Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Karolina i Katarzyna Urbańskie Literatura
<<<strona 59>>>

 

Ostatnia szansa Lorcana

 

 

– Wszystkiego najlepszego! – wykrzyknął stary mag Lorcan i szybko wypił zawartość cynowego kufla. Odstawiwszy naczynie na gliniany talerzyk, zatarł ręce i z radosnym chichotem pochwycił leżący nieopodal pakunek.

– Nareszcie mój... – zaśmiał się pod nosem, niecierpliwie rozrywając sznurki. Kiedy wszystkie supły zostały rozwiązane, a ozdobny papier starannie złożony i schowany „na inne okazje”, Lorcan z wyraźną satysfakcją przyjrzał się wyeksponowanemu na kościstych kolanach, odziedziczonemu po prababce z linii ojca, wełnianemu szalowi. Sporządzony z grubych splotów, mocno pozaciągany przedstawiał barana przeskakującego przez zielony płotek i, trzeba przyznać, prezentował się dość nietypowo. Lorcan wyraźnie zadowolony z prezentu, który dzień wcześniej sam sobie zapakował i ułożył pod kominkiem, zachichotał cicho i owinął się nim szczelnie, wtulając siwą głowę w pluszowy fotel.

Dzisiaj przypadała dziewięćdziesiąta ósma rocznica jego urodzin. Stół, niedawno obficie zastawiony, świecił niedojedzonymi resztkami, a wszędzie walały się okruchy, sztućce, kartonowe talerzyki i opróżnione kufle. Zapach bimbru i kiszonej kapusty unoszący się w powietrzu sprawił, iż stary mag szybko zagłębił się w spokojną drzemkę.

Naraz z głębin sennych marzeń wyrwało go głośne i dość energiczne kołatanie do drzwi. Właściwie było to coś więcej, niż tylko zwykłe dobijanie się... był to czyjś nieuznający sprzeciwu nakaz natychmiastowego otwarcia. Rozbudzony Lorcan poderwał się z fotela i chwiejnym krokiem kogoś, kto przetańczył już całą noc, ale jeszcze nie ma dosyć, ruszył w kierunku holu. Mijając wyblakłe i naruszone zębem czasu zwierciadło, zatrzymał się i naśliniwszy palec, przyczesał rozwichrzone brwi. Chwilę stał jeszcze przed lustrem, a gdy stukanie powtórzyło się, posłał swemu odbiciu przenikliwie spojrzenie i ruszył w kierunku wejścia. Nacisnął klamkę i bardzo powoli otworzył przeraźliwie skrzypiące drzwi. Na ganku, tuż obok zardzewiałej konewki z namalowanym na niej muchomorem, stała nie pierwszej już młodości kobiecina. Jej siwe włosy ciasno upięte w równy kok, przykrywał zarzucony na głowę czarny niczym smoła szal, który poruszając się na lekkim, jesiennym wietrze, co chwila przesłaniał jej twarz.

– Przykro mi, ale nie mam pieniędzy... – odparł rozdrażniony mag i wycofawszy się do sieni, na powrót zamknął drzwi. Nie lubił, gdy bez powodu przerwano mu drzemkę. Westchnął głośno i pokręciwszy z niesmakiem siwą głową skierował swe kroki do saloniku. „Żaden powód nie jest dostatecznie dobry, by ściągnąć mnie z fotela...” – pomyślał i ponownie usadowił się przed kominkiem. Wtulił głowę w miękkie, pluszowe oparcie i przymknął oczy.

– Nawet gdyby tym powodem okazał się koniec Twego życia? – doszedł go cichy głos z drugiego końca salonu. Mag uniósł głowę, zmarszczył czoło i zmrużywszy małe oczy, począł uważnie rozglądać się po zalanym mrokiem pokoju. „Starość mnie już dosięga... zwidy zaczynam mieć” – stwierdził z niepokojem.

– Jakie tam zwidy... – odparł z lekkim rozbawieniem głos z końca saloniku. Mag zerwał się na równe nogi i tak szybko, jak tylko pozwalały mu na to stare kości, poczłapał w jego kierunku. Oczom sędziwego czarodzieja ukazała się przykurczona sylwetka starej kobieciny. Lorcan od razu rozpoznał w niej staruszkę, która nie dalej jak kilka minut temu obudziła go swym głośnym stukaniem do drzwi. Oparta o wiekowy kredens z zielonymi drzwiczkami, obserwowała maga z lekkim rozbawieniem. Szal, który jeszcze niedawno trzepotał wkoło jej siwej głowy, teraz otulał chudą szyję kobiety, zaś długi, czarny płaszcz, sięgający aż po posadzkę, spięty był pod brodą małą broszą w kształcie czaszki. Oczodoły owej czaszki wysadzono krwistoczerwonymi kamieniami, co zdecydowanie nie spodobało się staremu magowi. Uważał, że były pozbawione gustu i w żaden sposób nie pasowały do tej poczciwej, sędziwej kobieciny, która z powodzeniem mogłaby reklamować jakieś rogaliki opatrzone etykietkami „Domowe wypieki babuni”.

– Jak się pani tu dostała? – wychrypiał Lorcan, nie mogąc ukryć zdumienia. Staruszka wzruszyła tylko chudymi ramionami i zachichotała cicho. Widać było, że rozdrażnienie maga bawiło ją, ponieważ uśmiech ani na chwilę nie zniknął z jej twarzy. Czerwone policzki, pulchna buzia, mały zadarty nos i drobna sylwetka zupełnie nie pasowały do jej mrocznego stroju i niewzbudzającej przyjaznych uczuć broszy.

– Czy to teraz jest dla Ciebie najbardziej istotne? – odezwała się po chwili milczenia, która Lorcanowi wydawała się całą wiecznością. Podświadomie czuł, że staruszka do czegoś zmierza, chce mu cos przekazać i najwyraźniej nie wie, jak się do tego zabrać. A na dodatek zadaje podchwytliwe pytania.

– Powinieneś raczej zapytać, po co tu się pofatygowałam i dlaczego zabieram cię ze sobą. Spróbuj, to nie takie trudne... – zachęciła, nie spuszczając wzroku z maga.

– To nonsens!... – zawołał oburzony Lorcan.

– Zapytaj... – powiedziała staruszka ledwo słyszalnym szeptem i uśmiechając się, odsłoniła poły swego płaszcza. Za szydełkowym paskiem tkwiła małych rozmiarów, poręczna kosa.

Czarodziej rozdziawił zbielałe usta i wyciągając przed siebie ręce w dramatycznym geście, zatoczył się w tył.

– Nieee... – wyjąkał – po co...czemu.....dlaczego jaaaa...? – zawył, potknąwszy się o mały podnóżek i wylądował ciężko na włóczkowym dywaniku. Staruszka uśmiechnęła się pobłażliwie i pomogła magowi wstać z ziemi i usadowić się w fotelu.

– Domyślam się, po co się pani tu... pofatygowała – odrzekł czarodziej, ochłonąwszy trochę i zwiesił smętnie siwą głowę

– Masz rację. Po ciebie – odrzekła, mrużąc z rozbawieniem małe oczy. Lorcan zamyślił się głęboko. Po chwili odezwał się nieśmiało:

– Ale dlaczego teraz? W dniu mych dziewięćdziesiątych ósmych urodzin?

Śmierć zawahała się chwilę. Dlaczego nikt nie wspomniał jej o urodzinach? Jak można było nie zwrócić uwagi na ten, jakże istotny, szczegół? I do tego te męczące, egzystencjalne pytania...zupełnie nie wiedziała, co należy w tej sytuacji odpowiedzieć. Zaklęła cicho pod nosem, karcąc siebie samą za to niedopatrzenie. Lorcan wyczuł owo zwątpienie i postanowił za wszelką cenę wykorzystać sytuację. Westchnął głęboko i udając oburzenie, powiedział:

– Nachodzisz mnie tak nagle...w dniu moich urodzin...i założę się, że nie masz dla mnie żadnego prezentu. Jak ci nie wstyd?

Śmierć zamyśliła się. Od wieków przywiązywała olbrzymią wagę do dobrego wychowania, sama była istotą dobrze ułożoną, uprzejmą i nade wszystko nie lubiła, gdy zarzucano jej niegrzeczność. Uśmiech na małą chwilkę spełzł z jej twarzy, a czoło zmarszczyło się w grymasie zakłopotania. Staruszka poklepała się niepewnie po wszystkich kieszeniach, zajrzała w najgłębsze zakamarki swego płaszcza i w końcu posłała magowi przepraszające spojrzenie, mówiąc:

– Obawiam się, że nie mam teraz przy sobie nic, co by nadało się na prezent...

Lorcan chlipnął głośno i wydmuchał nos w małą, haftowaną chusteczkę. Postanowił postawić wszystko na jedną kartę.

– Czy w takim razie...w ramach prezentu urodzinowego...można by było...dać...mi jeszcze jedną szansę? – powiedział, siląc się na płaczliwy ton.

Śmierć wzdrygnęła się mimowolnie i raz jeszcze zaczęła rozpaczliwie przeszukiwać kieszenie swego mrocznego płaszcza. Pomimo usilnych starań odnalazła w nim jedynie nadgryziony kabaczek, pękniętą klepsydrę, karteczkę z nazwiskami przyszłych nieboszczyków i skromną kolekcję naparstków. Westchnęła głośno i lekko zakłopotana rzekła:

– Nie wiem, czy to legalne...mam dokładne instrukcje...

Mag otarł mokre oczy i pociągnąwszy kilka razy nosem, dla lepszego efektu, odparł:

– Przecież jesteś Śmiercią, niepotrzebne ci instrukcje!

Kobiecina przeniosła na niego swój przenikliwy wzrok i przyglądała mu się chwilę w milczeniu..

– Właściwie... to masz rację...

Uradowany Lorcan klasnął w dłonie i pełen entuzjazmu zakrzyknął:

– Wspaniale!

Staruszka westchnęła i pokręciła z rezygnacją siwą głową.

– Cóż mogę powiedzieć...może tylko tyle, że masz naprawdę wyjątkowe szczęście drogi starcze...W ramach prezentu urodzinowego otrzymujesz ode mnie Ostatnią Szansę. Nie myśl jednak, że będziesz tu sobie nadal siedział w tym fotelu i warczał na wszystkich, którzy zapukają do twych drzwi. O, nie! To jest twoja Ostatnia Szansa.... szansa na wykazanie się! A także na przekonanie mnie, że warto jeszcze na jakiś czas o tobie zapomnieć... – rzekła jednym tchem i posłała magowi wyniosłe, tajemnicze spojrzenie. Lorcan przełknął głośno ślinę i speszony spuścił wzrok. Naraz w jego małej izdebce zrobiło się bardzo zimno. Stary mag z niemałym przestrachem zauważył, że wszystkie świece zgasły, a wahadło starego zegara zatrzymało się w miejscu, niczym pod wpływem jakiegoś czarodziejskiego dotknięcia. W pomieszczeniu zapanował mrok, a przerażony mag skulił się w swym fotelu i załkał cicho. Naraz przy swoim uchu usłyszał ciche słowa:

– Miej oczy szeroko otwarte, by dostrzec swą Ostatnią Szansę... uważaj na to, co będziesz mówił i robił... będę cię obserwować...

Lorcan zacisnął mocno powieki i zaszlochał rozpaczliwie. Głos rozpłynął się w powietrzu, a gdy mag otworzył oczy, zauważył, że wszystkie lichtarze są ponownie zapalone, a jego mała izdebka znów jest przytulna i bezpieczna. Czarodziej odetchnął głęboko, lecz zaraz zamarł w bezruchu. Usłyszał cichy chrobot przy drzwiach wejściowych. Wyskoczył z fotela i uzbrojony z swą drewnianą laskę skierował się do sieni.

– Ehm...przepraszam, nigdy nie pamiętam, w którą stronę trzeba kręcić, aby się otworzyło – rzekła Śmierć przepraszającym tonem, szarpiąc niecierpliwie mały kluczyk tkwiący w zamku. Naraz rozległ się cichy trzask i drzwi stanęły otworem. Lorcan przyglądał się temu w osłupieniu.

– No to życzę powodzenia.... – powiedziała staruszka, otulając się szczelniej swą peleryną – Aha, zdaje się, że coś stało się z zegarem w twoim saloniku.... lepiej go nakręć – dodała, uśmiechając się pobłażliwie i znikła w mroku nocy.

 

***

 

Głośne pukanie do frontowych drzwi spowodowało, że wyrwany z sennych marzeń mag, podskoczył na swym fotelu i zamachnął się ręką na oślep. W ostatniej chwili udało mu się złapać strącony nieopatrznie porcelanowy flakonik i odetchnąwszy ciężko, ustawił go z powrotem na stoliku tuż przy fotelu. Po chwili od strony drzwi dało się słyszeć ponowne stukanie. Mag wygramolił się ze swego siedziska i nie zważając na pałętające się miedzy nogawkami końcówki wełnianego szala, pośpiesznie poczłapał w kierunku sieni. Będąc już przy drzwiach, wygładził swą tunikę i nie mogąc powstrzymać drżenia rąk, chwycił za klamkę. Wychylił siwą głowę przez framugę i rozejrzawszy się dyskretnie wkoło, z ulgą stwierdził, że na progu nie było nikogo. Szybko wycofał się do sieni i przy wtórze głośnych chrupotów, zgrzytnięć i hurkotów starannie zamknął rozpadające się drzwi.

– Musiało mi się przyśnić... – odezwał się do siebie, jak zwykł robić w takich sytuacjach i pokręciwszy przypruszoną siwizną głową, ruszył w kierunku opuszczonego prze chwilą fotela. Już miał rozsiąść się w nim na nowo, gdy z niemałym zdumieniem stwierdził, że ten jest już zajęty. Wtulony w pluszowe oparcie, zajmował go krasnolud. Jego osadzone głęboko i ukryte pod krzaczastymi brwiami rozbiegane oczy usilnie analizowały jakiś nadzwyczaj zniszczony skrawek papieru. Lorcan odkaszlnął nerwowo, dając tym samym znak o swej obecności, jednak nie przyniosło to spodziewanego efektu. Krasnolud zupełnie na niego nie reagował. Wcisnął się głębiej w fotel i zrzuciwszy z nóg obłocone kamasze, skierował swe rosłe i niezwykle brudne stopy w kierunku skaczącego wesoło w kominku ognia. Mag z niesmakiem zauważył, że jego starannie zbierane „na nieprzewidzianą chwilę”, jak zwykł mawiać, drewno, zostało rozpalone. Cień starca rzucony na kawałek kartki, wyrwał krasnoluda z głębokiego zamyślenia. Podniósłszy oczy znad tekstu, stwierdził, że sędziwy staruszek z wielką zaciętością zagląda mu przez ramię. Tajemniczy przybysz złożył kartkę w małą kosteczkę i pospiesznie ukrył ją pod swą skórzaną kamizelą, z dala od ciekawskich oczu maga. Zakłopotany spełzł z fotela i pozbierawszy swe obłocone buty z zabrudzonego już dywanu stanął przy kominku. Lorcan z rosnącym zdumieniem przyglądał się wszystkim poczynaniom rosłego krasnoluda. Oświetlona blaskiem trzaskającego w kominie ognia twarz przybysza zdradzała podenerwowanie i niezwykłą determinację, na dodatek jej właściciel stał swymi zabrudzonym stopami na świeżo wyszczotkowanym dywanie, a z jego kamaszy gęstymi kroplami skapywało błoto. Tego było już stanowczo za wiele, nawet jak na emerytowanego maga. Lorcan nabrał powietrza, otworzył usta i zastygł w bezruchu, ponieważ w tej chwili krasnolud zbliżył się do niego i świszczącym szeptem, od którego ciarki przechodził po plecach, przemówił:

– To wspaniale, że cię widzę...tak, tak. Pozwól, że zapoznam cię z mym planem... – mówiąc to, rozpiął jeden z mosiężnych guzików swej kamizeli i wyciągnął zeń, wcześniej pieczołowicie złożoną, kartkę. Już miał ją rozwinąć na nowo, gdy nagle zawahał się i zamarłszy w półruchu, rzekł:

– Lorcan- mag, jeśli się nie mylę, taaa?

Starzec wyprostował się i wypinając dumnie pierś, odparł:

– W rzeczy samej...

– Tak, taaa... – rzekł krasnolud i z ociąganiem zapytał:

– Mógłbym rzucić jednak okiem na jakiś dowód tożsamości?

– Dowód?! – wysapał, nie dowierzając swym uszom sędziwy mag i jednym sprężystym susem skoczył w kierunku opartej o ścianę, długiej, drewnianej laski.

– Niech to będzie wystarczającym dowodem! – wychrypiał i zamachnął się sękatym kijem nad głową zatrwożonego krasnoluda.

– Cóżeś za jeden i co robisz w moim domu?! – wykrzyknął Lorcan, szykując się do kolejnego ciosu.

– Eh! Gdzie podziały się moje maniery? – wysapał krasnolud i uderzył się otwartą dłonią w czoło. Syknął po cichu, gdyż cios okazał się bardziej bolesny niż przypuszczał i ukłoniwszy się nisko do samej ziemi, rzekł:

– Jestem Riste’artd z rodu Rourke’rów, zamieszkujących daleko za Kamiennymi Górami. Sam żem tu przyszedł i o wsparcie prosić chciałem... Do mych uszu doszła wieść, że jesteś najlepszym magiem stąd aż do Smoczej Rozpadliny...a ja potrzebuję kogoś takiego! – to mówiąc podszedł do stołu i rozsunął na boki porozstawiane tam przedmioty. Kilka tekturowych talerzyków upadło na podłogę, a stary mag w ostatniej chwili zdążył uchronić przed upadkiem stojącą na krawędzi stołu szklaną solniczkę. Krasnolud rozwinął swą kartkę i ułożył ją starannie na sporządzonym w ten sposób miejscu. Wierzchem dłoni wygładził pozaginane rogi i wpatrując się w jej treść, począł mamrotać coś pod nosem. Zaciekawiony Lorcan odłożył swą laskę na bok i zbliżył do krzątającego się wkoło stołu krasnoluda.

– Jednak nie rozumiem...,co ja mam z tym wspólnego? – odezwał się mag, spozierając zza ramienia krasnoluda na rozłożoną na stole kartkę, która okazała się być szkicem mapy.

– To zdumiewające panie Rits...Ris...panie ekhm! – dodał po chwili i z zakłopotaniem podrapał się po siwej głowie.

– Dla przyjaciół po prostu Riste.. .- odparł tamten, ani na chwilę nie spuszczając wzroku znad tajemniczego szkicu.

– Przy...przyjaciół? – wykrztusił sędziwy mag i jeszcze bardziej zadumał się nad całą tą sytuacją. Dopiero teraz przypomniał sobie o swych manierach i uprzejmie, choć nie nachalnie zaproponował:

– Zima dopiero co się skończyła, jeszcze nie zdążyłem uzupełnić zapasów, jednak pewien jestem, że znalazłby się w spiżarni kawałek jakiegoś placka albo...

Ku jego wielkiemu zdziwieniu, okazało się, że krasnolud nie reaguje. Pochłonięty doszczętnie swą mapą, śledził aktualnie jakąś trasę i nanosił na niej poprawki.

– ...gdyby udało nam się ominąć Wiedźmi Szlak, oszczędzilibyśmy dwa, trzy dni drogi...

– Jest pan pewien, panie krasnoludzie, że nie chce kawałka naleśnika?

– ...Bagnisty Las jest dość niebezpieczny, jednak dam sobie nogę zardzewiałą siekierą odrąbać, że przy pomocy rycerza...

– No cóż...nie chcę się wydać zbyt natrętny, nie będę więc proponował kufelka mego dobrego trunku...

– Rycerza! Na śmierć o nim zapomniałem! – zakrzyknął krasnolud i podniósłszy rozbiegany wzrok znad mapy, zwrócił się do stojącego tuż za nim maga:

– Trunku? Jakbym się w rodzinnej wiosce pokazał, gdybym odmówił sobie takiej przyjemności! Na co czekasz, staruszku? Rozlewaj kufle! – po czym powrócił do przerwanej roboty, mamrocząc i kalkulując coś cicho pod nosem. Lorcan zaklął półgębkiem, przeklinając siebie samego za tę nieuwagę i niepohamowane gadulstwo, po czym udał się do kuchni. Po chwili wrócił z dwoma kuflami, lecz krasnoluda przy stole już nie było. Znalazł go w sieni szykującego się do wyjścia. Zobaczywszy zdziwienie maga, podszedł do niego i odebrał z jego rąk jeden kufel. Pospiesznie wychylił całą zawartość i otarłszy rękawem koszuli brodę i wąsy, rzekł:

 -Na śmierć babki Clarti’en zapomniałem, że w tawernie „Pod Hojnym Półmiskiem” czeka na nas mój przyjaciel...

Mag przestąpił z nogi na nogę i nerwowo gładząc swą długą, siwą brodę, odparł:

– Ale co ja mam z tym wspólnego?

Krasnolud rozejrzał się po pomieszczeniu i podszedł spiesznie do drzwi. Przyłożył ucho do desek i zamarł w bezruchu.

– O co... – zaczął Lorcan, lecz ten przerwał mu.

– Ciii...!

Odstąpił od drzwi i przykucnąwszy poczłapał w kierunku okna. Mag, obserwując jego poczynania, począł zastanawiać się, czy nie bierze udziału w jakieś tajemniczej grze, która z pewnością nie przypadłaby mu do gustu. Po chwili zauważył, że rosły krasnolud stara się mu coś przekazać. Niezidentyfikowane znaki i energiczne wymachy rękami miały zapewne pobudzić go do działania.

– O co chodzi? – chciał wiedzieć coraz bardziej zniecierpliwiony starzec.

– Ciii! – wysapał tamten i ruszył na czworaka w kierunku Lorcana.

– Ściany mają uszy... – wyjaśnił z tajemniczym błyskiem w małych, ukrytych w gąszczu gęstych brwi, oczach. Poderwał się z ziemi i wyprostowany niczym napięta strzała, przywarł plecami do ściany w sieni. Rozejrzał się po zalanym półmrokiem korytarzu i jednym susem doskoczył do zdumionego maga.

– Nie możemy tu rozmawiać...proponuję, abyśmy jak najszybciej udali się do tawerny!- wyszeptał i począł energicznie związywać rzemyki swych kamaszy.

– Do tawerny? Teraz? – jęknął czarodziej, a wyraz najgłębszej zgrozy wymalował się na jego twarzy. Przed oczami stanął mu obraz gwarnej, zatłoczonej, dusznej sali, gdzie prości, przepoceni osobnicy wypoczywają, wykrzykując prymitywne przyśpiewki i raczą się niezliczonymi litrami wysokoprocentowych trunków. Lorcan zerknął z tęsknotą na swój obszerny, wygodny fotel i nagle naszła go przemożona chęć, by dać nieznajomemu krasnoludowi w nos i na powrót zagrzebać się w ciepłym szalu przy zgaszonym uprzednio kominku. Z błogiego zamyślenia wyrwało go energiczne szarpnięcie za rękaw płaszcza.

– Jesteś gotów? Ruszajmy! – wyszeptał krasnolud i rzucił podejrzliwe spojrzenie małemu witrażowi umieszczonemu na frontowych drzwiach. Wynik mozolnej pracy artysty szklarza wyposażonego w dobre chęci i niezliczoną ilość pstrokatych szkiełek prezentował w niezwykle uproszczonym schemacie coś, co miało uchodzić za starodawną księgę i szpiczastą czapkę.

– Posłuchaj panie...Rise? Ritse? Rit... – zaczął czarodziej starając się, by ton jego głosu wydawał się dostatecznie srogi i nieznoszący sprzeciwu.

– Riste! – rzucił zniecierpliwiony krasnolud i z wyraźnym ociąganiem oderwał wzrok od kolorowego witraża.

– ..Nie wydaje mi się, by miejsce, do którego się udajemy, było odpowiednie dla emeryt.... eee....dla kogoś takiego jak ja. Mówię więc panu, że nigdzie się stąd nie ruszam! – powiedział oburzony Lorcan i powoli zaczął wycofywać się w kierunku swego saloniku. Tam ponownie rozsiadł się przy kominku i owinął wełnianym szalem. Już miał zapaść w błogą drzemkę, gdy nagle ujrzał krasnoluda przy jednym z okien salonu. Ten z wielką precyzją, aczkolwiek bardzo energicznie macał szybę, badał framugi okna, otwierał je i zamykał, a wszystkie te czynności powtarzał w kółko i w dowolnie obranej przez siebie kolejności. Po chwili, zauważywszy maga, podszedł do niego, a jego małe oczy błyszczały niczym dwa mikroskopijne księżyce na ciemnym niebie.

– Nie możemy wyjść drzwiami...to zbyt proste!

– Ale o czym ty znowu mówisz...-rzekł Lorcan, rozdrażniony dziwnym zachowaniem krasnoluda.

– Ciii!...wpadłem na wspaniały plan! Wyjdziemy oknem!

– Oknem? – wychrypiał na wpół przytomny starzec, czując jak krew zaczyna się w nim kotłować. Wizja emerytowanego maga, cieszącego się z reguły dużym poważaniem wśród mieszkańców okolicznych osad, wymykającego się oknem z własnego domu w dniu swych dziewięćdziesiątych ósmych urodzin spowodowała, że staruszkowi zakręciło się w głowie.

– Sądzę, że okno w wygódce całkowicie się do tego nada... – myślał na głos krasnolud, gładząc swą rozczochraną brodę. Ocknąwszy się z zamyślenia, spostrzegł skupiony na sobie natarczywy i zarazem pytający wzrok czarodzieja. Riste odwzajemnił spojrzenie i wyraźnie zniecierpliwiony, zapytał:

– No to gdzie jest to twoje „ustronne miejsce”? Pewnie prosto i na lewo? He he he!

Z tymi słowami podążył żwawym truchtem w stronę sieni, a Lorcan chwiejnym krokiem poczłapał za nim. „Ustronne miejsce” okazało się pomieszczeniem dość ciasnym, ale całkiem przytulnym. Skonstruowano je z myślą o jednej osobie i teraz ciężko było pomieścić w nim rosłego krasnoluda z lekką nadwagą i rozhisteryzowanego starca, który miotając się nadrabiał jeszcze za dwie osoby. Wygódka obita była drewnem, zaś jej ściany ozdabiały malownicze freski i pouczające, aczkolwiek mało zrozumiałe, morały.

– „Niech ci deska wygodną będzie...”? – odczytał powoli krasnolud i przeniósł swój pytający wzrok na stojącego tuż za nim maga. Starzec wzruszył ramionami, nic jednak nie mówiąc i nie wiadomo z jakiego powodu obraził się. Krasnolud machnął zniecierpliwiony ręką i już miał wstąpić swym obłoconym kamaszem na brzeg toalety, gdy sędziwy mag chwycił go za kamizelę i energicznie pociągnął aż na próg wygódki.

– Tylko nie na tron... – wyjaśnił, zwracając się do zaskoczonego krasnoluda. Faktycznie, wnętrze wygódki, było niczym w porównaniu ze stojącym na środku sedesem. Wyciosany z drewna, zdobiony artystycznym żłobieniami i malowanymi wzorami stanowił nie lada atrakcję całego pomieszczenia.

– ...to pamiątka po dziadku – dodał lekko zmieszany mag i zbliżył się do małego okienka tuż na toaletą. Chwilę mocował się z zardzewiałym haczykiem, a gdy ten puścił, okno uchyliło się, wpuszczając do pomieszczenia powiew świeżego, chłodnego powietrza.

-Chyba już czas na ciebie, panie krasnoludzie...

-Tak, tak...czas na NAS... – poprawił Riste i zacierając ręce, zbliżył się do okienka. Lorcan rozdziawił usta w wyrazie największego oburzenia, ale zaraz opamiętał się i spoglądając na krasnoluda z wyniosłym niedowierzaniem, rzekł:

– Musisz zdjąć swe kamasze panie Ris...Rit...ehm! krasnoludzie, jeśli masz zamiar wspiąć się na mój tron.

Riste westchnął głośno i marudząc coś pod nosem zaczął posłusznie rozwiązywać rzemyki swych obłoconych butów. Uporawszy się z węzłami, uwolnił stopy od ciężkiego obuwia, które po chwili przerzucił przez otwarte okno. Przy wtórze głośnych jęków i sapnięć wdrapał się na deskę, a po chwili wspiął się na parapet.

– Obawiam się, że nic z tego nie będzie...dlaczego nie moglibyśmy wyjść frontowymi... -zaczął nieśmiało Lorcan, lecz nim zdążył zareagować, krasnolud tkwił już we framudze. Szarpał się i miotał, a na jego czerwonej twarzy pojawiły się kropelki potu.

– Uważaj na moje firanki!- odezwał się z pretensją w głosie sędziwy czarodziej i pospiesznie począł odpinać wiszące tuż obok małego okienka kawałki kretonu w gustowny rzucik.

– Niech mnie głaz narzutowy przytrzaśnie, jeśli nie utknąłem w tej piekielnej framudze!- wychrypiał krasnolud, a jego twarz zrobiła się jeszcze bardziej czerwona.

– To już koniec...utknąłem! Zostanę tu na zawsze!

Słysząc to, Lorcan wpadł w szał. Po raz kolejny tego wieczora, nawiedziła go przykra wizja, tym razem z krasnoludem w roli głównej. Tkwił on we framudze JEGO okna, w JEGO wygódce i to do tego tą swoją rumianą twarzą do środka! Czy nigdy już nie będzie miał odrobiny prywatności?! Mag zaklął cicho pod nosem, karcąc samego siebie za zbytnią dobroduszność wobec nieznajomego krasnoluda. Powinien był od razu go wyrzucić! Ale teraz jest już za późno...,tkwi on w jego framudze i na dodatek wpatruje się w niego swymi małymi, przenikliwymi oczkami. Już sam ten widok przyprawiał maga o mdłości! Lorcan jednym susem wyskoczył na korytarz, minął pospiesznie hol, przesadził włóczkowy dywanik leżący tuż przy drzwiach, na którym już nieraz zdarzało mu się poślizgnąć i szarpnął za miedzianą klamkę w kształcie ogona smoka. Po chwili wypadł na zewnątrz. Zgrabnie wyminął krzak róż rosnący tuż przy wejściu i przy wtórze głośnych stęknięć i sapnięć skierował się na tyły swego małego domostwa. Zadyszany dopadł do furtki od ogrodu i nie trudząc się z jej otwieraniem, przeskoczył nad płotem. Po chwili po drugiej stronie ogrodzenia dało się słyszeć głośny huk, zupełnie jakby na ziemi, niespodziewanie i wbrew własnej woli, wylądował siwobrody starzec odziany w długi płaszcz, otulony szczelnie wełnianym szalem i obuty w skórzane trzewiki z zawieszonymi na ich czubkach małymi dzwoneczkami. Lorcan zaklął, tym razem nie zważając już na to, czy ktoś mógłby go usłyszeć i poderwał się z grządki marchewek. Otrzepał zabrudzony płaszcz i poszukał wzrokiem małego okienka. Wszechogarniająca ciemność nie pomagała mu w tym bynajmniej. Po chwili odnalazł framugę, z której sterczały dwie brudne stopy, odziane w pocerowane, wełniane skarpety. Czarodziej chwycił za kostki i począł je energicznie wykręcać na wszystkie strony, zaparłszy się uprzednio butem o ścianę domu. Nie zważając na głośne protesty ze strony krasnoluda, szarpał i ciągał dopóty, dopóki nie ujrzał na zewnątrz, czerwonej niczym dorodny pomidor, twarzy krasnoluda.

– Jużem myślał, że bez nóg zostanę, tak żeś nimi wykręcał! – odezwał się krasnolud i przykucnąwszy, począł masować obolałe kostki.

– A ja myślałem, że nos stracę, tak nimi wierzgałeś! – obruszył się Lorcan.

Powstawszy z klęczek, Riste pozbierał swe przerzucone przez okno kamasze i pospiesznie nałożył je na nogi. Czarodziej tymczasem zabrał się za oględziny poturbowanych przez swą nieuwagę grządek. Warzywnik, jeszcze do niedawna piękny i zadbany, przedstawiał aktualnie obraz pola bitwy. Lorcan westchnął i pokręciwszy siwą głową opatuloną starannie wełnianym szalikiem, przykucnął przy rozkopanych zagonach:

– Moje plony...zniszczone. Eh!

Rozgarnął czarną ziemię i wydłubał zeń brudną marchewkę. Chwycił ją w dwa palce i obejrzawszy dokładnie, schował do kieszeni płaszcza. Pospiesznie wyrównał zagon świeżo posianych rzodkiewek i przyklepał go ręką.

– No i czemu się tak cieszysz? – rzekł zagniewany, przenosząc wzrok na jednego z ogrodowych krasnali. Pomimo surowego spojrzenia starca, roześmiana i niezwykle rumiana twarz małego, ceramicznego skrzata nie zmieniła się, a z jego ciemnych, kaprawych oczu ani na chwilę nie zszedł wyraz obłąkanej wesołości. Rozdrażniony czarodziej podpełzł do niego i jednym ruchem powalił na ziemię. Rozpromieniony krasnal padł ciężko na grządki, przygniatając swym ciężarem okoliczne warzywa..

Czarodziej zaklął cicho i podniósł się ciężko z klęczek. Otrzepawszy zabłocony płaszcz, zakomunikował:

– Nie wiem, co sobie wyobrażasz panie Ri...krasnoludzie, ale ja nigdzie nie idę! Poza tym zupełnie nie rozumiem pańskiego dziwacznego zachowania. Przerwał mi pan moją wieczorną drzemkę tym nagłym najściem i bełkotem w kółko o...nawet nie wiem o czym...

– Przecież omówiliśmy już to – pospieszył z wyjaśnieniami lekko zawstydzony krasnolud: ...paradowanie przed główną furtą odpada, moglibyśmy zostać przyuważeni, a niech mnie magma zaleje jeśli to, co trzymam głęboko pod kamizelą, znajdzie się w niepowołanych rękach, od których aż roi się w tej osadzie! – mówiąc to, krasnolud pochwycił maga za rękaw i delikatnie pociągnął go w kierunku furtki.

– Wszystko wyjaśnię na miejscu... a teraz idziemy! Tylko dyskretnie!

Z tymi słowami rzucił się plackiem na ziemię i przywarłszy brzuchem do wilgotnej gleby, począł się czołgać w stronę pobliskich krzaków.

– Mój ogródek warzywny... – jęknął czarodziej, widząc jak kamasze pełznącego krasnoluda rozkopują w około jego pieczołowicie pielęgnowaną kapustę. Po chwili pocerowane nogawki znikły za rogiem domu. Nie było czasu na zastanawianie się i ewentualne marudzenie. Mag przykucnął i opatuliwszy się szczelnie szalem, począł podążać w ślad za krasnoludem.

 

***

 

Droga do miasteczka wydawała się nie mieć końca. Zaprzątnięty własnymi myślami krasnolud biegł szybkim truchtem, nie oglądając się za siebie, podczas gdy zadyszany mag, próbując dotrzymać mu kroku, potykał się co chwila o plączące się pod nogami końce wełnianego szala. Przedłużające się milczenie i brak wyjaśnień ze strony Riste’a zirytowały Lorcana do tego stopnia, że postanowił zagadnąć:

– Panie...krasnoludzie! Natychmiast żądam obszernych wyjaśnień! Co...co ja mam wspólnego z tym całym pańskim planem,...a raczej należałoby powiedzieć „przedstawieniem”, bo to, co się działo przed chwilą w moim domu...

Wyrwany z zamyślenia Riste zatrzymał się gwałtownie i mrużąc swe małe oczy, przyjrzał się magowi z tajemniczym uśmieszkiem. W końcu odezwał się cicho, a ton jego głosu zdecydowanie nie spodobał się Lorcanowi.

– Tak, tak... cierpliwości, panie czarodzieju...

To rzekłszy, poklepał się po kamizeli i chichocząc pod nosem, odwrócił się na pięcie. Ta odpowiedź zdecydowanie nie usatysfakcjonowała maga i nie zaspokoiła jego ciekawości.

Pomimo wielu zaczepnych uwag czarodzieja, mających sprowokować krasnoluda do rozmowy, Riste przez dalszą drogę nie odezwał się ani słowem.

 

***

 

Jaskrawe słońce jaśniało już wysoko nad horyzontem, gdy mag wraz z krasnoludem wkroczyli na przedmieścia osady. Uczucie głodu, które nie opuszczało ich już od ładnych kilku godzin, spowodowało, że ich miny zrobiły się jeszcze bardziej niewyraźne, a czarodziej począł żałośnie marudzić pod nosem. Jedynym pożywieniem, jakie udało mu się w pośpiechu zabrać z domu, była torba sucharów, której połową napełnili już żołądki uprzedniego wieczoru, drugą zaś krasnolud nieuważnie zgniótł, siadając na trawie. Torba pełna okruchów i połamanych sucharów miała zapewnić im pożywienie na resztę drogi do miasteczka.

Tymczasem niespodziewanie pojawiły się przed nimi pierwsze budynki osady. To dodało im otuchy i nadziei, rozdzielili więc resztę okruchów między sobą i zaspokoiwszy pierwszy głód, ruszyli raźno przed siebie.

Wąskie uliczki małego, podgórskiego miasteczka Hen W Oddali, w dzień zapełnione turystami, niepozornymi przechodniami, skąpymi kupcami i podejrzanymi handlarzami, z nadejściem nocy zamieniały się w miejsca, które były rajem dla skrytobójców, rzezimieszków i upadłych magów. Ciemne zaułki i ziejące nie tylko pustką rynsztoki stanowiły atrakcję dla odważnych osobników, którzy podejmowali się zwiedzać miasto „Na Własną Rękę Po Nadejściu Zmroku”. Była to jedna z ofert w przewodniku „Uroki Hen W Oddali”, która podobnie jak reszta propozycji, stanowiła niemałą rozrywkę tej niewielkiej miejscowości. W katalogu znaleźć można było również „Zwiedzanie Miasta Na Własną Rękę Palcem Po Mapie”, a także cieszące się swego czasu największą popularnością wśród mniej wymagających turystów „Niezwiedzanie Miasta”. Wszystko w przystępnej cenie, która obejmowała także ubezpieczenie i koszty pogrzebu dla zainteresowanych ofertą nr 1.

Lorcan rozglądał się wkoło otumaniony. Bulwar przepełniały tłumy ludzi, ich masy brnęły przez ulice, wylewały się z bocznych zaułków, olbrzymie fale podążały alejami i zderzały się ze sobą. Wszędzie panował wieli gwar i zamęt. Obserwując to niecodzienne zjawisko, Lorcan stwierdził, że jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się widzieć tylu ludzi skupionych naraz w jednym miejscu. Już miał podjąć jakieś głębsze rozważania na ten temat, gdy nagle ktoś go gwałtownie pchnął w tłum. Zdezorientowany mag zachwiał się i wpadł w ramiona tęgiej handlarki. Próba wyrwania się z uścisku spełzła na niczym, a oszołomiony staruszek usłyszał tuż przy uchu:

– Hej dziadku! A co powiesz na pierogi domowej roboty? Tylko 3 denary za sztukę!

– Nieee...dziękuję – wychrypiał mag, widząc wyeksponowane na tacy, wysokokaloryczne, ociekające tłuszczem, rumiane pierogi ze skwarkami. Zdezorientowany począł rozglądać się za krasnoludem, który niespodziewanie zniknął mu z oczu.

Rozczarowana handlarka odepchnęła go z niechęcią i ruszyła zatłoczoną ulicą, mamrocząc coś pod nosem. Czarodziej wstał z bruku, otrzepując zakurzony płaszcz i w ostatniej chwili odskoczył, unikając tym samym stratowania przez rozpędzony wiejski wóz załadowany po brzegi nadgniłym sianem.

– Uważaj, jak idziesz, ty chłopku-roztropku! – wrzasnął wściekły woźnica, siwobrody gnom o małych, rozbieganych oczkach. Lorcan wychrypiał pod nosem „przepraszam” i zatoczył się na krawężniku.

– „Aleja Natarczywego Kupca”... – odczytał powoli napis na tabliczce informacyjnej i rozejrzał się nerwowo w koło. Tłoczyli się tu handlarze, rzemieślnicy i natrętni sprzedawcy wciskający naiwnym turystom swe, wątpliwej jakości, towary.

– Smażone precle!

– Surowe ozorki!!

– Świeży nawóz!!!

Ogłuszony Lorcan wycofał się powoli z zatłoczonej ulicy i potykając się o swój szal, dotarł chwiejnie na drugą stronę. Tam przywarł mocno plecami do pobliskiego muru i oddychając ciężko, przetarł spocone czoło. Po chwili zauważył, że stoi pod ścianą tawerny, a hałas dochodzący z wnętrza utwierdził go w tym przekonaniu. Czarodziej zadarł głowę i odczytał napis na drewnianym szyldzie, zawieszonym nad wejściem: „Pod Hojnym Półmiskiem”. W tym momencie jedna z szyb tkwiących w ścianie, stłukła się z brzdękiem, a sporych rozmiarów półmisek przeleciał przez ulicę i wylądował na straganie z podejrzanie wyglądającymi ozorkami. Po chwili przez pustą już framugę wypadł jeden z klientów tawerny i wyhamował z poślizgiem na ulicy. Tam szczęściem uniknął stratowania przez nadjeżdżający wóz, wstał, otrzepał ubranie, pogroził pięścią w kierunku tawerny i odszedł.

Naraz mag poczuł na swym ramieniu czyjąś dłoń. Wystraszony i niepewny tego, co mógłby zobaczyć za plecami, odwrócił się bardzo powoli. Widok Riste’a szczerzącego zęby w uśmiechu poprawił mu nieco samopoczucie i sprawił, że czarodziej zaprzestał nerwowego gryzienia końcówek własnego szala.

– Czarodzieje przodem... – powiedział krasnolud i bez zbędnych uprzejmości wepchnął Lorcana do środka tawerny, nim ten zdążył otworzyć usta, by zaprotestować.

 

***

 

– I tak to właśnie wyglądało... – powiedział Rory i pociągnął głośno nosem. Był to typowy okaz mężczyzny w kwiecie wieku o niezwykle wątłej budowie. Podkrążone oczy, kilkudniowy zarost i rozwichrzone włosy, wystające spod żelaznej przyłbicy, nadawały mu wygląd dość oryginalny, ale nie na tyle, by osobnik ten wyróżniał się z tłumu dziwaków znajdujących się w tawernie. Obleczony od stóp do głów w ciężką zbroję, siedział sztywno na jednym z taboretów tuż obok blatu barmana i popijał kolejny kufel jednego z najmocniejszych trunków. Na oblicze karczmarza wypłynął zakłopotany uśmiech. Odchrząknął nerwowo, napełnił po brzegi glinianą czarę i przysunął ją bez słowa zrozpaczonemu klientowi. Taak...wielu się tu takich kręci. Przychodzą pożalić się, wypiją za dużo i potem nie chcą wyjść po dobroci. W takich przypadkach niezbędne jest odpowiednie podejście....no i na wszelki wypadek trzeba się mieć na baczności.

 – Taaa... to naprawdę smutna historia – zauważył uprzejmie, choć bez przekonania, właściciel tawerny i klepnął pocieszająco, albo mu się tylko tak wydawało, Rory’ego w ramię, a raczej w kawał metalu. Ten jednym, wprawnym łykiem wychylił swój kufel, zatoczył się i wybełkotał płaczliwie:

– Jak go kiedyś dorwę, tego małego, wyszczerzonego pokurcza, to mówię ci kolego...

– Aha... – barman nieudolnie próbował udawać zainteresowanie, jednak nie wychodziło mu to najlepiej. Zwykle tak jest, gdy słyszy się tę samą opowieść czwarty raz z rzędu. Poza tym nigdy nie czuł się pewnie w roli pocieszyciela i tym razem za nic nie miał zamiaru się w nią wcielać. Rozejrzał się nerwowo wokoło i przywołał skinieniem głowy jednego z rosłych młodzieńców stojących pod ścianą.

– ...Ta mapa należała do mnie!... dobrowolnie mi ją oddał!...

– Taak...oczywiście – rzucił niedbale barman i szepnął kilka słów wyrośniętemu młodzianowi. Ten tylko skinął głową i przeniósł wzrok na Rory’ego.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                            

– ...A potem zabrał.... Jak brzmi to przysłowie? Kto oddaje i zabiera... ten... ten... mchem porasta? – kontynuował wychudzony Rozczochraniec odciągany w stronę drzwi. Właściciel tawerny przyglądał mu się z niesmakiem, przecierając ścierką spocone czoło.

 

***

 

Wewnątrz było ciemno, duszno i zupełnie tak, jak to sobie wyobrażał stary mag. Lorcan odwrócił się twarzą do sali i przeciągnął bystrym okiem po zgromadzonych.

W zacienionym kącie pomieszczenia liczna grupa gnomów rozgrywała partyjkę w „Miłosiernego skrytobójcę”, hałasując przy tym głośno. Przy barze trwała burzliwa sprzeczka, zagłuszająca przyśpiewki jakiejś deptakowej orkiestry złożonej głównie z trolli, którzy o muzyce wiedzieli zapewne tyle samo, co o ugniataniu ciasta na pierożki jedną ręką i to w dodatku z zawiązanymi oczami. Nie przeszkadzało to jednak pokaźnemu tłumkowi skrzatów, który machając kuflami, kiwał się na boki i podrygiwał wesoło.

– Uha ha! – zaintonowali donośnie rozbawieni goście i stuknęli się kuflami, oblewając wszystko wokoło.

Wydawać by się mogło, iż pochłonięci własnymi sprawami bywalcy tawerny nie zwrócili najmniejszej uwagi na szczelnie owiniętego szalem starca i jego towarzysza. Naraz jednak w odległym końcu sali rozległ się wzburzony okrzyk, a po chwili z tłumu wyłonił się niezwykle rozczochrany chudzielec w asyście rosłego młodzieńca, który z wyraźną satysfakcją ciągnął go w stronę wyjścia. Mężczyzna szamotał się i wierzgał nogami próbując wyrwać się z uścisku, lecz nie przyniosło to pożądanego efektu, a jedynie rozbawiło zebranych na sali gości.

– Co za biedak....sama skóra i kości! Widać od razu, że to jakiś nieudacznik....- odezwał się czarodziej, kręcąc ze współczuciem siwą głową. Riste, pochłonięty do końca swą kamizelą, a dokładniej jednym z jej niesfornych guzików, który przez cały czas się odpinał, dopiero teraz zwrócił uwagę na wyprowadzanego z gospody chudzielca. Twarz krasnoluda, zazwyczaj rumiana i roześmiana, teraz pobladła i skamieniała, jakby pod wpływem jakiegoś magicznego zaklęcia, a z przepastnego gardła wydobył się stłumiony jęk.

– A niech mnie smocze płomyki przypieką...

Jednym sprężystym skokiem znalazł się przy mizernym młodzieńcu i zdecydowanym ruchem odtrącił rosłego ochroniarza.

– To ty Rory? – zdziwił się Ritse, zaglądając w zamglone oczy zataczającego się rycerza.

Ten, usłyszawszy znajomy głos, zamachnął się energicznie w kierunku krasnoluda. Pięść nie trafiła jednak celu, a rycerz straciwszy równowagę, padł na jeden z pobliskich stolików. Stare, spróchniałe deski nie wytrzymały ciężaru i pękły z głośnym trzaskiem, pogrążając w rozpaczy karczmarza i biesiadujących przy stoliku gości. W powietrze wzleciały kufle, a w sali rozległ się jęk niezadowolenia. Szklanice upadły z brzdękiem na ziemię, robiąc przy tym sporo zamieszania. Zapadła cisza, przerywana jedynie cichym szlochem barmana i głośnym zawodzeniem trzech rozgoryczonych biesiadników pechowego stolika.

Lorcan, stojący dotychczas na uboczu, doszedł do wniosku, że jest to bardzo dobra pora na wycofanie się cichcem z tawerny. Nasunął głęboko szal na głowę i począł z wolna przesuwać się w kierunku wyjścia. Ostanie kilka metrów pokonał, energicznie przebierając nogami i już po chwili znalazł się przy drzwiach. Wyciągnął drżącą rękę w kierunku klamki i już miał ją nacisnąć, i wymknąć się niepostrzeżenie, gdy dobiegł go głos krasnoluda. Sędziwy mag wzdrygnął się mimowolnie i zamarł w bezruchu.

– Przecież rzekłem, że zapłacimy za szkody! Słowa swego dotrzymam, a ten wymykający się cichaczem czarnoksiężnik mi świadkiem, że jeśli nie, to osobiście każę się upiec na wolnym ogniu ze smoczej gardzieli pochodzącym!

Na te słowa ogłuszony rycerz powstał z połamanych desek i przeciągnął po zgromadzonych nieprzytomnym wzrokiem. Zatrzymawszy spojrzenie na krasnoludzie, wybuchnął obłąkańczym śmiechem i zataczając się, wybełkotał:

– Doprawdy...nawet nie wiesz, drogi Ritse, jak bardzo pragnąłbym zobaczyć cię w takim momencie...ha ha haaa!

Lorcan z wyraźną obawą ponownie przyjrzał się rozczochrańcowi. Nie mógł pozbyć się dziwnego wrażenia, iż słowa te wypowiedziane były szczerze... Jednak ku ogromnemu zdziwieniu maga krasnolud zaśmiał się głośno i rzekł:

– Skoro żeśmy już sobie pożartowali, to najwyższy czas, by zająć się poważniejszymi sprawami... a pan czarodziej dokąd się wybiera?

Mag, który zdążył już uchylić drzwi i wysunąć lewą stopę za framugę, ponownie zastygł w bezruchu i zwiesiwszy smętnie głowę, z wyraźnym ociąganiem wycofał się do wnętrza.

W tawernie na powrót zapanował gwar. Wszyscy powrócili do przerwanych nagłymi wydarzeniami zajęć, a orkiestra zarzępoliła jakąś skoczną melodię. Ritse uśmiechając się wskazał ławę przy jednym ze stołów i usadowiwszy się na niej, skinął ręką na rycerza.

Rory prychnął kpiąco i zajął miejsce na przeciwległym brzegu ławki. Wyciągnąwszy długie, chude nogi na blat stołu, posłał krasnoludowi przeciągłe, nienawistne spojrzenie. Lorcan niechętnie usiadł na wskazanym mu stołku i wbił wzrok w brudne deski blatu. Czuł się zmęczony i przygnębiony niczym stary koń, który po ciężkim dniu w polu nie znajduje w stajni nawet źdźbła siana. Głowę rozsadzał mu wrzask biesiadników i przyśpiewki muzykantów, a dech zapierał odór potu i gęste powietrze, na którym można by było z łatwością powiesić siekierę.

– Czy dobrze mniemam, że to ze mną chciałeś o czymś porozmawiać? – odezwał się kpiącym tonem rycerz, zdejmując z głowy mocno sfatygowany hełm.

– Tak, tak...to prawda, ale pozwól, że najpierw kogoś ci przedstawię. Oto Lorcan-   czarodziej... – rzekł krasnolud, wskazując na pobladłego i z trudem oddychającego maga. Rycerz, który dotąd wyraźnie ignorował owiniętego w dziwny szal czarodzieja, przeniósł na niego swój wzrok i przyjrzał mu się przenikliwie.

– No tak...powinienem się chyba domyślić, po co ciągniesz za sobą tego starca... – odezwał się po chwili, która dla Lorcana wydawała się niemalże wiecznością. Nie mógł znieść na sobie tego dziwnego spojrzenia, którego w żaden sposób nie potrafił rozgryźć.

– Potrzebuję twojej pomocy, Rory – rzekł w odpowiedzi Ritse i rozglądając się nerwowo wokoło, sięgnął w głębiny swej kamizeli. Już miał coś stamtąd wyciągnąć, gdy szybko cofnął rękę i zapiął mosiężny guzik. Przy stoliku pojawił się właściciel tawerny w towarzystwie rosłego młodzieńca. Na ich ogorzałych twarzach malował się wyraz niezwykłej zaciętości i powagi.

– Pan pozwoli z nami... Czas uregulować rachunki za szkody w lokalu – zwrócił się do krasnoluda zwalisty młodzian i widząc zniecierpliwienie na obliczu Ritse’a, dodał:

– Zapewniam, że to zajmie jedynie chwilę... – i pochwyciwszy krasnoluda za róg kamizeli, począł go lekko, acz zdecydowanie ciągnąć w kierunku zaplecza.

Przy stoliku zapadła niezręczna cisza. Rycerz wbił tępy wzrok w leżący na blacie pogięty hełm i zagłębił się w myślach, Lorcan przysunąwszy się z taboretem bliżej stołu, oparł łokcie na zalanych miodem deskach i zamknął oczy. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo był znużony. Cała ta tajemnicza sprawa i uciążliwa podróż spowodowały, że w jego starych kościach na nowo odezwał się reumatyzm. Po chwili przy stoliku rozległo się zdławione przez wełniany szal chrapanie sędziwego maga. Rycerz zabębnił nerwowo palcami o brudny, poklejony blat i delikatnie, lecz stanowczo, pociągnął za jeden z frędzli wełnianego szala drzemiącego maga. Z gardła staruszka wydarł się przeciągły chrobot, który niespodziewanie przerodził się w kaszel. Czarodziej otworzył oczy i obdarował młodzieńca gniewnym spojrzeniem:

– Niech to licho! Udusić żeś mnie chciał, czy co?

– Wybacz mi niedelikatność, jednak my, rycerze, nie zwykliśmy do takich rzeczy... jesteśmy wychowankami żelaznych mieczy i stalowych tarczy, naszą matką jest odwaga, a ojcem waleczność, obca jest nam trwoga, naszymi braćmi są męstwo oraz hart ducha... – zaczął rycerz, gdy zniecierpliwiony mag przerwał mu:

– Babką waszą jest zapewne gadatliwość, dziadem z kolei egoizm...

Zbity lekko z pantałyku młodzieniec zamrugał nerwowo oczami i pozbierawszy myśli, lekko poirytowany odparł:

– O tym nic mi nie wiadomo... nie dałeś mi dokończyć, zostały mi jeszcze do omówienia dwie siostry, wuj i trzy ciotki...

Stary mag machnął ze zniecierpliwieniem ręką i przysunąwszy twarz bliżej płomienia stojącej na stole świecy, rzekł:

– Powiedz mi lepiej synku, o co chodzi twemu przyjacielowi, a może nie użyję na tobie mych okrutnych czarów...

Oświetlona wątłym blaskiem łuczywa twarz starca sprawiała wrażenie jeszcze bardziej starej niż była w rzeczywistości, powodując tym samym, że prezentował się on bardzo niekorzystnie. Zmarszczki pogłębiły się znacznie, a  cienie pojawiające się i znikające z oblicza maga, sprawiały wrażenie, jakby było ono jedynie iluzją wywołaną przez tajemnicze zaklęcia..

Przytłoczony ciężkim spojrzeniem czarodzieja rycerz pochylił się nad świecą i drżącym głosem odparł:

– Więc Riste niczego nie wyjaśnił? Ani słówka?... A to mały drań! – młodzieniec odchylił się nagle i mocno uderzył zaciśniętą pięścią w blat. Miedziany świecznik podskoczył w górę, gdzie został pochwycony zamaszystym ruchem przez maga. Staruszek odstawił go z dala od rycerza i lekkim skinieniem głowy nakazał mu kontynuować.

– Ja i Riste byliśmy naprawdę dobrymi przyjaciółmi... – zaczął rycerz, wpatrując się w migocący płomyk stojącej obok maga świecy.

– Znaliśmy się niemal od kołyski... W dzieciństwie strzelaliśmy z proc w chochliki... -twarz młodzieńca przybrała bolesny grymas, a oczy zalśniły mocniej. Sprawiał wrażenie jakby całkowicie zapomniał o obecności maga. Zagłębiony w swych wspomnieniach nie zwracał na niego najmniejszej uwagi.

– Do rzeczy, synku... – rzekł zniecierpliwiony mag, wiercąc się na niewygodnym taborecie.

Rycerz posłał mu nieprzytomne spojrzenie, po czym ciągnął dalej:

– Jakieś dwa miesiące temu, zaraz po Święcie Prażenia Kukurydzy Riste poprosił mnie o pomoc w wiosennych porządkach. Chciał pozbyć się paru gratów z piwnicy... – tu rycerz zrobił krótką pauzę i westchnął ciężko. Po chwili ciągnął dalej:

– Było tam sporo rupieci... Niesamowite, co też można znaleźć w piwnicy krasnoluda! Pamiętam, że wyrzuciliśmy dwa tępe kilofy, spory kawał rudy, wagon na węgiel i zardzewiałe nożyce do podcinania brody... Riste wyjaśniał, że wszystkie te rzeczy były kiedyś własnością jego babki, on zaś odziedziczył je w spadku.

Mag pokiwał ze znużeniem głową i szczelniej owinął się swym grubym szalem. Po chwili pauzy, jakby z lekkim ociąganiem, rycerz kontynuował:

– Była tam też pewna skrzynia...Duża, drewniana z metalowymi okuciami. Riste poprosił mnie, bym pomógł mu wynieść ją na zewnątrz. Gdy spytałem co w niej jest, odparł, że nie wie, nigdy bowiem do niej nie zaglądał. Podobno także należała do jego babki. Sądził, że w środku znajdowały się jakieś łachy i inne bezwartościowe rzeczy. Poza tym była zatrzaśnięta, a klucza próżno by szukać. Bardzo mi się spodobała. Pomyślałem, że mógłbym przechowywać w niej swe trofea z turniejów rycerskich... ehm! Riste chętnie zgodził się mi ją oddać, tak więc chwilę potem należała już do mnie... – Mag zauważył, że twarz rycerza poczerwieniała, a dłoń zacisnęła się mocno.

– Postanowiłem wyrzucić z niej wszystkie rupiecie, ponieważ była bardzo ciężka...Wraz z krasnoludem udało nam się odblokować zamek, swą ciekawość przypłaciłem jednak złamanym ostrzem mego miecza i uszkodzonym wiekiem skrzynki. Wyglądało na to, że Riste miał rację, na pierwszy rzut oka w środku nie było nic godnego uwagi. Jakieś pożółkłe koronki i falbanki, dwa zardzewiałe lichtarze i pukiel włosów spleciony w warkocz. Krasnoludy mają doprawdy bardzo dziwne upodobania...Po przetrząśnięciu skrzyni okazało się, że jest w niej jeszcze jakiś notatnik. Leżał zawinięty w skrawek materiału, jakby ktoś naumyślnie chciał go tam ukryć. Pobudzony nagłym, niewyjaśnionym impulsem chwyciłem za podniszczoną okładkę. Riste również go zauważył, jednak ja okazałem się szybszy. Po pobieżnym przejrzeniu stwierdziłem, że jest to pamiętnik. W kart początkowych wyczytałem, że należał do niejakiego Saidris’a z rodu Rourker’ów. Riste niechętnie wyjaśnił mi, że tak nazywał się jego dziadek. Wiele zapisków było nieczytelnych, kilka kartek brakowało, niektóre zaś opatrzone były szkicami. W środku między dwoma stronicami znalazłem złożony w czworo mały kawałek papieru... – tu rycerz przerwał, jakby nie do końca zdecydowany, czy opowiadać dalej, jednak mag, całkowicie pochłonięty jego historią, nakazał mu kontynuować:

– Gdy rozwinąłem kartkę, okazało się, że jest to mapa... Ach jak bardzo byłem wówczas głupi i naiwny! Riste poprosił mnie, abym mu ją pokazał. Nigdy mi już jej nie oddał... – rycerz urwał nagle, gdyż z zaplecza wytoczył się krasnolud. Pospiesznie podszedł do stolika i rzekł:

– Jużem myślał, że nigdy stamtąd nie wylezę! Ogołocili mnie ze wszystkich oszczędności, jakie odłożyłem na naszą wyprawę! Eh!

W tym momencie z gardła czarodzieja wydobył się przeciągły i niekontrolowany jęk. Wyobraził on sobie bowiem, iż ze swojej małej sakiewki, którą zawsze nosił uwiązaną na sznurku pod płaszczem, będzie musiał wyżywić siebie, obłąkanego chudzielca i rosłego krasnoluda, który zapewne je za trzech i pije za czterech.

– Ale przejdźmy do rzeczy... – powiedział Riste, nie zwracając uwagi na stłumione jęki maga i kompletną ignorancję ze strony rycerza. Rozpiął kamizelę i z namaszczeniem wydobył ciasno zwinięty kawałek papieru, który ułożył na blacie. Twarz Rory’ego momentalnie zalała się purpurą, a w oczach błysnęły dzikie iskry.

– Dosyć tego, Ritse! Jak śmiesz zjawiać się tu z...tym! – odezwał się rycerz i impetem uderzył swym podniszczonym hełmem w blat stołu. Deski zatrzeszczały złowieszczo, a wystraszony Lorcan podskoczył na stołku.

– Spokojnie drogi przyjacielu! Wybaczam ci twój nagły wybuch złości... – rzekł krasnolud, oglądając się z obawą w stronę baru, gdzie urzędował właściciel tawerny. Odetchnąwszy z ulgą, przywołał na twarz dobroduszny uśmiech i powiedział radosnym głosem:

– Potrzebuję twojej pomocy i....notatnika mego dziadka.

Twarz rycerza zmieniła się w mgnieniu oka, niczym za sprawą jakiegoś tajemniczego czaru. Oczy zmrużyły się, kąciki ust zadrgały lekko i po chwili Rory ryknął szczerym, niepohamowanym śmiechem. Wyraźnie rozbawiony chwycił się za brzuch i niebezpiecznie przechylił do tyłu, co przyprawiło maga o gęsią skórkę, gdyż oczami wyobraźni widział już kolejne szkody wyrządzone ciężkim lądowaniem rozczochrańca odzianego w zbroję i nie miał najmniejszych wątpliwości, kto za te szkody musiałby zapłacić. Zaraz jednak Rory opadł na blat stołu i przywarł czołem do drewnianych desek. Stłumiony chichot cichł z wolna. Po chwili rycerz wyprostował się i przetarł wierzchem dłoni łzawiące z rozbawienia oczy.

– Śmiem przypuszczać, że żartujesz sobie, bo w innym razie... – zaczął Rory i ostentacyjnie dotknął rękojeści miecza.

– Ależ nie, drogi Rory...nie czas na żarty. A teraz pokaż mi notatnik Siardis’a – odpowiedział krasnolud i wyciągnął dłoń w wyczekującym geście. Rycerz prychnął gniewnie i założywszy ręce, odrzekł kpiącym tonem:

– Zaraz drogi...przyjacielu. Nie tak szybko! Wyjaśnij mi najpierw, skąd wiedziałeś, gdzie mnie znaleźć i po co miałbym ci pokazywać MÓJ notatnik.

– Ha ha...to proste. Wystarczyło trochę popytać...to tu, to tam. Przykro mi to stwierdzić, ale rzucasz się w oczy, drogi Rory. A co do notatnika, to sam dobrze wiesz, że... – przerwał Ritse i rozejrzał się nerwowo. Po chwili dokończył ściszonym głosem:

– ... Mapa jest bezużyteczna bez tego opisu. A teraz oddaj... pokaż mi te zapiski!

Zarówno stanowczy ton głosu krasnoluda, jak też gniewne iskierki pojawiające się w jego oczach nie wywarły na rycerzu żadnego wrażenia. Siedział niewzruszony na dębowej ławie i bębniąc palcami po brudnym blacie, mierzył rosłego krasnoluda przenikliwym spojrzeniem.

Lorcan z zapartym tchem i nieukrywaną ciekawością obserwował odbywającą się przy stoliku rozmowę, przygryzając przy tym nerwowo jeden z postrzępionych końców swego szala. Czuł, że cała ta sytuacja ma jakiś związek z jego osobą, a to z kolei przyprawiało sędziwego maga o gęsią skórkę i nerwowe skurcze lewej brwi.

– Cóż zrobimy mój drogi przyjacielu? Ty masz mapę, a ja...coś równie ważnego. Notatnik twego dziada Saidris’a jest jak...skarbnica wiedzy na temat bezpiecznej przeprawy przez kraj, przez który przyjdzie nam wędrować. Mówię „nam”, gdyż podobnie jak ty mam zamiar udać się do Twierdzy Riodanu, w podobnym zresztą co ty celu. Dobrze zdaję sobie sprawę, że mój notatnik bez mapy nie jest niczego wart...jednak ty także nie zdziałasz nic bez zapisków twego przodka! Udajmy się więc na tę wyprawę razem, zapominając o wszelkich sporach i waśniach, jakie dotąd nas dzieliły! – odparł rycerz, a jego twarz rozciągnęła się w wymuszonym uśmiechu, eksponując imponującą kolekcję ubytków.

– No cóż...Tak tu sobie miło czas spędzamy na pogawędkach, a ja niemalże na śmierć zapomniałem o... mojej zupie, którą zostawiłem na ogniu, więc... – rzekł Lorcan i powstał z trudem z małego, niewygodnego taboretu. Powoli wyprostował obolały kręgosłup i krzywiąc się przywołał na twarz niewyraźny cień uśmiechu.

– To miło, że mogłem być świadkiem waszego... pojednania, ale teraz wybaczcie... – dodał, widząc głębokie zdumienie i niezrozumienie malujące się na obliczach krasnoluda i rycerza. Już miał skierować swe posuwiste kroki w stronę wyjścia, gdy nagle poczuł mocne i stanowcze szarpnięcie.

– Czarodzieju... czy to nie wstyd rzeczy takie prawić? Zupa może poczekać, ale to, co tu mamy – niestety nie... – rzekł Riste, energicznie pociągając za jeden z końców wełnianego szala.

Stary mag był wyraźnie rozczarowany. Czyżby jego potajemny czar wpływania na umysły innych za pomocą umiejętnie skonstruowanej wymówki nie działał na krasnoluda i tego żałosnego rozczochrańca? Tekst o zupie na ogniu był dotychczas niezawodny! A na dodatek nic innego nie przychodziło mu w tym momencie do głowy...

– Chyba już czas, byś wprowadził staruszka w szczegóły przedsięwzięcia – zasugerował rycerz, ziewając rozdzierająco. Na te słowa krasnolud pociągnął mocniej koniec wełnianego szala, zmuszając tym samym maga, by zajął ponownie miejsce na niewygodnym taborecie.

 

***

 

– To jest nasz cel... – zakomunikował Riste, wskazując grubym palcem jeden z punktów zaznaczonych na mapie. Nie odrywając ręki, przeciągnął nim po kartce i zatrzymawszy się na drugim końcu szkicu, rzekł:

– ...A my jesteśmy tutaj.

– Szmat drogi... – przyznał rycerz, drapiąc się po głowie.

– Faktycznie... – stwierdził Lorcan, przyglądając się wyrysowanym na pożółkłej karcie szlakom. Pochylił się nad leżącą na stole mapą i mrużąc swe maleńkie oczy, począł uważnie badać treść rysunku.

– ...Gdzieś tu musi być mój dom – wymruczał sam do siebie. Przed jego oczami na nowo pojawił się ciepły, przytulny fotel i stół z jeszcze niedojedzonymi resztkami po urodzinowym przyjęciu. Poza tym ogródek wymagał generalnych porządków, trzeba było przekopać dwie grządki rzodkiewek, pozbyć się krasnali ogrodowych... no i ponownie skompletować drewno na „ niespodziewaną chwilę”. Tyle pracy go jeszcze czekało! Tymczasem on sam przebywał gdzieś daleko od swego przytulnego saloniku i kominka, w miejscu, które zupełnie mu nie odpowiadało, podobnie zresztą jak dwaj osobnicy siedzący z nim przy poklejonym miodem stoliku. Na dodatek jego taboret był bardzo niewygodny, a ból w kręgosłupie i korzonkach coraz bardziej mu dokuczał.

– Nie rozumiem, dlaczego jakaś pierwsza lepsza gospoda jest bardziej bezpiecznym miejscem do omawiania takich spraw niż mój przytulny dom z ogródkiem- zauważył lekko urażony mag, chcąc w ten sposób przerwać uciążliwą ciszę, która trwała przy stole już od dłuższego czasu.

– Eh! Wy czarnoksiężniki to ni w ząb nic nie rozumiecie.. – odparł krasnolud, nie podnosząc ani na chwilę wzroku znad mapy.

– Spójrz tylko na tych tu bywalców... – dodał, szkicując ołówkiem jakieś dodatkowe

szlaczki na, już i tak mało czytelnym, rysunku.

Lorcan przeciągnął wzrokiem po zadymionej i zalanej mrokiem ciasnej sali. Pomimo późnej już pory, wszystkie stoliki były zajęte, zaś okupujący je osobnicy, racząc się kolejnymi porcjami różnorakich trunków, wydawali się nie zwracać najmniejszej uwagi na siedzących w najdalszym kącie trzech przybyszów.

– Jak zwykł mawiać mój ojciec... „Nie da ci żona, nie da przygoda, tego co da ci mała gospoda”... – odparł Riste, gryząc końcówkę ołówka.

– Nie rozumiem... – przyznał szczerze Lorcan i zmarszczył czoło.

– Co chciałeś przez to powiedzieć Riste? – mruknął rycerz, drapiąc się zaciekle za lewym uchem.

Zmieszany krasnolud machnął ręką i wzruszywszy ramionami, rzekł:

– A ja tam wiem, co stary Ro’heard miał przez to na myśli?! Coś mi się kotłuje w mózgownicy, że mawiał tak czasem, ale nogi sobie za to nie dam uciąć... pewnie chodziło mu o  święty spokój, czy coś w tym rodzaju...

– Twój ojciec musi być bardzo mądrym krasnoludem – przyznał z uznaniem mag.

– W przeciwieństwie do ciebie Riste... – zauważył Rozczochraniec i nie czekając na jakąkolwiek reakcję ze strony rosłego krasnoluda, dodał:

– Przejdźmy w końcu do rzeczy...

Riste ożywił się na te słowa, a jego twarz przybrała niezwykle tajemniczy wyraz, który zdecydowanie nie przypadł staremu magowi do gustu.

– Twierdza Riodanu – rzekł krótko i mrugnął porozumiewawczo w stronę Lorcana. Starzec zmarszczył brwi i powoli przeanalizował w umyśle słowa krasnoluda. Nazwa jakby skądś znana...Ale nie dałby sobie ręki uciąć, czy to tam mieściła się ta znana wytwórnia krasnali ogrodowych...Riste tymczasem wpatrywał się w niego z widocznym napięciem, zupełnie jakby oczekiwał po magu jakiegoś konkretnej reakcji.

– Achh...TA Twierdza – powiedział Lorcan. Z dwojga złego wolał pójść na kompromis niż wdawać się z krasnoludem w dziwne nieporozumienia.

– Tak, tak...Dotąd przez nikogo niezdobyta... Twierdza Riodanu! Ileż to istot próbowało dostać się do jej skarbów ukrytych gdzieś w podziemiach... Mój dziad swego czasu także podjął się tego zadania...

– Niech zgadnę, jak to się dla niego skończyło... – burknął cicho stary mag.

 Krasnolud zdawał się nie zwracać uwagi na kąśliwe docinki ze strony czarodzieja i ciągnął z zapałem dalej:

– Jakie to szczęście dla nas, że stary Saidris biegły był w pisaniu! Teraz mamy jego podróżny notatnik, zawierający cenne uwagi i porady...

– To wspaniale, ale co JA mam z tym wszystkim wspólnego? – wypalił zniecierpliwiony Lorcan, uderzając chudą pięścią w poklejony miodem blat. Krasnolud zdawał się tylko na to czekać. Wstał ze swego siedziska i przysunąwszy taboret bliżej czarodzieja, podetknął mu pod nos sfatygowaną mapę. Pełnym wzruszenia głosem przemówił:

– Mapa mego dziada to jedyna dobra rzecz, prócz głównej wygranej w zawodach na najdłuższą brodę w osadzie, jaka się w żywocie mym przytrafiła. Jako że jestem jego potomkiem mam obstalunek do wykonania. Chcę zmierzyć się z potęgą Twierdzy Riodanu...niech mnie odmęty Gadziej Topieli zatopią, jeśli nie spróbuję zdobyć jej skarbca! Ja...- tu spojrzał na siedzącego obok rycerza-...i Rory chcemy dokończyć to, co zaczął stary Saidris. A jednak nie uda nam się to bez pomocy kogoś, komu nie obca jest magia...Jako że z ciebie jest wielkiej wagi czarodziej, proszę abyś nam towarzyszył w wędrówce, a obiecuję na zardzewiały kilof mego ojca, że jeśli zdołamy odnaleźć skarbiec Twierdzy Riodanu, podzielimy się z tobą jego bogactwami.

Wyraz głębokiej determinacji pojawił się na rumianej twarzy krzepkiego krasnoluda, zaś on sam powstał ze swego siedziska i przyłożywszy dłoń do klapy skórzanej, lekko przetartej już kamizeli ukłonił się nisko do ziemi. Po chwili wyprostował się niczym dzida i otrzepawszy przykurzoną brodę zajął swe miejsce przy stole.

Tymczasem Lorcan, oszołomiony i zaskoczony takim obrotem sprawy, bił się z myślami. Nie miał najmniejszej wątpliwości, iż należało odmówić, problem polegał jednak na umiejętnym dobraniu odpowiednich słów. „Należy podziękować za propozycję i zwinnie wykręcić się sianem...” rozmyślał przygryzając jeden z końców szala. Przytłoczony wyczekującym spojrzeniem małych, kaprawych oczu krasnoluda i zezującego z ukosa kudłatego rycerza, zaryzykował:

– Wyprawa oznacza wiele niebezpieczeństw...sińce, potłuczenia, zadrapania, mało spania i jedzenia...poza tym nie mamy pewności, czy Twierdza posiada w ogóle skarbiec...podobno należała do maga, a z tego co mi wiadomo, są oni... ekhm... raczej ubodzy.

– Nie ma czasu na głupoty, czas nagli, a skarbiec czeka... – machnął ręką zniecierpliwiony słowami starego maga rycerz.

– Rory dobrze gada – przyznał krasnolud – im rychlej tam dojdziemy, tym więcej złota zabierzemy! W każdej chwili NASZ skarbiec może zostać zajęty, a niech mnie wtedy smocza gardziel pochłonie! Sam sobie brodę zardzewiałym toporem utnę, jeśli stary Raurick nie miał pod ziemią sekretnego skarbca...

– To jak będzie czarodzieju? Czyżeś już gotów na największą przygodę twego żywota?

Wyrwany z zamyślenia Lorcan poprawił się na swym niewygodnym taborecie:

– Szczerze mówiąc.. nie – wymruczał zgodnie z prawdą i momentalnie zapragnął zwlec się z twardego krzesła i bez słowa wyjaśnienia opuścić to okropne miejsce. Przed oczami ponownie stanął mu obraz jego przytulnego, małego domku ze... zdewastowanym ogródkiem. Mag skrzywił się i potrząsnął energicznie głową. Nie, nie.. ogródek zostanie doprowadzony do porządku. Będzie to pierwsza rzecz, jaką zajmie się zaraz po powrocie do domu. Przy okazji posieje kilka nowych grządek rzodkiewki... i tak miał to kiedyś zrobić, a teraz, jakby nie patrzeć, nadarzyła się okazja...

– Czego ci więc potrzeba, by być gotowym do drogi? – zapytał nieco już zniecierpliwiony Riste. Zapadło milczenie, a czarodziej zamyślił się ponownie. „Czego oni ode mnie chcą? Co mnie to obchodzi? Mam własne sprawy!”

– No więc? – nie ustępował krasnolud. Lorcan westchnął ciężko i przewrócił przekrwionymi oczami. „Coś mi się zdaje, że ten mały odszczepieniec nie podda się tak łatwo! Ale trafił na równie upartego przeciwnika! Nie ustąpię i choćby mnie tu mieli przywiązać do tego twardego taboretu, wrócę do domu!”

– Czego potrzebuję? Czy masz mnie pan, panie krasnoludzie, za jakiegoś wędrownego magika? Jestem prawdziwym czarodziejem z doświadczeniem niemalże stuletnim! Artysta i specjalista w swej dziedzinie! Ha! – zaczął Lorcan udając oburzenie. Uderzył nawet pięścią w blat, dla lepszego efektu.

– Potrzebuję kilku niezbędnych przedmiotów z mego domu!

Riste i Rozczochraniec wymienili spojrzenia, po czym krasnolud odezwał się przymilnym tonem:

– Takich jak?

– Takich jak... moja laska! Czy widziałeś kiedyś czarodzieja bez laski? – obruszył się szczerze stary mag.

– Przecież ma pan ją przy sobie... – rzucił Riste składając, swą mapę w drobną kosteczkę.

Upewniwszy się, że schował ją głęboko do jednej z wewnętrznych kieszonek kamizeli, zapiął szczelnie wszystkie guziki i zwlókł się ciężko ze swego stołka.

„Wspaniale! Ten mały brodacz nie dość że jest uparty jak osioł, to jeszcze spostrzegawczy...", pomyślał stary mag z przekąsem i powstał z niewygodnego taboretu.

– No tak... skoro wszystko sobie już wyjaśniliśmy, to najwyższy czas ruszać w drogę! – powiedział krasnolud i poczłapał w stronę drzwi.

 

***

 

– Hej, ho! Kilofy w dłoń! Powinność czeka, a czas ucieka! Kilofy w dłoń! – zawył Riste gromkim głosem, podążając wąską, leśną ścieżką. Za nim szli w milczeniu rycerz i stary mag, szczelnie owinięty w pamiątkowy szal ozodbiony motywem ręcznie haftowanych baranów.

– Panie krasnoludzie... czy mógłby pan już przestać śpiewać? – zapytał z nadzieją w głosie Lorcan i nerwowo przygryzł jeden z frędzli szala.

– Hej hooo! – ryknął Riste rozpaczliwym głosem, zdając się nie zwracać uwagi na słowa maga.

– Panie czarodzieju, czyżby nie podobały się panu tradycyjne krasnoludzkie przyśpiewki? – rzekł rycerz z wyraźnym rozbawieniem przyglądając się rozdrażnionemu starcowi.

– Ech! Nie mam nic przeciwko ludowym piosenkom, ale... on to śpiewa już od samego rana! Jeśli koniecznie musi nam w ten sposób umilać tę fatalną wyprawę, to chociaż mógłby od czasu do czasu zaśpiewać coś innego... mam już dość wysłuchiwania o kilofach, powinnościach i o tym, że najpiękniejszą rzeczą na świecie jest „kufel piwa, ciepłe rajtuzy i kilof tkwiący w ścianie węgla”... – odparł stary mag, rzucając gniewne spojrzenia spod swych rozczochranych, krzaczastych brwi.

– Panie czarodzieju... to są TRADYCYJNE krasnoludzkie przyśpiewki, które zazwyczaj liczą sobie po 140 zwrotek, jeśli nie więcej... – zauważył Rozczochraniec tonem znawcy i wzruszywszy ramionami, zaintonował cicho pod nosem „hej, ho!”. Zaskoczony i dogłębnie poruszony słowami rycerza Lorcan, westchnął i z wyraźną obawą, zapytał:

– Przy której jest zwrotce?

Rycerz zamyślił się na chwilę i rzekł powoli:

– Było już o tym „Jak to dobrze o poranku czuć ciężar kilofa w dłoni?”

W tym momencie zapadła cisza, a rozradowany mag pomyślał: „Nareszcie! Zacząłem już sądzić, że on nigdy nie przestanie...”

– Jak to dobrze o poranku czuć ciężar kilofa w dłoni! Hej, ho! – zaśpiewał krasnolud po kilku głębszych wdechach i jednym łyku zimnej wody z bukłaka uwiązanego do paska.

– Acha! Czyli jest przy 89 zwrotce... – powiedział Rozczochraniec i zwinnie przeskoczył leżący na drodze konar. Lorcan westchnął głośno i przeniósł swój wzrok z barczystych pleców krasnoluda na otaczające ich zewsząd drzewa. Z każdym krokiem las gęstniał coraz bardziej, a prześwitujące przez stare konary błękitne niebo, coraz częściej przesłaniały gęsto rosnące gałęzie i liście. Lorkan wciągnął głęboko świeże powietrze przesycone przyjemnym zapach ziół i kwiatów. Oczy sędziwego maga zaszkliły się i już po chwili gęstniejącym borem wstrząsnęło rozdzierające kichnięcie.

– Pokaż no Rory pamiętnik na chwilę... – rzekł krasnolud maszerując raźno i wyciągnął swą dłoń w kierunku rycerza.

– A co takiego cię w niej interesuje? Pozwól, że ja Ci odczytam... – odparł Rozczochraniec i sięgnął do uwieszonej u boku skórzanej torby. Dawno nieoliwiona zbroja zaskrzypiała głośno, a opancerzona w mosiężną rękawicę dłoń rycerza znikła w obszernej torbie. Odgłos zardzewiałego metalu zadźwięczał donośnym echem w uszach Lorcan’a, przyprawiając starego maga o lekkie zawroty głowy i świdrujący ból z zębach.

– Według notatnika jesteśmy teraz na Uschniętym Stepie... – odparł rycerz po dłuższej chwili, gdy już udało mu się uporać z  wydobyciem pamiętnika z przepastnych głębin skórzanej torby.

– To niemożliwe... – odparł Lorcan i pełne niepokoju spojrzenie przeniósł na maszerującego tuż obok krasnoluda.

– Jakże może to być step, skoro zewsząd tylko drzewa? – żachnął się Riste i wyjąwszy z kieszeni mapę, począł ja usilnie kontemplować.

– Albom zgłupiał do końca, albo mapa rozum postradała... z moich obrachunków wypadło, że uszliśmy spory kawał za zachód... jakby nie patrzeć, jesteśmy na Uschniętym Stepie! – przyznał szczerze zadziwiony krasnolud i splunął siarczyście .

– To jakaś pomyłka... jestem pewien, że źle odczytuje pan tę mapę... jak może to być step, skoro jesteśmy w lesie? – odparł sędziwy mag nachylając się nad trzymaną przez Ristego kartką.

– Mój drogi czarodzieju.. – zaczął Riste – ...my krasnoludy mamy łeb jak kopalnię... nie dość, że pojemna to i zawartość bogata... lud nasz stary jest niczym gruda kruszcu i swój rozum mamy. Mój dziad biegły był w pisaniu, przekazał tę umiejętność memu ojcu, ten z kolei przekazał ją mnie...Czytanie mapy to zaledwie mały odłamek mych umiejętności. Już tradycją stało się, że...

– Trzyma pan ją do góry nogami... – odparł Lorcan, czując jak coraz trudniej jest mu opanować cisnący się na usta śmiech.

– Hę? – zdziwił się Riste i raz jeszcze rzucił okiem na mapę.

– Niech mnie gruda kruszcu przytrzaśnie, jeśli ten czarodziej nie ma racji! – odparł po chwili i zaklął cicho. Lorcan i Rozczochraniec wymienili spojrzenia, a wyraźnie zażenowany krasnolud burknął pod nosem:

– Skoro nie zaszli my na Uschnięty Step... to gdzie jesteśmy?

– Wydaje mi się, że w Bagnistym Lesie... – odparł zamyślony rycerz, wertując nerwowo kartki starego pamiętnika. Roste wzniósł oczy ku niebu, wyjął zza pasa swój topór i oparłszy się na nim, przemówił głosem przesyconym ironią:

– Posłuchaj no panie „wielki podróżniku”. W żadnym razie Bagnisty Las być to nie może....Siardis wyraźnie zaznaczył na swej mapie, iż „piątego dnia zaraz po świtaniu stopę mą postawiłem w Lesie Bagnistym i gdybym w chwili ostatniej nie pochwycił gałęzi pobliskiego krzaka, stopy owej już bym nie wyciągnął.” Tak jest tu oto napisane.... My zaś wędrujemy dwa dni dopiero...i według mapy drugiego dnia podróży powinniśmy się znajdować na Uschniętym Stepie!

– Ekhem....panie krasnoludzie... – zaczął nieśmiało Lorcan.

– I ty także przeciwko mnie, panie czarodzieju? Ech! Niech mnie grząska ziemia pochłonie, jeśli to nie jest Uschnięty Step! – oburzył się Riste i wyszarpnąwszy z ziemi swój topór, podążył przed siebie. Po chwili zniknął w pobliskich kniejach.

Rycerz wzruszył ramionami i rozsiadł się pod olbrzymim drzewem. Lorcan z wyraźną ulgą podążył w jego ślady i wyciągnął na trawie zmęczone nogi. Senne popołudnie powoli zaczęło przechodzić we wczesny wieczór. Minuty mijały, a Riste nie powracał. Po około pół godzinie starego maga zaczęły nawiedzać złe przeczucia. Na dodatek jego rozległe wąsy naelektryzowały się, a to nigdy nie wróżyło nic dobrego.

– Może... trzeba by było się za nim rozejrzeć? – rzekł niepewnie czarodziej i zerknął z ukosa na Rozczochrańca. Ten wzruszył ramionami i założywszy ręce za głowę, wyciągnął się na miękkim mchu.

– Może... – odparł sennym głosem i odgonił swą rękawicą jakiegoś wyjątkowo upartego komara. Lorcan zasępił się słysząc te słowa i leniwie podniósł się z umoszczonego uprzednio legowiska.

– No to... może pójdę go poszukać... – rzekł bez zapału w głosie.

– Acha... – ziewnął przeciągle rycerz i zsunąwszy swą przyłbicę, zapadł w drzemkę.

Lorcan zaklął pod nosem i niechętnie powlókł się w stronę krzaków nawołując Riste’a. Kilka kroków dalej odnalazł na wilgotnej ziemi wyraźne ślady krasnoluda. Z każdym kolejnym krokiem trzewiki maga coraz głębiej zatapiały się w grząskim podłożu. Lorcan przetarł rękawem spocone czoło i z trudem wyciągnął z błota pogrążoną w nim aż po kolano nogę. Wykonał jeszcze kilka kroków i z niemałym przestrachem stwierdził, że nie jest w stanie ruszyć się z miejsca.

– Aghhrrrr... – wychrypiał, czując, jak z każdą sekundą zapada się głębiej w grząskich piaskach.

– Aghrrr... – odezwał się obok znajomy głos. Lorcan z olbrzymim wysiłkiem zerknął przesz ramię i ujrzał krasnoluda kurczowo uczepionego pobliskiego korzenia drzewa.

– Nareszcie pomoc! Czemu wam tak długo to zajęło? – wystękał obruszony i mocniej wbił paznokcie w śliski korzeń.

– Nam? Raczej Tobie, panie krasnoludzie... myślałem, że poszedłeś za potrzebą! – oburzył się mag i spróbował przedostać się w stronę krasnoluda.

– Zresztą nieważne... czy mógłbyś mi użyczyć kawałka swego korzenia? – zapytał Lorcan, rozpaczliwie usiłując podpłynąć do Riste’a. Krasnolud odsunął się trochę, robiąc tym samym miejsce magowi.

– No a teraz użyj pan swych czarów, abyśmy mogli się stąd wydostać – rzekł Riste. Stary czarodziej z trudem wygrzebał z błota swą rękę dzierżącą rzeźbioną laskę i skierował ją w niebo. Po chwili lasem wstrząsnął huk, a coś na podobieństwo fajerwerków rozświetliło okolicę.

– To wszystko? – odparł wyraźnie rozczarowany krasnolud.

– Niestety, do innych zaklęć potrzebuję obydwu rąk... – zawstydził się mag i kaszlnął nerwowo.

Nie minęła chwila, a zza krzaków wyłoniła się zaopatrzona w hełm, głowa Rozczochrańca.

– Rory! – krasnolud odetchnął z ulgą.

– Laska! – zakrzyknął rycerz i wyciągnął rękę. Mag podał swą laskę i po chwili rycerz pomógł mu przedostać się na bezpieczny grunt. Następnie zwrócił się do krasnoluda:

– Mapa! Daj mapę!

Na te słowa Riste o mały włos nie wypuścił z rąk śliskiego korzenia. Wyraz bezsilnej wściekłości zagościł na jego twarzy i krasnolud wycedził przez zaciśnięte zęby:

– Nigdy! W takim razie zabieram ją ze sobą!

Rory chwycił laskę maga i podstawił ją pod nos krasnoluda, mówiąc:

– Tylko żartowałem, Riste...

Po chwili wszyscy znaleźli się na twardej ziemi, a Rozczochraniec przemówił wyraźnie rozbawiony:

– Wygląda na to, że jednak jesteśmy w Bagnistym Lesie....

 

 

***

 

Coś wisiało w powietrzu...i bynajmniej nie chodziło tu o zatęchłą woń zacerowanych, krasnoludzkich skarpet, gdyż do tego Lorcan zdążył się już przyzwyczaić. Coś było nie tak i stary czarodziej miał co najmniej dwa powody, by tak sądzić. Jednym z nich była niezwykła cisza, jaka towarzyszyła im już od dłuższego czasu, drugim zaś była jego naelektryzowana broda. Niespokojny Lorcan przeczesał ją wierzchem dłoni i przeniósł wzrok na drepczącego obok krasnoluda. Zaciśnięte w wąską kreskę usta i zmrużone oczy Ristego zdradzały jego wielkie zdenerwowanie i napięcie. Mag westchnął głęboko, dziękując losowi za chwilę wytchnienia, gdyż ciągle dzwoniły mu w uszach hałaśliwe przyśpiewki krasnoluda.

– Cicho tu... – zauważył Rory i wykrzywiwszy twarz w grymasie znudzenia, splunął za siebie.

– To prawda – przytaknął Lorcan, ledwo powstrzymując się od kąśliwej uwagi na temat zachowania rycerza.

– Według mapy starego Siardisa powinniśmy już wędrować po Pustynnym Szlaku... – zauważył krasnolud, szamocząc się z mapą, która targana przez lekki wiatr, trzepotała się niczym żagiel statku na otwartym morzu.

– To prawda – zgodził się rycerz – stary Siardis wyraźne zaznaczył, że: „...szóstego dnia, zaraz po porannej toalecie...- jednak nie dokończył, gdyż nagły krzyk krasnoluda całkowicie zagłuszył jego dalsze słowa. Zdezorientowany zwrócił się w stronę Ristego, jednak nie było już po nim śladu. Przeniósł swój pytający wzrok na Lorcana, jednak ku swemu wielkiemu zdumieniu zauważył, iż ten także zniknął. Zobaczył ich pędzących wzdłuż wydm, przed nimi zaś, w niewielkiej odległości szybował kawałek papieru. Rycerz poczuł, jak jego nogi robią się bardzo miękkie, zaś w płucach zaczyna brakować powietrza. Po chwili padł ciężko na piach.

Tymczasem odległość miedzy krasnoludem, a szybującą w górze mapą zaczęła się niebezpiecznie zwiększać. Nie dając za wygraną, na tyle na ile pozwalały mu na to grząski piach i zsuwające się z każdym kolejnym ruchem skarpety, Riste przebierał rozpaczliwie nogami, starając się nie stracić jej z pola widzenia. Pędzący w niewielkiej odległości od niego czarodziej zaczął go wyprzedzać.

– Niech...niech mnie...krogulce...popieszczą! Użyj...swej magii czarodzieju!!! – zawył, przekrzykując świszczący wiatr. Sędziwy mag zaklął pod nosem i starając się nie zwracać uwagi na kolkę, która swym kłującym bólem paraliżowała go z każdym kolejnym krokiem, ani na poły tuniki, o które już dwa razy zdarzyło mu się potknąć, zaczął energiczniej przebierać nogami.

– Ściągnij... ją na...na dół!! – dobiegł go z oddali głos krasnoluda.

– To niemożliwe! – odkrzyknął, szczerze wątpiąc, czy został dosłyszany przez pozostałego daleko w tyle Ristego. Wiatr wzmagał się coraz bardziej, unosząc z sobą wdzierający się w oczy, ostry piach. Kilka ziarenek dostało się pod powieki krasnoludowi, który mimo to nie przestawał biec.

– Odległość jest zbyt wielka!!!... – doszedł go słaby głos maga.

– Nie jestem w stanie jej ściągnąć... W podręczniku „Magii dla dociekliwych” jest wyraźnie napisane, że odległość...

– Daj spokój czarodzieju!!! – zawył Riste czując, jak nogi powoli zaczynają odmawiać mu posłuszeństwa. Po chwili potknął się o zsuniętą do polowy skarpetę i wylądował ciężko na piasku.

– To już koniec... – wysapał nie spuszczając oczu z maleńkiego punktu na niebie-...wszystko w twych rękach czarnoksiężniku... – dodał przenosząc zamglony wzrok na oddalającego się maga. Po chwili, ku wielkiemu przerażeniu krasnoluda, Lorcan padł jak płaski na ziemię.

 

***

„Pomyśl, myśl, co mógłbyś teraz zrobić...jesteś czarodziejem... zrób coś!” – Gmatwanina poplątanych, niejasnych, sparaliżowanych strachem myśli kłębiła się w zmęczonej głowie sędziwego maga. Po chwili wstał, ciężko łapiąc powietrze i przesłoniwszy przed wiatrem oczy, poszukał wzrokiem mapy. Niestety, nigdzie nie mógł jej dostrzec. Za jego plecami rozległ się przeraźliwy ryk pogrążonego w rozpaczy krasnoluda.

– A więc wszystko stracone... – zawył Riste, bijąc bezradnie pięściami i zacerowanymi skarpetami żółty piasek.

– Zawiodłem... straciłem swą szansę! – przeszło przez myśl przerażonemu Lorcanowi, gdy nagle rozległ się zadyszany głos Rozczochrańca:

– Mam ją... złapałem... – wybąkał. Widząc niedowierzanie malujące się na twarzach krasnoluda i maga, rozprostował zgniecioną mapę i pomachał nią przed nosem.

– Widzicie? Jest cała... – rzekł ponownie, zgniatając ją w małą kosteczkę.

– I jest moja... oddaj mi ją! – odpowiedział oburzony Riste i nie czekając na reakcję ze strony rycerza, spróbował wyrwać mu swą własność. Rozczochraniec był jednak szybszy i w porę przewidział zamiary krasnoluda. Wykonał zwinny obrót, a krasnolud upadł ciężko na piasek.

– Oddam ci ją... ale nieco później.

– Później?! – zawył Riste, zrywając się na nogi.

– W końcu ja także z wielkim poświęceniem brnąłem w te zaspy...

– Poświęceniem? – zapowietrzył się krasnolud, czerwieniejąc z oburzenia – zapewne siedziałeś sobie gdzieś w cieniu, a ślepy traf chciał, że wiatr powiał w twą stronę...

– Przestańcie! – zakrzyknął Lorcan zirytowany ich sprzeczką i dodał:

– Rycerzu....oddaj mu mapę!

Rozczochraniec wzruszył ramionami i rzucił Riste’owi zwinięty kawałek papieru.

– A teraz wszystko mnie swędzi. Wydaje mi się, że piasek zalazł mi za zbroję... jest nawet tam, gdzie zdecydowanie nie powinien się znajdować... – powiedział z wyrzutem Rory i wykonał niezidentyfikowany ruch ręką, zupełnie jakby chciał się podrapać po plecach. Ciężka zbroja zatrzeszczała ostrzegawczo i rycerz zrezygnował ze swego zamiaru. Lorcan obserwował go w zamyśleniu i podrapał się za lewym uchem... po chwili za prawym...a potem w okolicy łydki. Ze zniecierpliwieniem stwierdził, iż drapanie nie pomaga, a miejsc swędzących nie ubywa...wręcz przeciwnie. Zerknął ukosem na krasnoluda. Ten z morderczym zapałem szorował okolice przedramienia. Zaniepokojony Lorcan wytężył wzrok i rozejrzał się wokoło...

– Mam poważne powody, by twierdzić, iż to nie tylko piasek... – zaczął niepewnie czarodziej.

– Co? Co tam znowu burczysz pod wąsem? – rzucił rozdrażniony Rory, wijąc się i niecierpliwie przebierając nogami.

– Być może wzrok mnie myli, ale wydaje mi się, że niektóre ziarenka tego...piasku...mają odnóża, którymi umieją się posługiwać w sposób bardzo sprawny...zdumiewające! – ciągnął Lorcan, zaciekle drapiąc się pod pachą.

– Twierdzisz, że są tu mrówki?! I tak spokojnie o tym mówisz? – zakrzyknął Rory, a w jego oczach błysnęła panika. Nie czekając na towarzyszy, rzucił się pędem przed siebie.

 

 

***

 

– Ledwo żyję...niech się swą skarpetą udławię, jeśli w ciągu tego wieczoru nie przebiegłem więcej niż w ciągu całego mego żywota! – wychrypiał Riste, dysząc ciężko. Lorcan posłał mu zmęczone spojrzenie i poszukał wzrokiem rycerza. Ten siedział nieopodal i łapczywie pił ze skórzanego bukłaka. Mag oblizał spierzchnięte wargi i z trudem przełknął ślinę. W gardle tkwiła mu sucha gula, zupełnie jakby nałykał się piasku.

– Rory...poczęstuj nas swym specyfikiem – rzekł półprzytomnym, błagalnym głosem. Rycerz odetchnął z ulgą i przetarł usta wierzchem dłoni.

– Wam potrzeba czegoś mocniejszego niż zwykłej wody....zaraz coś przyszykuję... – rzekł z uśmiechem i sięgnął w zakamarki małej torby. Po chwili podszedł do nich, niosąc dwa drewniane kubki wypełnione po brzegi zielonkawym płynem. Nerwowy grymas nie schodził z jego twarzy i rycerz z wyraźnym rozbawieniem obserwował, jak mag i krasnolud łapczywie wychylają zawartość kubków.

– Uhh...cierpkie! – rzekł Lorcan i odetchnął głośno.

– Do dna, panie czarodzieju...do dna! – zachęcił Rory, uśmiechając się przyjaźnie.

Lorcan ponownie przybliżył kubeczek do warg i wyraźnie poczuł, specyficzny ostry i nieco słodki zapach. Na dnie pozornego naczynia leżały małe, niedokładnie roztarte liście.

– No tak...Głupawka Świetlista... napar z liści potrafi powalić konia na dwie doby... – pomyślał w ostatnim przebłysku świadomości i padł na trawę nieprzytomny.

 

***

 

Kłujący ból pulsował w okolicach skroni. Głowę wypełniał uciążliwy szum, który niezwykle głośnym echem odbijał się od jej najdalszych zakamarków, potęgując tym samym migrenę. Świadomość wracała powoli, ospale, zupełnie jakby jej nie zależało. Lorcan rozwarł lewą powiekę i kątem oka dostrzegł, że Księżyc dawno już zniknął, zaś jego miejsce na rozległym nieboskłonie zajęło czerwone Słońce.

„Jak długo tu leżałem?” – przeszło mu przez myśl. Marszcząc czoło, począł zastanawiać się nad swym dziwnym i dość nieszczęśliwym położeniem. Naraz poczuł mocne szarpnięcie w okolicy ramienia. Wytężył mętny wzrok i dostrzegł poczerwieniałą ze złości twarz krasnoluda.

– Obudź się wreszcie! – wychrypiał Riste, szarpiąc zaciekle rękaw płaszcza starego maga.

– Co? Co się stało? – mruknął czarodziej, próbując pozbierać myśli.

– Ten... ten szubrawiec zniknął z moją mapą! – zawył krasnolud. Zerwał się na równe nogi i krążąc w kółko zaczął grozić pięścią w bezchmurne niebo:

– Jakże byliśmy naiwni! Ten niegodziwiec upił nas, ograbił i pewnie szczęśliwie dotarł już do NASZEGO skarbca!

Czarodziej usiadł i przetarł dłonią spocone czoło. W zamyśleniu przeciągnął zmęczonym wzrokiem po okolicy. Wnet zatrzymał go na jednym punkcie i zmrużył powieki... Na jego twarz wypłynął cień uśmiechu i mag raźno doskoczył do krasnoluda.

– Ruszajże się panie Rit.. Ris..

– Riste!

– Właśnie! Zdaje się, że szczęście nam sprzyja! – zakrzyknął radośnie i klasnął w dłonie.

– To ma być szczęście?! Czy rozum żeś postradał? – zapowietrzył się Riste i posłał siwobrodemu magowi podejrzliwie, przeciągłe spojrzenie.

– Skądże znowu! Popatrz tylko w tę stronę... o tam! Na tej dużej wydmie... ślady!

Riste przesłonił ręką swoje małe oczy i spojrzał we wskazane przez Lorcana miejsce.

– Niech mnie pazury smocze rozszarpią, jeśli to nie Rory zostawił te ślady... tylko on potrafi chodzić takim zygzakiem! To musiał być on! – powiedział Riste i żwawym truchtem podążył w kierunku wydmy. Lorcan owinął się szczelniej swym szalem i wyraźnie zadowolony udał się w podskokach za krasnoludem.

 

***

 

Czarne, niczym kot błąkający się po zaciemnionych zaułkach, chmury spowiły nieboskłon, nie pozostawiając ani skrawka jasnego nieba. Rozszalały wiatr niosący ze sobą piasek i krople deszczu, niemiłosiernie szarpał szal starego czarodzieja. Lorcan przetarł oczy i przygryzając jeden z wełnianych frędzli swego szala, wpadł w panikę.

– Panie czarodzieju! Panie czarodzieju!!! Czy sądzi pan, że jesteśmy już w Deszczowych Dolinach??!! – Riste próbował przekrzyczeć wycie wiatru i szum ulewy. Mag z przepraszającym wyrazem twarzy wzruszył ramionami i wskazał na swoje ucho.

– Panie krasnoludzie!! Nic nie słyszę!! To pewnie przez te niekorzystne warunki pogodowe!!! – dodał, szamocząc się na wietrze ze swym szalikiem. Gratulował sobie w myślach, że już dawno temu zrezygnował z noszenia kapelusza, bo wizja uganiania się w deszczu za uciekającym nakryciem głowy nie prezentowała się zbyt wesoło.

– Coo? Nie słyszę, co pan mówi!!! Ten wiatr głośno wyje!! – odkrzyknął Riste.

– Tak, tak! Mnie też uciska w pęcherzu, ale co ja na to poradzę? – odparł Lorcan, mrużąc oczy, które dodatkowo starał się osłonić lewą ręką, prawą zaś przytrzymywał szamoczący się na wietrze szalik. Wyglądał niczym strach na wróble, którego z jakichś niewyjaśnionych powodów ogołocono z kapelusza i na dodatek potraktowano wiadrem zimnej wody.

– Panie czarodzieju...albom już przez tę przygodę zmysły postradał, albo przed nami świetliste punkty widzę... – wychrypiał krasnolud, siłując się ze swą brodą, która targana przez wiatr, co chwila przesłaniała jego kaprawe oczy.

– Gdzie te punkty widzisz? Gadaj! – zakrzyknął mag i w jednej chwili znalazł się obok krasnoluda.

– Ano tam... – odparł Riste, wskazując grubym palcem słabe światło na ledwo widocznym horyzoncie. Lorcan wytężył mętny wzrok i po chwili musiał przyznać krasnoludowi rację.

– Czy myślisz, że to...ONA? Twierdza?? Czy dotarliśmy?? – zakrzyknął piskliwym głosem zdenerwowany mag. Krasnolud nie zwracał na niego uwagi i marszcząc czoło, dokonywał w myślach jakichś obliczeń.

– Hmm... to jakieś pół godziny drogi... Przy tych warunkach zejdą pewnie jeszcze dodatkowe dwa kwadranse... – mruczał pod wąsem Riste, nie spuszczając wzroku z bladego punkciku odznaczającego się hen w mrocznej dali.

– Myślisz, panie krasnoludzie, że to...bezpieczne?! – wrzasnął znienacka stary Lorcan głosem pełnym obawy. Riste wzruszył ramionami i odkrzyknął magowi prosto do ucha:

– A niech mnie piorun piekielny popieści, jeśli nie jest to bezpieczniejsze od łażenia po szczerym polu w samym środku burzy!! Ruszamy! Dałbym sobie teraz moje rozległe bokobrody obciąć za jakiś kawał przyzwoitego jadała, kufel miodu i wygodną deskę klozetową!

 

***

 

Głuchy dźwięk zardzewiałej kołatki przerwał zalegającą wkoło ciszę, zaś po drugiej stronie żelaznych podwoi dało się słyszeć jego zanikające z wolna echo. Lorcan pośpiesznie puścił metalową kołatkę i przygładziwszy ręką rozwichrzoną brodę, przyłożył ucho do chłodnych drzwi. Nasłuchiwał chwilę, starając się nie zwracać uwagi na marudzącego za plecami krasnoluda i głośne bicie swego serca, jednak pomimo wielkiego wysiłku nie usłyszał nic godnego uwagi. Miał wrażenie, że za drzwiami czuje obecność jakiejś istoty, a fakt, że do tej pory im nie otwarto, można było wytłumaczyć jedynie tym, że nie byli tu mile widziani.

Palce czarodzieja raz jeszcze zacisnęły się na przeżartej rdzą kołatce, która niemal natychmiast rozkruszyła się w jego dłoni. Zaskoczony Lorcan spojrzał z niedowierzaniem na trzymane w garści kawałki żelaza i skierował swój pytający wzrok na krasnoluda.

– Dość tych ceregieli! – zniecierpliwił się Riste i odepchnąwszy lekko czarodzieja, postąpił krok w kierunku drzwi.

– To zły znak! – odezwał się Lorcan, podtykając pod czerwony nos krasnoluda kawałki kołatki. – Jest takie przysłowie „Gdy kołatkę gospodarzowi zniszczysz, lepiej, żebyś dostał pryszczy...” czy jakoś tak... ehm!

– Babskie gadanie! – uciął Riste, macając ciężkie, żelazne podwoje.

– Dobrze zrobione... który z górskich Klanów mógł zrobić coś równie pięknego? Stalowe klamry, drewniane dodatki, żelazne gwoździe, z drugiej strony pewno jakieś wzmacniane rygle...Sam nie dam rady...pchnij pan razem ze mną, panie czarnoksiężniku, to może ustąpią... – wysapał krasnolud i oparł się ramieniem o drzwi. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu poczuł, jak pod jego ciężarem podwoje ustępują i zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, runął na ziemię. Powiew zatęchłego powietrza wydarł się ze środka, przynosząc z sobą wilgoć, kurz i pył.

– Były...otwarte! – wychrypiał mag, nie dowierzając własnym słowom.

– I całe szczęście! Inaczej musiałbym użyć swego topora... – odparł Riste, podnosząc się ciężko z ziemi.

– Nie rozumiesz? – zniecierpliwił się Lorcan. -To kolejny zły znak! Dlaczego ktoś miałby nam otwierać? Dlaczego Rory miałby to zrobić?

– Dość tego! Niech mnie jęzory żywego ognia przypieką, jeśli nie dopadnę tego blaszanego młodzika! – zawył krasnolud i wyszarpnąwszy zza pasa swój toporek, począł wymachiwać nim na wszystkie strony. Po chwili zniknął w zalewających korytarz ciemnościach. Lorcan poczuł, jak szalik zaczyna uciskać mu szyję. Poluzował jego węzły i otarłszy rękawem zroszone potem czoło, zrobił krok w kierunku progu. Po chwili zniknął we wnętrzu Twierdzy Riodanu.

 

***

 

Dwa niewyraźne cienie przemknęły wzdłuż jednej ze ścian mrocznego korytarza. Ukryci w ciemnościach osobnicy przemieszczali się niemal bezszelestnie, jeśli nie liczyć cichego tupotu czterech nóg oraz szurania płaszcza o wyślizganą posadzkę. Ich twarze przedstawiały wyraz zaciętej determinacji, a tajemniczy błysk w dwóch parach oczu świadczył o głębokim przekonaniu co do słuszności całego przedsięwzięcia. Odziane w skórzane kamasze stopy przemknęły cichaczem przez kolejny wąski korytarz i nagle, zupełnie niespodziewanie dały nura w jeden z pobliskich zaułków. Bezpieczni od blasku świec, Riste i Lorcan przykucnęli pod ścianą.

– I co teraz? – wysapał czarodziej, próbując złapać dech i zwalczyć kolkę, która kłującym bólem przeszywała mu prawy bok. Zamyślony krasnolud przygryzł końcówkę swego wąsa i wzruszył ramionami:

– Musimy odnaleźć to, po co tu przybyliśmy... a przy okazji porachować się z naszym przyjacielem.

– Ale gdzie go szukać? Gdzie jest ten skarbiec? – powiedział mag i zaraz tego pożałował, gdyż dostał celnie wymierzonego kuksańca prosto w kolano, a jego usta wnet zatkała brudna, krasnoludzka dłoń. Stary mag usłyszał tuż przy swoim uchu świszczący szept zdenerwowanego Riste’a:

– Czy pan rozum postradał?! Mówić w TYM miejscu tak po prostu o SKARBCU?? Niech mnie Otchłań Piekielna pochłonie, jeśli tu nie tylko ściany mają uszy! I niech mnie w końcu pan czarodziej przestanie klepać po plecach, bo tego nie lubię, rzekłem, nie lubię!

Zaległa nieprzyjemna cisza, którą zaraz przerwał drżący głos Lorcana:

– Panie krasnoludzie....

– No i co znowu??

– Ja... ja nie klepię pana po plecach...w ogóle to ja również nie lubię klepania...ekhem! A tak poza tym...to ja...przecież stoję PRZED panem...- wyjąkał mag i nerwowo przygryzł jeden z frędzli swego szalika. Po chwili dodał nieśmiało:

– Proponuję, żeby pan sprawdził, kto stoi ZA panem...

Riste zerknął przez ramię i bardzo powoli, ostrożnie wykonał mały obrót. Mag z napięciem śledził jego poczynania.

– Nic nie widzę... – rzekł krasnolud, a w jego głosie dało się wyczuć napięcie.

– Bo nie patrzysz w odpowiednią stronę! – rozległ się cichy, syczący głos. Przypominał on Lorcanowi dźwięk wydawany przez czajnik z popsutym gwizdkiem. Na samą myśl mag skrzywił się mimowolnie. Zniecierpliwiony, ale też pełen obawy i niemiłych przeczuć, zajrzał krasnoludowi przez ramię. Pod ścianą czaiła się mała jaszczurka. Nie przypominała jednak żadnej z tych, które Lorcan mógł od czasu do czasu ujrzeć w swym ogródku...była w jakiś sposób INNA. I właśnie ten fakt przeraził czarodzieja i spowodował, że jego wąsy ponownie się naelektryzowały. Mag wiedział, że to nigdy nie wróży nic dobrego, lecz nie mógł spuścić wzroku z owej istoty... coś w jej postawie i zachowaniu przywodziło na myśl słowa „przebiegły”, „sędziwy” oraz „siwy”. Stary Lorcan mógłby przysiąc, iż owa jaszczurka wyposażona była w parę rozległych, krzaczastych brwi i przedziałek...

– No i co się tak panowie zagapili? Jaszczurki żeście nigdy nie widzieli? – zapytała uprzejmie dziwna istota. Krasnolud wzruszył ramionami i odkaszlnął nerwowo.

– Niech mnie kilof zardzewiały zadraśnie, jeślim widział kiedykolwiek w swym żywocie taką jaszczurkę, co gęby do gadania używała...

Wyraźnie zirytowany słowami krasnoluda mały gad zadreptał niecierpliwie w miejscu i błyskając wokoło małymi ślepiami, rzekł:

– A więc przyszliście po niego...

– Po kogo? – odparł Riste, mierząc jaszczurkę czujnym wzrokiem. Gad wytrzymał to ciężkie spojrzenie i już miał coś powiedzieć, gdy wtrącił się Lorcan:

– A więc Rory tu jest?

Jaszczurka zignorowała jego pytanie i nie spuszczając z krasnoluda przenikliwego wzroku swych małych, gadzich oczu, odpowiedziała:

– A może należałoby zadać pytanie: po CO?

– „Po co?”... dlaczego akurat „po co?”? – nie zrozumiał stary mag i zamyślił się głęboko.

– WIEM, gdzie to znaleźć... żyję tu już od dłuższego czasu, znam każdy zakątek...wiem, gdzie jest to, czego szukacie!

Na te słowa Riste wyraźnie się ożywił. Chwycił małego gada i potrząsając nim niecierpliwie, zakrzyknął:

– Czemu żeś od razu nie mówił? Gadaj gadzino piekielna!! Nareszcie dokończę to, co dawno temu rozpoczął mój przodek! Okryję się chwałą, moja wioska napisze o mnie pieśni i legendy...Czyż to nie wspaniałe??

– Zzzz-aaaa-rrrrr-aaa-zzzzzz.....n-iii-eee t-aaaa-kkk prrrrędk-ooooo – wysapała jaszczurka, wijąc się w dłoniach krasnoluda. Zniecierpliwiony Riste odstawił ją na posadzkę, gdzie roztrzęsiony gad długo nabierał tchu. W końcu, po dłuższym milczeniu, odezwał się:

– Potrzebuję czegoś w zamian...może macie coś do jedzenia? Wbrew pozorom nie żyje się tu zbyt dostatnio...niewesoło tu z artykułami żywnościowymi...

– To tyle na temat twego „przyzwoitego jadła i kufla miodu”... ciekawe, czy chociaż „wygodną deskę klozetową” tu mają... – rzekł rozczarowany i zawiedziony Lorcan.

– Z tym niestety również krucho... No więc macie coś, czy nie? – odparła jaszczurka i głośno przełknęła ślinę. Krasnolud i mag zaczęli przeszukiwać swe tobołki i kieszenie, jednak wszystko, co mieli, dawno już zjedli. Szczerze mówiąc, liczyli na sytą i bogatą ucztę w Twierdzy Riodanu...

Lorcan sięgnął do kieszeni swego płaszcza i wydobył z niej brudną marchewkę, którą zabrał ze swego zdewastowanego ogródka owego wieczora, gdy opuścił swój dom i udał się wraz z szalonym krasnoludem na wyprawę.

– Znalazłem tylko to... – rzekł, podtykając pod gadzi pysk starą marchewkę. Jaszczurka wzruszyła ramionami... Lorcan mógłby przysiąc, że naprawdę to zrobiła!

– Uczty z tego nie będzie, ale lepsze to niż nic... A teraz chodźcie za mną!

Krasnolud i mag wymienili spojrzenia, po czym Riste, zarzuciwszy na ramię swój poszczerbiony toporek, ruszył w ślad za oddalającą się jaszczurką. Po chwili usłyszał za swymi plecami kroki sędziwego maga, a także szelest jego płaszcza, ciągnącego się po posadzce i zbierającego z niej wszelki kurz i brud.

– Twierdza nie jest zbyt duża, choć na taką z pewnością wygląda – zagaił jaszczur przechylając gadzią głowę przez ramię i spoglądając na idących tuż za nim gości.

– Ale skarbiec z pewnością jest wielki – odparł krasnolud, starając się dotrzymać kroku czterem, pokrytym łuską kończynom. Jaszczur nic nie odpowiedział, ale jego wątłym ciałem targnął lekki dreszcz.

– Proszę uważać na schody... dawno nikt ich już nie używał, zapomniały swego przeznaczenia, dlatego też niektóre ze stopni mogą okazać się zdradliwe...-odparł po dłuższej chwili milczenia i wdrapawszy się na drewnianą poręcz, ruszył dalej, nie oglądając się za siebie.

Pełen niejasnych obaw Lorcan, wyciągnął przed siebie sękatą rózgę i ostukawszy dwa pierwsze stopie, niepewnie postawił na nich stopy. Stare, drewniane schody, pokryte grubą warstwą szarych kłębów kurzu, zatrzeszczały złowrogo.

– Proszę trzymać się blisko poręczy i w razie czego mocno się jej chwycić- dobiegł ich świszczący głos ze szczytów schodów – To tak na wypadek, gdyby jakiś ze stopni nie wytrzymał ciężaru otyłego krasnoluda... – dodał jaszczur, po chwili zaś jego cień zniknął za zakrętem. Gdy zadyszany Lorcan i czerwony z wysiłku Riste znaleźli się na szczycie, pokryty łuskami przewodnik był już na końcu korytarza.

– Są otwarte.. – poinformował, gdy znaleźli się tuż obok niego, stojąc naprzeciw masywnych podwoi.

– Wystarczy nacisnąć klamkę... – wychrypiał gad i zniknął w szczelinie pod drzwiami. Nie mogąc powstrzymać wielkiego drżenia rąk, Riste nacisnął chłodną, okrytą grubą pajęczyną klamkę, a drzwi niemal natychmiast ustąpiły. Uczepiony kurczowo kawałka krasnoludzkiej kamizeli, Lorcan przestąpił próg tuż za Riste’em.

 

***

 

– No dobra, to gdzie ten skarbiec? – rzekł krasnolud, próbując ukryć swe wielkie zdenerwowanie. Stary czarodziej owinął się szczelniej szalem i przeciągnął zaciekawionym wzrokiem po pomieszczeniu. Pokój, w którym się znaleźli, był olbrzymi i urządzony z przepychem. Ściany dźwigały niezliczoną ilość obrazów w srebrnych, złotych i drewnianych ramach oraz tuziny makatek i ozdobnych dywanów, które właściciel z niewiadomych powodów powiesił w kątach pomieszczenia. Tłum pustych lichtarzy stał smętnie przy pokaźnym, rzeźbionym biurku, którego blat obity był przetartym, zielonym pluszem. Na samą myśl o pluszu, stary mag poczuł ukłucie smutku w okolicy serca i ze zmartwieniem stwierdził, że nie panuje nad swą lewą brwią... Nerwowe grymasy powracały na wspomnienie domu...ogródka, pluszowego fotela...

Lorcan westchnął głęboko i z trudem powstrzymując się od szlochu postanowił pomyśleć o czymś innym. Z nadzieję zerknął na pobliską ścianę, gdzie wisiał największy z obrazów. Przedstawiał on człowieka w podeszłym wieku, właściciela długich bokobrodów, trochę mętnego spojrzenia, idiotycznego przedziałka i rozległych, krzaczastych brwi...

– Cóż za uderzające podobieństwo... – mruknął pod nosem szczerze zdumiony i spojrzał ukradkiem na krzątającą się w kącie jaszczurkę.

– A niech mi kule ognia piekielnego porcięta przypieką, jeśli to nikt inny, jak sam niesławny mag Raurick!- zakrzyknął nagle Riste przyglądając się z niesmakiem wyeksponowanemu na ścianie portretowi. Lorcan podskoczył jak oparzony i szturchnął krasnoluda łokciem.

– Słuchaj panie krasnoludzie... nie sądzę...chyba nie powinieneś... – zaczął, lecz przerwał mu syczący i drżący ze zdenerwowania głos jaszczurki:

– Nie mylisz się! Oto stoi przed wami najpotężniejszy z magów, czarnoksiężnik Raurick! Ha! I co wy na to?

Gad zadreptał w miejscu, zrobił kilka skomplikowanych kroków, obrócił się cztery razy wokół własnej osi, wykonał koślawą arabeskę i na koniec zamienił się w chmurkę szarego oparu, z którego po chwili wyłoniła się głowa z przedziałkiem.

– Wiedziałem! Te brwi! Przedziałek! – zakrzyknął z triumfem Lorcan.

– Daruj sobie, tu podrzędny magiku! A ty, krnąbrny krasnoludzie zapłacisz podwójnie za swoje bezczelne sformułowania! Ot co! Chcieliście się dobrać do mojej twierdzy? Hę? – zapytał poczerwieniały za złości mag Raurick. Zdumiony i poruszony do głębi Riste otwierał i zamykał na przemian usta. Po chwili zdołał otrząsnąć się z otępienia, a jego przekrwione oczy błysnęły nieprzyjaźnie.

– Nie poddam się bez walki! Razem z moim towarzyszem, tym tu oto podstarzałym magiem, będziemy walczyć do samego końca!

– Twojego końca! – dodał, widząc przerażenie i niepewność malującą się na twarzy starego Lorcana.

– Ha ha! Był tu już taki jeden tego poranka...walczyć mu się zachciało, ale oduczyłem go głupich pomysłów... – rzekł Raurick i ze znudzeniem obejrzał swoje niezwykle wypielęgnowane paznokcie.

– A więc jednak Rory był tutaj! Co z nim zrobiłeś? – wysapał ciężko krasnolud, ściskając w ręce trzonek swego toporka. Stary czarnoksiężnik wzruszył ramionami i odchrząknąwszy nerwowo, odparł:

– Właściwie nic... Nim zdążyłem pochwycić mą magiczną rózgę, uciekł mi...ale dopadnę i jego, rzekłem, dopadnę!

Na te słowa jedna z uczepionych wysoko pod sklepieniem komnaty purpurowych zasłon zerwała się i wzniecając olbrzymie tumany kurzu, opadła na posadzkę. Stojący na kamiennym parapecie rycerz dobył swego miecza, skierował jego ostrze w kierunku Raurick’a i rzekł:

– Nie ma już dla ciebie ocalenia! Zginiesz z mej ręki, zanim zrobisz kolejny ruch!

Wszyscy wstrzymali oddech, w powietrzu dało się wyczuć wielkie napięcie przemieszane z olbrzymim zniecierpliwieniem. Nic jednak się nie wydarzyło, a przynajmniej nie to, czego spodziewałby się Lorcan.

– A niech mnie Smok Bagienny rozszarpie, jeśli to nie nasz były przyjaciel Rory!- zawył Riste i rzucił się na Rozczochrańca. Wystraszony rycerz w ostatniej chwili zrzucił na posadzkę najbliżej stojący lichtarz ze świeczką i tym samym zatarasował rozjuszonemu krasnoludowi drogę. Naraz od wątłego płomyka zajął się jeden z frędzli purpurowej zasłony, lecz zauważył to jedynie przerażony Lorcan i zdezorientowany Raurick. Rycerz zaczął powoli wycofywać się w kierunku drzwi.

– Czemu żeś ukradł moją mapę? Inaczej się przecież umawialiśmy!- zakrzyknął gromkim głosem krasnolud i wykonał energicznego susa nad lezącym lichtarzem.

– N-n-nie ukradłem! – zaskomlał rycerz i doskoczył do drzwi. Ogień tymczasem powoli sunął wzdłuż zasłony, od której zajęła się już rama obrazu z malowniczymi, górskimi widoczkami. Zaaferowany Raurick przysiadł na swym biurku i z napięciem śledził rozwój wypadków. Stary mag Lorcan postanowił wykorzystać tę sytuację i rzucił się znienacka na czarnoksiężnika, nasuwając mu na głowę kaptur jego haftowanej szaty. Zdezorientowany Raurick zamachnął się rzeźbioną laską na oślep, lecz zaraz został przygnieciony do podłogi kościstym ciałem Lorcana. Czarnoksiężnik miotał się bezradnie, po czym przeistoczył się w obłok szarego dymu i ponownie wcielił się w postać jaszczurki. Oburzony Lorcan zaklął pod wąsem i zacisnął mocno place na wijącym się gadzie. Ten jednak był zwinniejszy i po krótkiej szamotaninie zdołał wyrwać się z uścisku maga. Po chwili zniknął w szczelinie pod drzwiami.

Lorcan powstał z posadzki, otrzepał okurzoną szatę i wpadł w panikę. W komnacie zrobiło się piekielnie gorąco. Ogień beztrosko buszował teraz wśród regałów z wiekowymi księgami i pergaminami. Stary mag rzucił się w kierunku najbliższego stosu ksiąg i zaczął nerwowo przeglądać okładki.

– Gdzie jest „Podręcznik początkującego maga”, gdy go potrzebuję?! O! Jest! – zakrzyknął uradowany i niecierpliwie przerzucił kilka kartek.

– Gaszenie życia, gaszenie nadziei, gaszenie papierosa...

Rozczochraniec oparł dłoń na klamce i śmiejąc się ironicznie, krzyknął w kierunku krasnoluda:

– No dobra, ukradłem! Ha! Bo tak między nami mówiąc, tylko mnie te pieniądze się należą! Zrobię z nich najlepszy użytek! Tobie są one niepotrzebne! No bo co byś z nimi zrobił? Kupiłbyś sobie nową kamizelę? A może poszedłbyś do fryzjera ufarbować brodę? Ha ha!

I z tymi słowami szarpnął za klamkę, lecz drzwi ani drgnęły. Ironiczny uśmiech spełzł z twarzy Rozczochrańca, a na jego miejsca wypłynął grymas najgłębszego przerażenia. Rory chwycił klamkę i począł nią wykręcać we wszystkie strony, lecz nie przyniosło to żadnego rezultatu. Rycerz stał chwilę pod drzwiami nie wiedząc, co powinien teraz uczynić. Odwrócił się niepewnie i z przyjaznym uśmiechem rzekł:

– Czy ja powiedziałem, że ja ukradłem? Ja tylko... – naraz uchylił się gwałtownie, a ostrze lecącego toporka wbiło się w drzwi tuż nad jego głową.

– Co ty wyprawiasz? Chciałeś mnie zabić? – zawył Rory i skulił się pod ścianą.

Temperatura w komnacie, niczym w smoczej gardzieli, niebezpiecznie wzrosła. Duszący dym wdzierał się do nosa i gardła, jęzory ognia pochłaniały wszystko, co spotkały na swej drodze. Dotarły już do staroświeckiego kredensu z czasów Gha’la Płochliwego XVII i pełzając po jego spróchniałych i przeżartych przez mole szufladach i szafeczkach, dosięgły aż do stropu komnaty.

– Zrób pan coś z tym ogniem! Zaraz zginiemy! Jesteś przecież magiem! – wykrztusił krasnolud, osłaniając usta i nos swą kamizelą. Piekący dym wdarł się również do jego oczu, co zdecydowanie utrudniało mu widzenie.

– Robię! Właśnie szukam odpowiedniego zaklęcia! – wychrypiał mag, wertując starą księgę. Kilka kartek upadło na podłogę, gdzie niemal natychmiast zostały pochłonięte przez szalejący ogień.

– Na smoczą litość zrób pan coś, oby prędzej! Robi się tu coraz goręcej! – zawył krasnolud, rozglądając się nerwowo wokoło. W obawie przed spaleniem upchnął brodę głęboko pod kamizelą i osłaniając dłonią wąsy, podpełzł w kierunku szalejącego wśród ksiąg czarodzieja.

– Po co ci te stare księgi? Jesteś magiem! Wyczaruj nam tu wiadro wody, byśmy mogli zgasić te rozbrykane ogniki! – obruszył się krasnolud.

– Przestań gadać bajki krasnoludzie! To nie fikcja, lecz rzeczywistość! Poza tym... nie ukończyłem przyspieszonego kursu dla magów, a z uniwersytetu usunięto mnie dyscyplinarnie... – wysapał Lorcan, nie odrywając wzroku od pożółkłych kart rozpadającej się księgi. Raz jeszcze powrócił na początkową stronicę i przesuwając palcem po karcie, pospiesznie przeszukiwał indeks.

– Ulewa stulecia, ulewa tysiąclecia, fala przypływu...

– Co za różnica! Bierz pan pierwszą z lewej i zakończymy już tę historię! – zakrzyknął Riste czując, jak z każdą kolejną chwilą trudniej jest mu oddychać. Nie zastanawiając się dłużej, Lorcan sięgnął po jedną ze stron i energicznie wyrwał ją z opasłego tomu.

– Mam nadzieję, że poskutkuje... – rzekł z obawą w głosie, dzierżąc w jednej ręce swą magiczną laskę, w drugiej zaś pożółkłą kartkę. Z trudem i przy niewielkiej pomocy krasnoluda udało mu się wdrapać na kamienny parapet i uniósłszy wysoko sękatą rózgę, wykonał nią kilka efektownych wymachów i wyszeptał kilka nieskładnych sylab. Ku wielkiemu rozczarowaniu maga i rozpaczy krasnoluda, nic jednak nie nastąpiło. Lorcan zacisnął powieki i wsłuchał się w trzaski szalejącego wokoło ognia. Czuł, jak wzbiera w nim fala paniki, nad którą nie jest w stanie zapanować. Raz jeszcze spojrzał na trzymaną w ręce stronicę, a jego palce mocno zacisnęły się na sękatym kiju. Ogarnęło go zwątpienie... Poczuł, że cała ta sytuacja go przerasta, że nie jest w stanie sprostać stawianym mu wymaganiom... On jest przecież tylko starym, emerytowanym magiem! Czy podstarzały czarodziej nie ma prawa zapomnieć kilka zaklęć? Spróbował pomyśleć o czymś przyjemnym... o swoim ogródku, starym przytulnym saloniku... O tym, co go czeka, gdy wróci do domu... JEŚLI wróci do domu! Nagle zrozumiał, że nie może zawieść... nie może się poddać! Zaraz wszystkim pokaże, na co stać podstarzałego, zdesperowanego czarodzieja, który nie pragnie niczego innego, jak tylko wrócić do domu! Już miał podjąć kolejną próbę wywołania zaklęcia, gdy nagle w komnacie powiało chłodem. Cisza, jaka nastała, wcale nie spodobała się Lorcanowi. Wysoko nad sufitem złowróżbnie pociemniało, zerwał się olbrzymi wiatr i naraz, zupełnie niespodziewanie, przetoczył się niemrawy grzmot.

– Niech mnie Pijawka Bagienna ugryzie, jeśli ten starzec nie zesłał na nas nawałnicy! – zakrzyknął Riste słabym głosem. Przerażony Lorcan wzruszył ramionami i spróbował się uśmiechnąć.

– To nie moja wina! Nie panuję nad tym!

Lecz jego słowa zagłuszył kolejny grzmot, a spod stropu runęła na nich ściana deszczu.

– Agrrrr! – wysapał zaskoczony krasnolud i dał nura pod wielkie biurko. Za jego przykładem poszedł także stary mag. Przygryzając nerwowo jeden z frędzli swego sfatygowanego szala, rozglądał się z niepokojem wokoło, jednak nic konkretnego nie był w stanie dostrzec. Tymczasem na posadce zebrała się już duża warstwa wody, a deszcz nadal nie przestawał padać.

– Kiedy skończy się to... oberwanie chmury?! – zapytał Riste z pretensją w głosie.

– A czy ja wyglądam na prognostę? – oburzył się Lorcan i ostentacyjnie odwrócił się do krasnoluda plecami. Szum deszczu działał na niego niezwykle usypiająco, a ciężkie powieki odmawiały mu posłuszeństwa. Starzec zapadł w niespokojną drzemkę. Po kilku minutach ocknął się z poczuciem winy i postanowił zagadać do krasnoluda. Kiedy odwrócił się, ze zdumieniem zauważył, że ten zniknął. Lorcan wysunął więc głowę spod biurka i w ostatniej chwili zdołał uchylić się od ciosu krasnoludzkiego kamasza. Riste siedział na blacie i wymachiwał nogami, mrucząc pod nosem jakąś nieskładną melodyjkę. Obok niego przysiadł Rozczochraniec i zwiesiwszy smętnie głowę, wpatrywał się tępo w ostatnią stronicę pamiętnika starego Siardis’a. Czarodziej czym prędzej wypełzł spod biurka i szczerze uradowany oraz przepełniony nieukrywaną dumą zauważył, że burza już minęła, a co najważniejsze, zdołała ugasić pożar.

– Czyż to nie wspaniałe? Jesteśmy uratowani! – zakrzyknął, widząc niemrawe grymasy malujące się na twarzach rycerza i krasnoluda.

– Tak, drogi panie czarodzieju, tak, tak... – odrzekł Riste i westchnął głęboko. Rozczochraniec zaś wzruszył ramionami i pociągnął głośno nosem. W tym momencie nawiedziło Lorcana nieprzyjemne uczucie, że jest coś, o czym z niewiadomych powodów nie wie...

– Czy nie powinniśmy się teraz udać do skarbca i nacieszyć nasze oczy nagrodą za trudy tej morderczej wędrówki? – wyrecytował mag i przygryzł niepewnie wąsa. Krasnolud podniósł na niego ciężkie spojrzenie i po chwili głośno i wyraźnie powiedział:

– Tutaj nie ma żadnego skarbca...

– A stary Siradis nigdy tu nie dotarł... – wtrącił Rory i rzucił pamiętnik w najbliższą kałużę.

– Jak to? – zapytał stary mag i podszedł do leżącego w wodzie notatnika. Schylił się ciężko i przy wtórze głośnych sapań i stęknięć podniósł go z posadzki. Przetarł rękawem mokrą okładkę, po czym przerzucił kilka kartek.

– Nie rozumiem... więc skąd wziął się ten pamiętnik? – odparł po dłuższej chwili ciszy, stwierdziwszy, że rozczytanie bazgrołów starego krasnoluda jest równie prawdopodobne, co bezpieczne lunatykowanie środkiem ruchliwej ulicy.

– Nie rozumiesz? Dziad mój, stary Siardis, sławę i poszanowanie chciał zyskać, wymyślił więc bajeczkę, a że biegły był w pisaniu i sztukę tę dobrze opanował, spisał wszystko na kartach tego oto pamiętnika... – odpowiedział krasnolud, nie odrywając przekrwionych oczu od swych przemoczonych skarpet.

– Twierdzisz więc, że to zwykła... bujda? – rzekł stary mag, wciąż nie dowierzając temu, co przed chwilą usłyszał.

– Nie inaczej – odparł rycerz, grzebiąc swym mieczem w pobliskiej kałuży.

– Spójrz na ostatnią stronę pamiętnika – dodał, przenosząc wzrok na taplające się w wodzie skarpety krasnoluda. Lorcan ponownie otwarł pamiętnik:

– „Historyję tę, w całej swej rozciągłości zmyśloną przeze mnie i z najdalszych zakamarków mej mózgownicy pochodzącą, chciałbym zadedykować memu wnukowi, niejakiemu Riste’artdowi z rodu Rourke’rów, który choć młody jeszcze wiekiem i duchem, o podróżach i przygodach już marzy. Niech to będzie dla niego przestroga... – odczytał wolno mag i już miał zamknąć pamiętnik, gdy usłyszał cichy i lekko zachrypnięty glos krasnoluda:

– Nie doczytałeś pan do końca...

Lorcan przełknął głośno ślinę i odszukawszy zdanie, na którym zakończył, począł czytać dalej:

– ”Dam sobie brodę zardzewiałym toporem odciąć, jeśli ten dureń nie dotarł do twierdzy nim przeczytał to, co tu napisałem!”

Nastała cisza... i choć nie trwała ona długo, zdawała się magowi całą wiecznością. Po chwili w komnacie dało się słyszeć cichy, lecz z każda kolejną chwilą donośniejszy śmiech krasnoluda, do którego niedługo dołączył piskliwy chichot rycerza.

– To... cały mój ...dziad!- odparł pomiędzy kolejnymi atakami śmiechu Riste i zeskoczył ciężko z masywnego biurka. Zbliżył się do Lorcana i klepnął go mocno po plecach.

– Dziękuję ci czarnoksiężniku, żeś nas wyratował z tej opresji... twoja magia jest wielka i gdyby nie ty, nigdy bym swej brody już nie zobaczył!

– Wykazałeś się... nie ma co! Wykazałeś! – usłyszał jeszcze tylko, lecz słowa te dochodziły już jakby z oddali i cichły z każdą chwilą, zaś wszystko wokół zaczęło wirować i stary mag miał wrażenie, że ściany, podłoga i sufit komnaty zlewają się w jedną całość. Po chwili nastała kompletna cisza, a sala znikła w otaczającej wszystko ciemności.

 

***

 

– Wykazałem się, wykazałem... wykazałem – stary mag przewrócił się na drugi bok i okrył szczelniej szalikiem. Powieki zadrżały mu lekko, a z gardła wydarł się głuchy bulgot. Lorcan ziewnął rozdzierająco i otwarł zaspane oczy. Ze zdumieniem rozejrzał się po pokoju, jakby niepewny, gdzie się znajduje i zrzuciwszy z siebie koc, pospiesznie powstał z fotela. Stary, drewniany zegar w kształcie koguta wybił północ i niemal równocześnie odezwało się nieśmiałe pukanie do drzwi.

– Któż to może być o tak nieprzyzwoitej porze? – mruknął niezadowolony mag i przeczesał palcem swe rozwichrzone brwi. Aby odpędzić resztki snu, wykonał kilka energicznych przysiadów, jedną koślawą pompkę i skierował się w stronę sieni. Ostrożnie wychylił siwą głowę za próg i rozejrzał się, mrużąc swe małe, przekrwione oczy. Po chwili natrafił wzrokiem na niską, przygarbioną postać czającą się przy krzaku róż. Był to niezwykle zmizerniały i wychudzony krasnolud:

– Wspomóż pan ubogiego bezklanowca... – wychrypiał i spróbował uśmiechnąć się przyjaźnie.

– Nie! Nigdy więcej żadnych krasnoludów! – zakrzyknął Lorcan i zatrzasnął drzwi. Upewnił się kilka razy, że zamknął je na wszystkie możliwe rygle i wyraźnie zagniewany skierował się do swego saloniku. Już miał ponownie rozsiąść się w swym przytulnym fotelu, gdy w ostatniej chwili spostrzegł, że jest już on zajęty. Stary mag pobladł i opadł ciężko na stojący w pobliżu podnóżek. Śmierć wzruszyła tylko ramionami i nie spuszczając z czarodzieja swego przenikliwego wzroku, wyjęła z głębin płaszcza małą, srebrną klepsydrę. Jej górna komora była zupełnie pusta, a ostatnie ziarenko piasku niespiesznie stoczyło się w dół.

 

KONIEC

 

Okładka
Spis Treści
Justyna Kowalska
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Ryszard Krauze
K.Kwiecińska
Marcin Lenda
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
K.Leszczyński
Jakub Lipień
LouSac
Lucy
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
A.Mason
Michał Mazański
Rafał Mroczek
Sławomir Mrugowski
Sławomir Mrugowski
Barbara Ogłodzińska
Barbara Ogodzińska
Kamil Olszewski
Pacek
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Andrzej Pilipiuk
Eryk Ragus
Eryk Ragus
RaV
Paweł Rogiewicz
Anna Romanowicz
Jacek Rostocki
Jacek Rostocki
Tomasz J. Rybak
Ryh
Andrzej Siedlecki
Agnieszka Śliwiak
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Robert J. Szmidt
Robert J. Szmidt
Roman Szuster
W.Świdziniewski
Andrzej Świech
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
Vanderberg Club
Tomasz Winiecki
Tomasz Winiecki
Marek Wojaczek
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Robert Zang
Roger Zelazny
Dawid Zieliński
Dawid Zieliński
Zubil
Zubil
Zubil
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Artur Żarczyński
Artur Żarczyński
K.Żmuda-Niemiec
K.Żmuda-Niemiec

Archiwum cz. I
< 59 >