach. W blasku dnia łyskały się kości rzucone w doły i rozpadliny.

Sarna ruszyła w stronę gaju. Po dwóch krokach zamarła na powrót. Nagle zerwała się do ucieczki. Szum wiatru przecięty został wizgiem. Bełt przeszedł ponad jej grzbietem i obłupując biało kropkowaną korę, wpadł w zarośla.

Zwierzę znikło między drzewami.

– Ha! To żeś upolował mięsisty krzak wilczyny. – Z zarośli wyszedł chłopak z łukiem w garści. Jasne, proste włosy opadały luźno na kamizelę z turzego futra. Na rzemieniach, przy pasie, związane za skoki, wisiały trzy szaraki. – Nie martwcie się, ludzie, oto kres męczarni. Można żreć i chlać ile wola. Kruczek uwarzy wilczynowego syropu na sraczkę – krzyknął.

Wśród trzasku łamanych gałęzi, z gęstwiny wyłonił się drugi. Był szczuplejszy. Z czarnej czupryny, równo przyciętej nad karkiem, wyjmował jałowcowe igły. Grubo tkane giezło, związane w pasie sznurem, nosiło ślady walki z chaszczami.

– Chodźmy do łodzi. Barwin ze skóry nas poodziera, żeśmy na noc nie wrócili. – Po chwili odnalazł w krzakach strzałę.

– Pójdziemy za śladem rogaczy. Jak się postarasz, to może jeszcze jaki pień ustrzelisz. Z niego pannę ideał wystrugasz. Nie ruszona będzie, na innych nie spojrzy, nie nawrzeszczy, zawsze chętna, nie zbrzydnie na starość. Jak o nią zadbasz nawet liście wypuści, a jak się znudzi, spławisz w jeziorze. – Zaśmiał się. – W las trzeba chodzić, ćwiczyć, a nie głupie znaki czytać. Potem w chramie łeb ci ogolą...

– ... ale czarów nauczą – bronił się Kruczek.

– Jak chwycisz żabę, wraz krasną pannę z niej uczynisz i nie drewnianą... Taką, jaką tylko Barwin potrafi wyczarować.

Kruczek nie wytrzymał. Rzucił się na towarzysza. Potoczyli się pod korzenie dębu. Nagle zamarli. Z głębi lasu pobiegły trzaski łamanych gałęzi i tętent końskich kopyt. Chłopcy wdrapali się na szczyt jednego z pagórków. Przypadli do ziemi i czekali.

Po chwili na łąkę wjechało dwóch jeźdźców. Jeden z nich miał głowę owiniętą brudnym płótnem. Słabo trzymał się w siodle. Drugi rozglądał się wokół. Za nimi z leśnej przecinki wypadło sześciu zbrojnych. Jedni i drudzy przyglądali się sobie chwilę. Potem starli się w walce.

– Połaby – szepnął Kruczek.

– Nie. Lepsi! – Odparł jego towarzysz i nałożył strzałę. Kruczek zrobił to samo.

– Chodzi o życie! – Wirgo naciągnął cięciwę.

– Trafię. – Kruczek czuł, jak pot występuje mu na czoło. Spływa i piecze w oczy. Strzała poszybowała z jękiem. Weszła w oko jednego z konnych. Potem szyli aż do wyczerpania bełtów.

 

*

 

Gralonne leżał na ziemi. Głowę opierał na korzeniu. Ręką obejmował brzuch. Żył, ale przez palce ciekła krew.

– Skąd wy?! – Strzygonia klęczał przy Frankończyku. Patrzył na dwóch wyrostków z łukami w rękach. Jeden z nich, z jasnymi włosami opadającymi na ramiona, był wyższy i szeroki w barkach. Drugi miał drobną twarz, prawie dziewczęcą. Na jego głowie kłębiło się sitowie czarnych włosów. Przycięte były równo z ramionami.

– Z Lednicy – odezwał się chłopak.

– Ja jestem Wirgo, a on Kruczek – co widać – rzucił drugi.

– Daleko stąd do kładki?

– Kładki?

– Na wyspę.

– Panie, zeszłej wiosny spalona. Bitwa była. Gród spłonął...

Strzygonia spojrzał pytająco.

– ...Połaby uciekli nad Gopło, pod opiekę swojej czarownicy z jeziora – ciągnął Wirgo.

– A chram?! – przerwał Strzygonia.

– Obronił się. Barwin i inni zaklęciami taką burzę rozpętali. Z Frankami był też jakiś czarownik. Nie zmógł Niji.

– Jak wyglądał? -Gralonne podniósł głowę z wysiłkiem.

– Mały. Karzeł prawie. Nosił czarną, długą brodę. Miał kostur z kamieniem.

– Advari! – Gralonne kaszlnął. – Strażnik pierścienia... – Z ust poszła mu krew.

– Wiele będziesz mi musiał powiedzieć... – Strzygonia szepnął ku leżącemu. – Pomóżcie mi go zabrać! – przywołał wyrostków. – Są chyba jakieś łodzie?

– Nasza. Tu, niedaleko.

 

*

 

– Wyżyje – powiedziała baba, kończąc opatrywanie leżącego mężczyzny. W ciemnej izbie krzątały się młódki, pomocnice. Raz po raz zerkały na siedzącego opodal, kasztanowłosego wojownika o ogorzałej twarzy, wyraźnych rysach i orlim nosie. Uśmiechały się i uciekały wzrokiem.

– Rany będą goić się długo. W cięgę na łbie wdało się zakażenie -dodała stara. Strzygonia poruszył się. Wstał zza ławy, za którą kazała mu siedzieć. Podszedł bliżej nieprzytomnego Gralonne. Skrzywił się, czując smród starych opatrunków.

Rzepicha podniosła się z zydla. Była niska i chuda. Miała w swoich szarych oczach coś, co kazało szanować jej zdanie.

– Musi spać. – Wypchnęła Strzygonię z chaty.

Na zewnątrz oślepiło go słońce. Pierwszy raz od wielu dni przedarło się przez zasłonę chmur. Nie dawało ciepła. Włosy mężczyzny rozwiał zimny, mocny wiatr. Po chwili jego oczy przywykły do światła. Dostrzegł postać, idącą od strony nasypu grodu. Suknia z szarego, lnianego płótna sięgała do ziemi. Na nią narzuconą miał prostą baranią szubę. Wspierał się na kosturze.

– A więc wróciłeś... – Kapłan przystanął. Nie było w jego oczach radości. Siwe włosy powiewały na wietrze. Wąsy zasłaniały usta i łącząc się z obfitą brodą opadały na pierś. Był niemłody, ale jego wiek trudno byłoby odgadnąć. Strzygonia był zaskoczony, jak niewiele się zmienił.     

– Dobrze być w domu. – Wojownik wykrzywił twarz w próbie uśmiechu. Inaczej wyobrażał sobie to spotkanie. Wpatrując się w oczy kapłana nie potrafił czuć nienawiści. Chciał znaleźć w nich coś poza obojętnością, ślad tego, czego nieświadomie pragnął. Rozczarował się. Zabolało. Ukrył to nawet przed sobą.

– Tu nigdy nie był twój dom. – Barwin opuścił wzrok. – Nawet zanim nie wzgardziłeś tym życiem. Zanim rzuciłeś się za wojskiem w kompanię innym półgłówkom żądnym krwi...

– A co miałbym tutaj? – syknął kasztanowłosy. Ton Barwina drażnił go.

– Mądrość.

– Znaki, księgi. To jest mądrość? – Oczy Strzygoni błysnęły w złości.

– Masz rację. Więcej jej na polu, pośród jęków zabijanych. Tam znajdziesz samych myślicieli.

– To prawda o życiu.

– Ty wiesz tylko, ile kosztuje czyjaś krew.

– Na mojej nikomu nie zależało. – Wojownik splunął. – Studiujesz księgi, znasz mowę kamieni, a jednak nie wiesz, jak to jest czuć ciągle strach, słyszeć wciąż krzyk... tam, wewnątrz głowy. – Strzygonia urwał. Czuł, jak krew zaczyna płonąć mu w żyłach.

Ich wzrok spotkał się. Mierzyli się chwilę. Barwin chciał coś powiedzieć. Nie potrafił.

– Wydaj mi Smoka – uciął Strzygonia.

– Już dość krwi splamiło tę ziemię.

– Tu, czy gdzie indziej, i tak go zabiję.

– Może tak, może nie...

– Nigdy nie życzyłeś mi dobrze.

– Życzę dziecku Smoka, aby znało ojca. Żeby wiedziało z czyjej jest krwi – odparł Barwin z naciskiem.

– Kto wie, może w moich żyłach płynie twoja...

– Twoja matka miała tylu kochanków, że nie rozpoznała ojca.

– Byłeś jednym z nich. Kochałeś ją, i znienawidziłeś. Nie umiałeś dać jej nic cennego. – Strzygonia chciał ugodzić kapłana. Tak, jak sam czuł się zraniony. Na chwilę zapadła cisza. Tylko wiatr jęczał pośród nagich konarów, nad ich głowami. Barwin westchnął. Mówił szeptem.

– Była zwykłą dziewką, jakich wiele ciągnie za wojskiem. Dawała się każdemu, kto spoił ją gorzałką. – Zagryzł wargi. Wiedział, że kłamstwo byłoby gorsze.

– Była taka, bo złamałeś jej serce. Zabiłeś ją... wtedy, na polu bitwy. Odebrałeś poród. Nie byłeś pewien, czy aby nie jestem twoim synem. Ona nie była już do niczego potrzebna. Dałeś jej umrzeć!

– Nie mogłem jej pomóc.

– Byłeś Uzdrowicielem! Zresztą, zabiłeś ją dużo wcześniej. Odrzuciłeś jej miłość dla fikcji.

– Mogła przyjść tu ze mną.

– I być jedną z kapłańskich nałożnic! – przerwał Strzygonia. – A jednak czułeś się winny. Zabrałeś mnie. Próbowałeś wpoić te kłamstwa o wyśnionej miłości, pokorze bliskiej zniewoleniu. Po to, aby potem mógł skrzywdzić mnie każdy. Męczyłeś się, patrząc na mnie. Byłem twoim wyrzutem sumienia. Karą za wszystkie grzechy. Za grzech najwyższy. Za odrzucenie miłości. Za upadek mojej matki.

– Tak niewiele wiesz...

– Nienawidziłeś mnie... tak mocno, jak bardzo kochałeś moją matkę. I oto jestem. Oto ja – twoja kara za grzechy, Barwinie.

– A jak ty zapłacisz za swoje? Zabijasz, a krew wymaga innej krwi, bez końca...

– Płacę cały czas. Skazałeś mnie na to. Głęboka musi być rana, aby człowiek chciał zostać wojownikiem. Zaszczepiłeś we mnie ten krzyk i złość. To twój dar, Strzyga, którą zbudziłeś.

Kapłan przetarł twarz ręką. Zgarbił się. Zmalał. Wsparł się na kosturze. Zapadła cisza.

– Zabiję Smoka. Kiedyś wrócę zabić i ciebie. – W głosie kasztanowłosego była siła. Zawsze tak bardzo obawiał się, że nie znajdzie w Barwinie śladu miłości. Pragnął jej. Nie znalazł. Zrzucił z siebie ten ciężar.

– Jedno życie jesteś mi winien – szepnął kapłan. – Teraz wiem na pewno. Ucząc cię, straciłem zbyt dużo czasu, aby nie żądać rekompensaty. Nie rozumiesz uczuć, więc traktuj to jak zwykły handel...

– Nie spotkałem jeszcze nikogo – przerwał wojownik – kogo nienawidziłbym tak mocno.

– Opuść wyspę. Nie wracaj tu więcej. Jesteś głupcem. Nigdy nie zrozumiesz, ile trzeba było miłości, aby dać ci dar. – Ogniki zalśniły w oczach kapłana.

– Nie chcę twojej gościny, ale odejdę, kiedy zabiję Smoka!

Barwin westchnął. Strzygonia zakręcił się na pięcie. Ruszył szybkim krokiem. Po chwili patrzył na fale, uderzające o burtę dłubanki. Myśli kłębiły się w jego głowie.

Gdy łódź przybiła, wyszedł na brzeg. Nie patrzył w stronę wyspy. Minął chaty, w których zwykle zamieszkiwali pielgrzymi, ranni, bezdomni lub chorzy. Za ostatnią rozciągał się wąski pas traw i niskich zarośli. Dalej wyrastała ściana lasu. Kasztanowłosy szedł ścieżką w stronę drzew.

– Szukałeś mnie?! – usłyszał. W zamyśleniu nie dojrzał mężczyzny, siedzącego na głazie pod lasem. Stanął. Wydobył miecz.

– Zarżniesz mnie jak barana? – Tamten się uśmiechnął. – Nie mam broni.

Smok wstał i rozłożył ręce. Podszedł bliżej. Strzygonia opuścił ostrze. Kręcone, rude włosy na głowie i brodzie Jaksy wyglądały jak ogień. Twarz obsypana piegami poznaczona była bliznami. Spod ryżych brwi wyglądały chabrowe oczy. Nie pasowały do reszty.

– Szukałeś mnie. Znalazłeś.

– Bierz broń i bij się! – Strzygonia splunął. Po rozmowie z Barwinem był w kiepskim nastroju. Chciał zapomnieć o wszystkim, na tą krótką chwilę kiedy wygasa świadomość i budzi się zwierzę.

– To nie takie proste. – Smok zakaszlał. Na ustach zostały kropelki krwi. Szybko otarł je dłonią.

– Stawaj, psie! – Kasztanowłosy ściągnął brwi.

– Wiele się zmieniło. Dla mnie... nawet dla ciebie. Wplotłeś swój los w tę historię, obaj wpletliśmy. Czy Gralonne opowiedział ci, dlaczego za mną jeździ? To bardzo ciekawe...

– Wyrzeźbiłeś dziewce bachora. Pewnie niejeden za tobą ruszył. Pieniądze nie śmierdzą.

Smok zaplótł ręce. – Nie ja jestem ojcem. W tym właśnie problem... – Spoważniał. Zaniósł się do kaszlu. – Chociaż ją kocham. Nie ważne – dodał ciszej. Podniósł wzrok. W wyrazie oczu nie było strachu. – Dam ci pole. Zaraz po rozwiązaniu. Wtedy moja misja dobiegnie końca. – Splunął. Kropelki krwi zostały mu na ustach. Nie czekał, aż Strzygonia odpowie. Odwrócił się plecami. Stanął na chwilę, jakby czekając na cios.

– Jednak czegoś nauczył cię Barwin. – Odszedł w stronę brzegu.

 

 

IV

 

Pierwszy śnieg spadł na zmarzniętą ziemię. Wiatr rozwiewał rzadkie, lecące z nieba płatki. Z jękiem wdzierał się pomiędzy przerwy w belkach chaty. Sadyba nosiła ślady pożaru.

Wewnątrz, w palenisku skakały iskry. Rozświetlały nocny mrok. Strzygonia siedział przy ogniu. Na plecy narzucony miał koc. Wyciągnął ręce w stronę płomieni. Chwilę grzał się. W końcu sięgnął pod nakrycie. Wyjął worek z koźlej skóry. Pociągnął i chuchnął. Podał bukłak osobie siedzącej obok.

Gralonne zachłysnął się. Moc trunku wycisnęła mu łzy. Minęła już pełnia od czasu, kiedy przybyli na wyspę i księżyc zbliżał się do nowiu. Frankończyk pod okiem starej Rzepichy wrócił prawie do sił.

– Winienem ci życie. – Popił gorzałki. – Zapłacę...

– Jesteś mi winien odpowiedzi na kilka pytań... – Strzygonia patrzył w ogień. Był rozdrażniony, z dnia na dzień coraz bardziej. Wiele ich upłynęło już od przybycia nad jezioro. Z czasem przestały zajmować go ćwiczenia z Wirgo, gżenie się ze służebnymi dziewkami z chramu i czekanie na Smoka. Coraz więcej wątpliwości rodziło się w jego głowie.

– Ta historia nie dotyczy ciebie. – Gralonne nie dokończył. Kasztanowłosy cisnął ze złością polano w ognisko. Wokół posypały się skry.

– Dwa razy ratowałem ci rzyć. Mało nie straciłem swojej i mówisz, że mnie to nie dotyczy?! – Położył dłoń na mieczu. – A gdybym cię zabił, tu i teraz, to byłaby moja historia?

– Nie zrobisz...

– Zabijałem z bardziej lichych powodów.

Gralonne pobladł. Pociągnął jeszcze gorzałki. – Jest zadanie... – Jąkał się. Strzygonia wiedział, że będzie kłamał. – ...które muszę wykonać... Wiesz o naszej wierze?

– Uboga wiara. W jednego boga...

– Bóg miał syna, Jeshua Ha Nocri. Zginął...

– Syna Boga?! Nasi są nieśmiertelni.

– Ale zmartwychwstał. Niektórzy mówią, że odszedł do Nieba, do swojego ojca... Inni, że założył rodzinę. Miał dzieci. One czyniły cuda. Wielu było królami. – Zawiesił głos. Strzygonia spoglądał na Frankończyka spode łba. – Jednym z nich był Merowech – ciągnął elegancik. – Wielki wojownik. Jego wnuk, Chlodwig, stał się królem Franków. Zjednoczył ich. Po śmierci Chlodwiga królestwo Merowingów podzielono między czterech jego synów. Ostatni z dynastii, Childeryk, został podstępnie odsunięty od władzy przez majordoma Pepina i papieża, któremu nie na rękę było istnienie innych namiestników Boga niż on sam. Pepin dał początek nowej dynastii. Karolingowie wymordowali dziedziców krwi Merowecha. Ocalała jedna Alda – przerwał. Chwilę wahał się, ale zaczął mówić dalej. – Poślubił ją Saxo von Kostryn. Kobiety przenoszą krew, ale dziedzictwo przechodzi tylko na syna. Jedyne dziecko Aldy to Hilda, którą uprowadził Smok. Hilda jest brzemienna. Nosi w sobie świętą, królewską krew – sang real, zwaną Graalem.

– Nie słyszałem. – Strzygonia zastanowił się. – Nic mi do Hildy.

Gralonne pokiwał głową z zadowoleniem. – Mi też. Muszę chronić jej dziecko – syna. Krew z krwi Boga.

– I dlatego miałeś zginąć?!

– Nic nie rozumiesz. – Gralonne zirytował się. – Ta krew, to władza. To król królów. Nie pojmujesz, jak wielu nie na rękę byłoby jego istnienie, jak wielu chciałoby wykorzystać je dla własnych celów. Jesteśmy tylko małymi pionkami na szachownicy przeznaczenia.

– Wierzę w złoto, które dostanę od ciebie w zamian za życie dzieciaka. Nie wierzę w przeznaczenie. – Strzygonia pogładził płaz miecza. Spojrzał na Franka. Ten uciekł wzrokiem.

– Nie obiecywałem...

– Właśnie obiecałeś! To także rekompensata za twoje, nic nie warte życie.

– W przeznaczenie też będziesz musiał uwierzyć. – Frankończyk przełknął ślinę z oporem. Ucichł. Nagle z zewnątrz doszedł wrzask.

Strzygonia poderwał się. Wyjął spod koca nagi miecz. Ruszył ku drzwiom. Za nim biegł Gralonne. Chwycił sztylet zatknięty za pas. Złożył się do pchnięcia, ale zrezygnował.

Z mroku, spośród drzew wypadł człowiek. Dyszał ciężko.

– Co się stało? – Strzygonia poznał Wirgo. – Dzisiaj nie ćwiczymy. – Parsknął. Zanim zamknął drzwi, Wirgo odetchnął głęboko i powiedział. – Hilda rodzi.

Wąskie szparki oczu Gralonne rozszerzyły się nagle. Schował nóż w fałdy płaszcza. Bez słowa, nie zważając na osłabienie, wypadł z chaty. Strzygonia pokiwał głową. Poczuł żywiej krążącą krew. – Jeszcze dziś zginiesz, Smoku – szepnął, kładąc dłoń na rękojeści miecza.

 

*

 

Gwiazdy mrugały na wieczornym niebie. Od wschodu nadciągały ciężkie chmury. Zawieszony w ciemności miesiąc dochodził do nowiu. Naraz, na krótką, chwilę czarny kształt przesłonił jego wąski sierp. Strzygonia poczuł niepokój. Stworzenie uderzyło skórzastymi skrzydłami i przemknęło nad wyspę. W chramie zaczęły wściekle ujadać psy. Po chwili wszystko było jak wcześniej.

 

*

 

Światło łuczyw pulsowało w rytm podmuchów przeciągu. Pochodnie zatknięte w kunach paliły się czerwonym ogniem. Na szerokiej ławie pośrodku izby leżała kobieta. Oddychała głośno i wyła z bólu. Rzepicha stała u jej nóg. Wydawała komendy. Krzyczała na pomocnice. Te biegały z kubłami podgrzanej wody. Inne dziewki przytrzymywały nogi rodzącej. W pomieszczeniu byli trzej mężczyźni.

Barwin rozpostarł dłonie nad głową leżącej. Monotonnie recytował słowa modlitwy. Jego ręce przytrzymywał Kruczek. Chłopak był przejęty i półprzytomny. Smok przypadł u wezgłowia. Trzymał Hildę za rękę. Z przerażeniem i fascynacją patrzył jak kobieta zaciska zęby i spina twarz niczym wilczyca. Ocierał jej pot z czoła. Nie czuł, jak jej paznokcie rwą skórę jego dłoni.

– Przyj! – krzyczała raz po raz Rzepicha. Głośno oddychała wraz z rodzącą. Palcami rozszerzała łono.

-Teraz! – wrzasnęła nagle. – Teraz! Mocno! – Skuliła się. Nachyliła nad przyrodzeniem. Smok poczuł mrowienie. Zakręciło mu się w głowie. Żyły nabrzmiały mu od pulsującej wściekle krwi. Włosy podniosły się na całym ciele. Fascynacja przeszła w euforię.

– Jest... jest – szepnęła Rzepicha. Usłyszeli ją wszyscy. Hilda zaczęła łkać. Po chwili rozpłakało się dziecko. Pomocnice otarły je i podały matce. Smok upadł na kolana. Płakał. Po chwili wróciła mu przytomność. Westchnął z żalem. Nie mógł ucieszyć się tą chwilą.

 

*

 

– Jest! – krzyknął Gralonne. Jego blada zwykle twarz płonęła. Skronia pulsowały. Oczy zaszły czerwienią. – Syn, syn... – Szeptał w kółko. Ruszył do drzwi chaty. Zanim doszedł, otworzyły się na oścież. Stał w nich Smok.

– Nie przejdziesz – syknął. Zakaszlał w pieść. Na ustach zostały kropelki krwi.

– Oddaj dziecko! – Frankończyk przesłonił oczy. Blask z izby oślepiał go.

– Musi wypełnić się jego przeznaczenie.

– Jestem jego częścią... – Jaksa uniósł miecz. Na ostrzu zagrały ogniste refleksy.

– Chcesz mi przeszkodzić?! Wezmę chłopaka i daruję cię zdrowiem. Co cię obchodzi ta dziwka, Hilda?!

Smok westchnął i podniósł wzrok. – Kocham ją. Kocham ich oboje.

– Ty? – Gralonne spojrzał zdziwiony. – Ty wiesz, co to miłość... najemniku? – Roześmiał się szyderczo. Sięgnął ręką do pasa. Odwiązał kiesę. Zabrzęczały monety. – Weź i odejdź. Jeszcze masz szansę. – Wyciągnął dłoń. W drugiej, skrytej pod płaszczem, trzymał sztylet.  

– Nic nie rozumiesz. – Smok wyszedł przed próg.

– To i tak za wiele za życie Hildy, mojej kochanej siostrzenicy, córy tej suki Aldy. Ale jeśli gardzisz... – Gralonne odwrócił się. W mroku dostrzegł Strzygonię. Wojownik stał kilka kroków dalej.

– Zabij go teraz! – Frankończyk rzucił worek w stronę kasztanowłosego. – To ponad nagrodę, jaka czeka cię u Saxo von Kostryna, ponad umowę, którą mi wmówiłeś. To cena życia bękarta, Pierwszej Krwi. Zapłata za twoją rolę w tej baśni. – Krzyknął Gralonne.

Strzygonia chwycił kiesę. Zawahał się. Złoto ciążyło przyjemnie. Podszedł wolno do Frankończyka. – Twoja siostrzenica, powiadasz, Hilda?! – Ważył złoto w ręce. – Widzisz, znowu czegoś nie rozumiem... A kiedy czegoś nie rozumiem, wpadam w złość... – Splunął. – ...jak każdy prostak. Ponadto cholernie nie cierpię łgarzy, szczególnie takich frankońskich zdechlaków! Jestem zabójcą... ale sam ustalam, jak i kiedy zarżnę ofiarę.

Frank przez chwilę stał zaskoczony. Potem błyskawicznie wyjął miecz. Strzygonia przyjął postawę. Gralonne natarł jednak na Smoka. Ten uchylił się w ostatniej chwili. Przekoziołkował. Wstając, wyjął broń. Stal uderzyła o stal. Spięli się w zwarciu.

– Warto ci ginąć za cudzego bękarta?! – syknął Gralonne w twarz ryżemu.

– Wiem, że nie ja jestem ojcem.

– Nienawidzę Hildy, mojej głupiej siostrzenicy... – Frank uśmiechnął się nieładnie. – ...ale jej ciało było takie słodkie. – Smok podniósł na niego chabrowe oczy. Gralonne ciągnął z szyderczym wyrazem. – Była taka uległa, kiedy ją gwałciłem. Co noc! I oto jest dziecko. Czysta krew! Moja krew. – Smok poluźnił uchwyt. Gralonne momentalnie wybił mu broń. Podniósł miecz do jego gardła. – Nie powiedziała ci... Może spodobało się jej. Liczyła na więcej. Ty się tego nie dowiesz. Dobranoc. – Przeciągnął ostrzem. Zgrzytnęła stal. Strzygonia odepchnął Frankończyka. Gralonne spojrzał zaskoczony.

– Proś swojego Boga o zmiłowanie. Twój czas się wypełnił – szepnął kasztanowłosy.

– Jesteś żałosny. Błądzisz jak ślepiec i nigdy nie poznasz prawdy. – Gralonne chwycił dłonią głownię miecza Strzygoni. Nim ten zdążył pchnąć, Frank krzyknął. – Advari! – Imię rozbrzmiało w ciszy nocy.

Uderzył wiatr. Na bezchmurnym niebie cień przesłonił wąski sierp księżyca. W krąg, na wałach grodu zapłonęły ognie. Na nasypie pokazały się sylwetki z pochodniami w dłoniach.

– Frankończyki! – Krzyknął przerażony Wirgo. W tej samej chwili z chaty wyszedł Barwin. Przy ustach trzymał róg. Zadął. Głęboki głos zawirował w przestrzeni ponad głowami, ponad dachami chat. W chramie zaczęły rozpalać się ognie. Odezwały się inne rogi. Od płomieni zrobiło się widno.

Strzygonia stał nad leżącym Gralonne. Chciał go dobić, ale ramię odmawiało posłuszeństwa. Frankończyk czołgając, oddalał się. Nie patrzył na kasztanowłosego. Uśmiechał się histerycznie, wpatrując się w stworzenie, stojące kilka kroków za plecami Strzygoni. Widząc to odwrócił się i wojownik. Frank skorzystał z chwili. Odskoczył.

– Na oblicza Rugiewita! – krzyknął Wirgo. – Co to?! – Młodzik przypadł do kasztanowłosego.

– Gryf, chłopcze... chędożony gryf – szepnął Strzygonia, nie wierząc oczom. Poczuł suchość w gardle. Stworzenie rozłożyło skrzydła. Podmuch podniósł włosy. Potwór poderwał nogi. Z rykiem spadł na stojących.

– Oczy kłamią! – krzyknął Barwin. Jego głos zginął w ryku atakującej bestii.

         Strzygonia pchnął Wirgo. Sam padł na ziemię. Przekoziołkował pod szponami. Kątem oka dostrzegł Smoka, rzuconego na ścianę domostwa. Zwierzę ruszyło w tamtą stronę. Wyciągnęło zakrzywiony dziób. Smok odbił mieczem. Gryf jęknął i machnął skórzastymi skrzydłami. Zaskrzeczał i uderzył Jaksę łbem. Mężczyzna padł na kolana. – Barwin... – jęknął słabo.

Błysk poraził oczy. Trzask wstrząsnął przestrzenią. Wielkie cielsko bestii rąbnęło o ścianę chałupy. W powietrzu czuć było silną woń ozonu. Ognista kula ugodziła stworzenie w pierś. Barwin formował w dłoniach drugi piorun. Gryf zebrał się szybko. Poderwał się do lotu. Spadł na kapłana nim ten wypowiedział zaklęcie do końca. Barwin zasłonił się dłonią. Zwierzę ciężko siadło na jego piersi. Z ziemi wokół niego poczęły unosić się liście. Wirowały coraz szybciej. Po chwili obaj walczący zginęli w ich chmurze.

Strzygonia ocknął się, szarpnięty przez Wirgo. Zza załomu chaty wybiegli Frankończycy z pochodniami. Nie zdążyli podłożyć ognia. Smok położył dwóch pierwszych. Następni otoczyli go. Kasztanowłosy sadził długimi susami w jego stronę. Natarł wściekle. Po chwili stali plecy w plecy.

-Winienem ci życie. Dasz wiarę?! – wycharczał Jaksa. Z trudem łapał powietrze.

– Nie dam przepaść nagrodzie – odparł Strzygonia parując cios jednego z napastników.

– Pod drzwi! Obronimy się w chacie – krzyknął Smok.

– To twoja misja... – odpowiedział kasztanowłosy. Kiedy przedarli się, Smok zniknął wewnątrz domu. Oddychał ciężko. W rogu izby tłoczyły się kobiety. Jaksa przypadł do Hildy. Chwycił jej głowę i ucałował włosy. – Czemu nie powiedziałaś?!

– Znienawidziłbyś je... – Patrzyła na dziecko.

– Za nic – szepnął.

Nagle uderzyły okiennice. Do izby wpadły płonące żagwie.

 

*

 

Strzygonia oparł się plecami o drzwi chaty. Wiatr szalał. Przed domem wirowały liście. Piach zacinał w oczy. Gałęzie uderzały w ściany. Przed gankiem, pośrodku wolnej przestrzeni, kłębiła się chmura. Kilku Frankończyków jęczało, czołgając się we własnych wnętrznościach. Podmuchy nie pozwalały im oddychać. Z reszty chramu też dochodziły głosy. Walka rozgorzała w całej osadzie. Zewsząd dobiegały jęki mordowanych. Podpalono stosy i zapłonęły chaty. Noc zrobiła się jak dzień.

– Wirgo! Barwin! – Kasztanowłosy krzyczał zasłaniając twarz. Jego głos ginął w szumie zawiei. Spróbował oderwać się od ściany. Upadł na kolana. Na czterech czołgał się przeciw sile wiatru. Wirujące liście siekły po twarzy. Kasztanowłosy nie patrzył przed siebie. W końcu wiatr ustał. Zrobiło się całkiem cicho. Strzygonia podniósł twarz. Wokół niego szalał huragan. W jego środku żaden podmuch nie poruszał włosami dwóch mężczyzn stojących w ciszy naprzeciw siebie.

Twarz Barwina spięta była w ogromnym skupieniu. Na jego czole perlił się pot. Wpatrywał się w oczy karła. Ten czarną, długą brodę przerzuconą miał przez ramię. W ręce trzymał sękaty kostur z krwistym kamieniem. Strzygonia podniósł się. Patrzył na starców, zmagających się w niewidocznej walce. Ręce Barwina poczęły drżeć. Po chwili skurcze zaczęły szarpać jego twarzą.

– Jeszcze czas, Barwinie. Jeszcze możesz się ukorzyć. – Karzeł wyciągał wolno dłoń. Na serdecznym palcu płonął ogień. Pierścień z wielkim rubinem pulsował żywym płomieniem. – Ucałuj, a wszystko się skończy. Obaj zasiądziemy na tronie...

Barwin padł na kolana. Chwiał się. Zdawał się być coraz starszy. – Naprawdę chcesz powrotu starego świata? – wyszeptał.

– To był nasz świat. Ten też może być. To dziecko da krew na ołtarzu przeznaczenia. Odrodzą się elfy – nasi najwierniejsi poddani.

– Krwiożercze bestie bez wiary, woli i zasad...

– Stałeś się sentymentalny – zaśmiał się Advari. – Ciebie naprawdę obchodzą te istoty o wolnej woli, prowadzące świat ku nicości.

– Nikt nie zna przeznaczenia.

– Jest przyczyna, musi być i skutek. Los dopełni się, gdy potomek bożego syna stanie się naszym sługą.

–  Przeznaczenie zadrwiło z ciebie.

Karzeł spoważniał. Podszedł do kapłana. Chwycił jego głowę i szarpiąc włosy, podniósł twarz. Spojrzał w oczy. W pośpiechu, łamiąc wolę starca, przetrząsał jego wspomnienia. Wreszcie dostrzegł chwilę narodzin dziecka Hildy. Chwilę wpatrywał się między nogi noworodka. – Kłamiesz! – wrzasnął. Zgarbił się. Oddychał głośno. Nagle spod opończy wyjął sztylet. – Znam twoje sztuczki. Nie nabierzesz mnie.

Barwin nie bał się już. Wiedział, że w tej walce zwyciężył. – Zabij mnie! Jestem gotów – karzeł pchnął.

 Piersią Strzygoni wstrząsnął ból, jakby nóż przeszył jego serce. Barwin zginął. Wojownik poczuł pustkę. Krew za krew. Jego uderzyła mu do głowy. Głos wewnątrz rozsadzał czaszkę. Z mroków podświadomości nadlatywała Strzyga. Kasztanowłosy upadł na kolana. Kiedy się podniósł, nie był już człowiekiem.

Advari uchylił się. Strzygonia nie wyhamował ciosu. Przeleciał. Ciął z półobrotu. Jego miecz skrzyżował się z kosturem karła. Stal zapłonęła. Kasztanowłosy jęknął. Wypuścił broń z poparzonej ręki. Advari uchwycił jego wzrok. Wszedł pod powieki. Tam gryf rozłożył skrzydła. W bezwymiarowej pustce na skórzaste stworzenie uderzyła Strzyga. Opiekunka była wściekła. Gryf zawył zaskoczony. Stworzenia szarpały się wściekle, bez krwi, bez litości. Mimo szaleństwa, Strzyga ulegała. Strzygonia słabł. Pod jego czaszką rozlegał się coraz donośniejszy śmiech Advariego. Gryf zwlekał z ostatnim ciosem. Ostrymi szponami szarpał pajęczynę świadomości. Rozrywał wspomnienia. Wydobywał spod nich lęki i pragnienia. Strzygonia wył w obłąkaniu. Wreszcie Advari nasycił się szaleństwem. Zdecydował się skończyć ucztę. Gryf uniósł dziób do ostatniego ciosu. Strzyga nie czuła strachu, tylko wściekłość z niemocy. Chroniła nosiciela do końca. Dziób gryfa zmierzał ku jej sercu.

Nagle wszystko znikło. Mgła oblała obrazy, czucia. Z niej wyłonił się kamienny portal. Strzygonia spiął konia. Jechał ku bramie. Nie czuł nic, poza wielkim pragnieniem zobaczenia tego, co czekało po drugiej stronie.

 

*

 

Kasztanowłosy leżał nieprzytomny. Głowę ściskał rękoma. Na jego twarzy malowało się przerażenie.

– Oczy! Otwórz oczy! Zawróć, nie patrz tam – krzyczał Wirgo. Klęczał nad wojownikiem. Potrząsał nim i okładał rękoma. Po policzkach spływały mu łzy. Nagle otarł je. Leżący poruszył się.

– Zabijesz mnie... – szepnął Strzygonia i podniósł powieki. Oślepił go świt. Po chwili przywykł. – Gdzie karzeł, gdzie gryf?!

Chłopak żachnął się. – Staliście naprzeciw siebie. Patrzył w twoje oczy, aż upadłeś. Potem... wbiłem mu miecz w plecy. Wszystko znikło w tumanie. Kiedy ustał wiatr, nie było ciała.

– O honor niech dbają ci, których na niego stać. – Strzygonia spróbował podnieść się na rękach. Nie mógł. Rozejrzał się tylko półprzytomnie. – Barwin... nie żyje.

Wirgo wzrokiem wskazał na ciało kapłana. Przy nim klęczała Rzepicha. Dziewki nosiły misy z wodą. Kasztanowłosy wstał na kolana. Próbował doczołgać się do Barwina. Zanim dobrnął, usłyszał krzyk Rzepichy.

– Wyżyje! – Na surowym obliczu starej odmalował się wyraz triumfu. Śmiała się. Służące dziewki stanęły przerażone. Pierwszy raz widziały ją taką. Na krótką chwilę ubyło jej lat. Barwin otworzył oczy. Nad sobą ujrzał twarz Strzygoni. Z oczu wojownika wypłynęły dwie łzy.

– Jednak nie straciłem czasu – szepnął słabo.

– Może to jest sens, lepszy świat dla tego dziecka, dla każdego dziecka. – Strzygonia opuścił głowę.

– Wielu zginie... – Barwin westchnął. Mówił cicho i bardzo wolno. – Idą złe czasy. Matki będą płakały. Ilekroć patrzę, widzę gwałty i krew. Wszędzie krew za krew i jeszcze więcej krwi za... bez końca, do skończenia świata. Ambicje, nienawiść... Jedyny szczęśliwy moment, to ten, w którym rodzi się nowe życie, nie krew za krew, a krew z krwi. Potem, kiedy Żmij połyka własny ogon, zostaje tylko gniew.

– Wybacz mi... ojcze. – Strzygonia nie patrzył w oczy czarownika.

– Wszyscy wypełniamy część przeznaczenia, a każdy nasz czyn zapisuje się w księdze wieczności... kasztanowłosy. Ty też musisz mi wybaczyć, synu.

Barwin chwilę patrzył na Strzygonię. Potem zamknął oczy. Kiedy zasypiał, pod powiekami widział szczęśliwą twarz tego, w którego żyłach płynęła krew z jego krwi. Teraz był tego pewien.

 

*

 

Gralonne podniósł się na rękach. Podpełznął w kierunku drzwi. Przeczołgał się przez próg. W izbie dopalały się smolne szczapy. Frankończyk rozejrzał się. Pod ławą, ustawioną pośrodku, leżeli martwi mężczyźni. Wokół rozlewała się kałuża krwi. W przeciwległym kącie chaty klęczał Smok. Za nim leżała kobieta. W rękach trzymała dziecko.

– Jak będzie miał na imię? – wycharczał Gralonne.

– Leda – po chwili ciszy usłyszał głos Hildy.

– Leda? To nie imię króla!

– Bo to dziewczynka... – odparł Smok.

Gralonne patrzył w ich stronę, nie wierząc. Po chwili zaczął się śmiać. Najpierw cicho, potem coraz głośniej, histerycznie. Frankończyk osunął się na drewniane bele podłogi. Kaszlał, dławiąc się krwią i ciągle się śmiał, aż do końca.

 

 

V

 

Do brzegu dobiła łódź. Strzygonia wskoczył w wodę. Zarżała kasztanowa klacz z białą gwiazdą na czole. Pociągnięta za uzdę, skoczyła za właścicielem. Wojownik wyprowadził ją na brzeg. Na łące było rojno. W oddali tliły się stosy. Stamtąd dobiegał płacz. Palono ostatnie trupy. Pod lasem mężczyźni rzucali w rowy odarte z odzienia zwłoki najeźdźców – żarcie dla wilków.

Strzygonia szedł w stronę lasu. Po chwili dostrzegł mężczyznę. Siedział na kamieniu w miejscu, gdzie ścieżka wcinała się w bór. Rdzawe włosy powiewały na wietrze.

– Teraz jestem twój. – Smok rozłożył ręce. Nie miał w nich miecza.

Kasztanowłosy uśmiechnął się pod wąsem. – Przecież nie zarżnę cię jak barana.

– Jestem gotów na śmierć.

– A na życie... z jedną babą, jako ojciec dziecka takiej krwi?

– Czy ktokolwiek jest gotów, zanim... Zabijałem. Słyszałem w sobie krzyk i czułem tylko nienawiść. Nienawiść i strach. Teraz to już złe wspomnienie. Chyba ty jeden potrafisz to zrozumieć?

– Nie.

– Mówią, że nie przeżyję do wiosny.

– Barwin nie takie rzeczy potrafi. – Chwile patrzyli sobie w oczy.- Żegnaj.

Strzygonia siadł na konia. Obciążony jukami kasztan rzucił łbem. Strzygonia ruszył w stronę boru. Kiedy zagłębił się w las, sięgnął do pasa. Pogładził sakiewkę pełną złota. Odwiązał worek z koźlej skóry. Pociągnął łyk. Gorzałka wycisnęła mu łzy z oczu. “Barwin nie takie rzeczy potrafi” – pomyślał. Nagle posłyszał tętent. Zawrócił. Poznał płaszcz Gralonne. – Nawia w dzień?! – Wyciągnął miecz.

– Zaczekaj! – krzyknął galopujący. Wstrzymał konia kilka kroków przed kasztanowłosym. Kiedy zrzucił kaptur, Strzygonia poznał.

– A ty czego tu, warchlaku?! Wracaj do Barwina!

– Za nic – zdecydowanie potrząsnął głową Wirgo. Strzygonia westchnął. Wiedział, że kapłan nie wybaczy mu tego. – “Widać tak już musi być” – pomyślał. Splunął w krzaki. – Dokąd?     

– Mnie wszędzie po drodze, ale na Rugię najprościej.

– Po co?

– Ojciec jest w radzie Ranów.

– Może powinienem mówić ci – książę. – Kasztanowłosy zaśmiał się.

– Idzie zima. Trzeba gdzieś przeczekać. Dasz mi gościnę.

– To nie takie proste... – Zmartwiony młodzik podrapał się po głowie.

– Nie?

– Mam sześciu braci. Dla mnie była tylko świątynia.

– Cholera. Siódmy syn – mruknął Strzygonia. Przyglądał się chłopakowi dokładnie. – Masz czasem widzenia?

Wirgo westchnął z żalem. – Żeby chociaż to... Pchali mi w gębę różne świństwa w chramie Rugiewita w Czarnym Stawie.

– I co?

– I nic... – Młodzik machnął ręką. – Taki ze mnie widun, jak z końskiej rzyci...

– To dobrze. – Strzygonia odetchnął z ulgą. – To bardzo dobrze. – Chwycił uzdę w obie dłonie i cmoknął na konia. Obaj jeźdźcy po chwili znikli między drzewami.

 

SM 05.01

 

Okładka
Spis Treści
Justyna Kowalska
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Ryszard Krauze
K.Kwiecińska
Marcin Lenda
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
K.Leszczyński
Jakub Lipień
LouSac
Lucy
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
A.Mason
Michał Mazański
Rafał Mroczek
Sławomir Mrugowski
Sławomir Mrugowski
Barbara Ogłodzińska
Barbara Ogodzińska
Kamil Olszewski
Pacek
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Andrzej Pilipiuk
Eryk Ragus
Eryk Ragus
RaV
Paweł Rogiewicz
Anna Romanowicz
Jacek Rostocki
Jacek Rostocki
Tomasz J. Rybak
Ryh
Andrzej Siedlecki
Agnieszka Śliwiak
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Robert J. Szmidt
Robert J. Szmidt
Roman Szuster
W.Świdziniewski
Andrzej Świech
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
Vanderberg Club
Tomasz Winiecki
Tomasz Winiecki
Marek Wojaczek
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Robert Zang
Roger Zelazny
Dawid Zieliński
Dawid Zieliński
Zubil
Zubil
Zubil
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Artur Żarczyński
Artur Żarczyński
K.Żmuda-Niemiec
K.Żmuda-Niemiec

Archiwum cz. I
< 28 >