Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Tomasz Pacyński Literatura
<<<strona 36>>>

 

Noc i mgła

 

 

Z gór spływała mgła. Postrzępione welony opadały coraz niżej, jakby jakaś niewidzialna siła ściągała je w doliny, wypełniane coraz bardziej taflą białego oparu. Spływające mgły odsłaniały niekiedy skały, zbrunatniałe wrzosowiska, małe, rachityczne, górskie sosenki i świerki.

Tylko skały nad mgłami lśniły matowo w szarym świetle dnia. Szarym, jak zwykle tu, na północy. Przestało padać, co było rzadkim zjawiskiem. Przez całe tygodnie, odkąd tu przybyli, padał deszcz. Rozpylony na maleńkie kropelki, które jednak po długim czasie potrafiły przemoczyć do cna wełniane, samodziałowe pledy. Po długim czasie, ale deszcz najwyraźniej miał czas. Zupełnie nie wiedział, kiedy przestać. Czasem z drobnych kropelek przeradzał się w gwałtowne strugi, czasem był zaledwie zawieszoną w powietrzu mgiełką.

Tym niemniej był tu zawsze. Aż do dzisiaj. W zamian nadchodziła mgła.

Dziś wyraźniej było słychać huk fal, rozbijających się o niedaleki klif. Match wiedział, że mgła potrafi oszukiwać zmysły, łudzić słuch. Potrafi tłumić wysokie dźwięki, krzyki i szelesty, znakomicie przenosząc odgłos szturmujących brzeg fal. Wiedział, że niskie, głębokie dźwięki słychać w niej doskonale, na wiele mil. Tak jak dźwięk rogu.

Róg zahuczał w dolinie, niewidocznej teraz pod taflą oparów. Nie odbił się, jak zwykle, od gór, nie powrócił wielokrotnym echem. Mgła robiła swoje.

Match popatrzył jeszcze na wystające ponad spływającą ze szczytów mgłę czarne wierzchołki świerków, sprawiających wrażenie zawieszonych nad bielą. Mgła gęstniała, jeszcze trochę, a zamknie cały świat w nieprzeniknionej szarości. W nieprzejrzystej bańce, w której jedynym konkretem będzie krąg ziemi pod nogami.

Poprawił wrzynający się w ramię pas przewieszonego przez plecy miecza, otarł wilgoć osiadającą kropelkami na twarzy. Mgła sprawiała się nie gorzej niż deszcz, przenikała mokrym chłodem całe ciało. Nie pomagał gruby pled.

Począł schodzić w dolinę, do niewidocznej pod całunem mgły wioski. Uważnie stawiał stopy, patrząc pod nogi, by nie skręcić kostki na ścieżce, dobrej dla pędzonych na wypas owiec. Specjalnych owiec chyba, pomyślał, gdy po raz kolejny podeszwa buta omsknęła się na śliskiej, wilgotnej powierzchni kamienia. Specjalnych owiec górskich, przystosowanych do miejscowych warunków terenowych. Jakoś nie widział wśród nich wielu okulawionych, tak naprawdę nie widział żadnej. Nie mieściło mu się to z początku w głowie, po przepędzeniu stada taką ścieżką wszystkie powinny leżeć z połamanymi nogami, wzdychając do rzeźnickiego noża.

Nie wiedział, że nie mija się specjalnie z prawdą. Owce rzeczywiście były specjalne. Małe, o niespotykanie obfitym runie. Zaś barany śmierdziały jeszcze bardziej, niż te nizinne.

Tafla mgły leżała płasko, wypełniając dolinę. Sprawiała wrażenie czegoś solidnego, czegoś, po czym, oderwawszy stopy od ścieżki można śmiało stąpać. Dopiero gdy zbliżył się, wrażenie rozwiało się, mgła nie była już taflą, stała się zwykłym, szarym oparem, otaczającym idącego ze wszystkich stron, ograniczającym widoczność do kilkudziesięciu kroków. Gdy szedł dalej wąską ścieżką, od czasu do czasu z boków wyłaniały się ciemne, nierealne sylwetki karłowatych świerków, lśniące od wilgoci głazy, jak grzbiety leżących potworów o nagiej, połyskującej skórze.

Róg zahuczał znów, zdawało się, że dmący w niego człowiek jest o wyciągnięcie ręki. Match nie zatrzymał się. Wiedział, że mgła zmienia odgłosy, przybliża je zwodniczo, myli kierunki. Jeszcze spory kawałek do przejścia.

Ścieżka opadała gwałtowniej. Zwolnił, pamiętając, że przekracza piarg, a właściwie kończy się przed nim. Pod nogami zachrupały drobne kamienie. Szedł jeszcze ostrożniej, nie chcąc zmylić kierunku.

Nie zmylił. Wyszedł prosto na głaz, z rosnąca obok niego powykręcaną przez wiatry sosną. Wchodząc na ścieżkę uśmiechnął się do siebie. Przypomniał sobie, jak z początku dziwił się kształtom drzew, rosnących w odsłoniętych miejscach. Gdy powiedziano mu o sile jesiennych i zimowych wiatrów uwierzył od razu.

Po lewej usłyszał bełkotanie strumyka, przelewającego się przez głazy. Już niedaleko. Spadek ścieżki nie był już tak uciążliwy, sama ścieżka stała się szersza, nie tak kamienista. Zbliżał się do wioski. Znów uśmiechnął się krzywo. Nie mógł się przyzwyczaić do nazywania kilku kamiennych chat wioską. Chat o ścianach ułożonych z płaskich kamieni, z sięgającymi prawie do samej ziemi dachami, krytymi darnią. Nawet zagroda dla owiec otoczona była niskim kamiennym murkiem. Nie przypominało to w niczym wsi z południa czy chociażby centrum wyspy, wsi z chatami z belek, nierzadko bielonymi, przestronnym majdanem, cembrowanymi studniami. Z polami podchodzącymi pod granice, z płotami z żerdzi, na których suszyły się gliniane naczynia.

Tej wioski można było nawet nie dostrzec, jeśli nie wiedziało się, że jest właśnie w tym miejscu. I nie potrzeba było mgły, kryte darnią dachy przypominały niskie, trawiaste pagórki.

Jeden z pagórków wyrósł nagle po prawej, porastająca go trawa, poszarzała już o tej porze roku ociekała wilgocią. Gdyby nie ciemny otwór tuz nad ziemia, przesłonięty zwisająca skórą, można by wziąć go za to, co w istocie przypominał – w najlepszym przypadku niedźwiedzią gawrę. Match spojrzał z niechęcią na rozmyte przez opar, ciemne kontury prymitywnej sadyby. Splunął pod nogi. Wrażenie niedźwiedziej gawry psuły tylko unoszące się z dymników w szczytach szare pasma, mieszające się z mgła. Niedźwiedzie w gawrach nie palą ognisk.

Mgła zrzedła nagle, rozpędzana przez płonące w żelaznym koszu bryły torfu. Niewielki płaski placyk w dolinie otaczały ciemne kopce zabudowań. Żadnego ruchu, widać ten, co jeszcze niedawno dął w róg, uznał swój obowiązek za spełniony i schronił się w przytulnym wnętrzu którejś z kamiennych sadyb.

Przytulnym... Match wstrząsnął się na samą myśl.

Rudy, nieprawdopodobnie kudłaty i niezgrabny pies łypnął spod oka, wydał z siebie leniwe szczeknięcie. Po czym tez uznając, iż spełnił obowiązek wsadził z powrotem nos pod ogon i zasnął. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie, kupa brudnej, długiej, rudej sierści, pod która trudno było nawet zobaczyć, czy oddycha. Match spoglądał na niego przez chwilę, po czym uznał, że jednak śpi. Trudno było przypuszczać, by zdechł tak od razu, od jednego szczeknięcia.

Match wstrząsnął się. Pieprzona mgła, mruknął pod nosem, prawie na głos. Jeszcze gorsza od deszczu.

Ruszył w stronę otworu wejściowego, ledwo widocznego pod sięgającym prawie do ziemi okapem, mrucząc pod nosem klątwy. Klął wciąż, gdy schylał się, gdy podnosił przesłaniającą wejście wyleniała skórę. Zaklął głośniej, gdy wystająca znad ramienia rękojeść miecza zawadziła o nadproże, gdy za kołnierz posypały się śmieci.

Pieprzona mgła, pieprzony deszcz, pieprzone wszystkie owce po kolei. Ponoć to ostatnie było prawdą, przynajmniej tak utrzymywały wszystkie powiastki o góralach. Pieprzona mgła...

Klnąc Match miał świadomość, że tymi przekleństwami chce dodać sobie otuchy. Bo wciąż gdzieś głęboko pod czaszka tkwiły słowa, które usłyszał nie tak dawno. Słowa, których nie mógł zapomnieć, czekając tak od wielu, wielu dni. Czekając na coś, czego nie znał, czego mógł się tylko domyślać. Czekając na niebezpieczeństwo, które nawet nie miało swojej nazwy, przynajmniej takiej, którą można było bezkarnie wymówić. Czekając na niebezpieczeństwo, którego skutki widział, a którego natury nawet się nie domyślał.

Słowa tkwiły głęboko, obracane w myślach przez wszystkie deszczowe, zgniłe, szare dni. Słowa, których sens mógł już niedługo poznać.

Niebezpieczeństwo przychodzi z mgłą.

 

*

 

W izbie, o ile taką norę, zdatną dla niedźwiedzi, można nazwać izbą, było jasno. Match zmrużył oślepione oczy. W środku mógł się wyprostować, to tylko otwór wejściowy uczyniony był na wzrost przeciętnego psa.

Było jasno i ciepło. I smrodliwie, czego zresztą należało się spodziewać. Wilgotne skóry, dwa mokre psy, cieszące się nadspodziewaną tolerancją mieszkańców. Tlące się bryły torfu, kopcące łuczywa. I okopcony kociołek, zwieszający się na łańcuchu nad paleniskiem. Mach pociągnął nosem, i już nawet nie musiał pytać, co się gotuje.

Haggis. Tak niedawno poznał to słowo, a już zdołał go do szczętu znienawidzić.

Niespiesznie rozpiął klamrę na piersi, zdjął miecz. Wysunął z pochwy, niedużo, na jakieś dwa cale, skrzywił się na widok czerwonego nalotu pokrywającego klingę. Ta wilgoć, pomyślał, przeżera wszystko. Stal broni, skórzany ekwipunek. I nas samych. Sam rankiem czuł strzykanie w stawach.

Ktoś stuknął go w ramię, podając natłuszczony kawałek skóry. Match spojrzał na ogorzałą, brodatą twarz pod strzechą jasnych, przetykanych siwizną włosów. Popatrzył w niebieskie, skryte w sieci zmarszczek oczy. Angus McLeod jak zwykle uśmiechał się wesoło, co Matcha przejęło jeszcze większą niechęcią. Do tego miejsca, do tej kamiennej chaty, a zwłaszcza do gotowanych baranich żołądków.

Przyjął jednak kawałek skóry, sam zmuszając się do uśmiechu. Jego niechęć nie rozciągała się na Angusa. Znał go od niewielu dni, od czasu, gdy przybyli do tej zgubionej w dolinie wioski.

Match nigdy nie ufał ludziom od samego początku. Większości nie ufał do końca. Ale ten niemłody już człowiek, sprawiający wrażenie zdeklarowanego barbarzyńcy szybko zaskarbił sobie jego zaufanie. I szacunek.

To było dziwne, Match kilkakrotnie sam się nad tym zastanawiał. Poznał Angusa niedawno, nigdy nie widział go w sytuacji ekstremalnej, nigdy dotąd nie musiał mu zawierzyć. Ale wiedział już, że zawierzy bez wahania, bez zastanowienia. Że zawierzy wszystko, z własnym życiem włącznie, o życia hrabiego nie wspominając nawet. I Gisbourne nie powinien mieć pretensji, będzie to dobry wybór.

Dziwne, pomyślał po raz któryś Match, przecierając starannie pokrytą nalotem klingę. Poznał Angusa jako gospodarza, jako przywódcę klanu. Widział, jak pije i upija się zgodnie ze zwyczajem, jak dogląda owiec. Jak bierze udział w miejscowych turniejach i rozrywkach.

Match uśmiechnął się pod nosem, bezwiednie pokręcił głową. Miejscowe rozrywki polegały głownie na turniejach w rzucaniu głazami czy ciężkim palem, pojedynki na naprzemiennym waleniu się po mordach. Angus brał udział we wszystkich, i mimo wieku wielokroć wychodził zwycięsko. Pocieszał nawet Matcha, który usiłował dźwignąć ciężki pal, że wszystko jest sprawą techniki, a nie siły. Match chętnie czuł się pocieszony, zwłaszcza gdy pal wymsknął mu się z rak, o mało nie spadając na nogi.

Gospodarz posunął się nawet dalej, namawiając Matcha i hrabiego do stoczenia przyjacielskiego pojedynku. Match był nawet nie od tego, ale niestety, hrabia wyniośle odmówił.

Tak, sprawa techniki, wspomniał Match, starannie wycierając ostrze, patrząc, jak pod natłuszczoną skórą zaczyna znikać rdzawy nalot, jak klinga zaczyna znów błyszczeć, jak zaczyna odbijać czerwony żar tlących się brył torfu. Ćwiczą tymi głazami i palami od małego, sam widział kilkuletnich chłopców oddających się ulubionej rozrywce.

Angus nie pokazał jeszcze jednej tradycyjnej konkurencji, polegającej na rzucie kotem na odległość. Żywym kotem. Match nie widział w tym nic specjalnie trudnego, dopóki nie pokazano mu jednego z miejscowych kotów. Wtedy uwierzył, że ta konkurencja jest najtrudniejsza technicznie. Bydlę miało rozmiar półtora zwykłego kota, bardziej przypominało żbika, z charakteru też, co można było wywnioskować z wściekłego parskania i plucia.

Niestety, nie można było rozegrać tej konkurencji, z powodu trudności w pozyskaniu niezbędnego sprzętu. Po jednym rzucie kot nie nadawał się do powtórnego wykorzystania, zazwyczaj nie pojawiał się w okolicy przez kilka tygodni. Kotów musiało być więc co najmniej tyle, co uczestników. Zaś miejscowe koty słowa „kici, kici” uważały za wredną prowokację.

Match odegnał wspomnienia, skupiając się na czyszczeniu klingi. Przecierał teraz niebezpiecznie blisko ostrza, a wolał mieć nadal wszystkie palce.

Leżąca w kącie izby sterta skór i wełnianych pledów poruszyła się, zajęczała głucho. Match podniósł głowę.

– Dzień dobry, panie hrabio – powiedział uprzejmie. Angus zawtórował cichym chichotem. Korzystając z tego, iż Match odłożył natłuszczoną szmatkę podał mu gliniane naczynie. Match potrząsnął przecząco głową.

– Nie dziś – mruknął niechętnie.

Angus pokiwał głową. I sam nie wypił, co było niecodzienne.

Sterta skór zadrgała, wysunęła się spod nich ręka, odrzuciła pled. Spod tego wszystkiego wyjrzała blada twarz Gisbourne’a.

– Hee... – zachrypiał hrabia. Odkaszlnął, krzywiąc się od wszechobecnego dymu. – Hej, niech no da mnie...

Hrabia nie mógł się odzwyczaić od mówienia do Angusa inaczej, niż w trzeciej osobie. Nie pomagały tłumaczenia Matcha i jeszcze szeryfa, że przywódca klanu to taki hrabia bez mała. A już na pewno szlachcic. Jakoś w pojęciu Gisbourne’a nie mieścił się szlachcic o włochatych łydach wystających spod kraciastej spódnicy.

Angus nie dał nic po sobie poznać. Porozumiewał się z Matchem i Gisbournem normańską francuszczyzną, prawie bez obcego akcentu. Na angielski nie reagował, twierdząc, że go nie zna i nie zamierza znać. Match nie dałby jednak złamanego pensa za to, że nie rozumie, choć Angus nigdy nie dał po sobie czegokolwiek poznać. Nawet wtedy, gdy opinie hrabiego pod jego adresem przekraczały granice dobrego smaku. Match nie mógł się oprzeć wrażeniu, że przekraczają także granice instynktu samozachowawczego. Z początku hamował hrabiego, teraz już mu się nie chciało. Ostatecznie, jego zmartwienie.

Skrzywił się. Nie tylko, powtórzył w myśli. Odpowiadał za hrabiego, którego pyskowanie nie po raz pierwszy sprowadzało kłopoty. A także, do czego ciężko było mu się przyznać, w jakiś sposób polubił tego cynicznego, sprytnego wielmożę. Ostatecznie sporo razem przeszli, po tym, kiedy już przestali być tym, czym byli na początku – najpierw śmiertelnymi wrogami, potem więźniem i panem, potem podwładnym i zwierzchnikiem.

Hrabia miał coś, co nieżyczliwi nazywali tchórzostwem, a Match wolał nazywać rozsądkiem. Gisbourne rzadko pakował się w sytuacje bez wyjścia, powodowany irracjonalnym honorem, który to honor tylu już szlachty wygubił. Wiedział zazwyczaj, gdzie przebiega granica, za którą nie warto się zapuszczać, bo może to być ostatni raz. Konformista, ale na swój sposób lojalny, zawsze dbał przede wszystkim o własny interes.

Ale hrabia miał jedną wadę, gdy chodziło o coś innego niż życie i śmierć potrafił się zapominać. Z natury próżny i zarozumiały traktował wszystkich na wszelki wypadek z góry. I parę razy się na tym przejechał.

A wszystko wskazywało, pomyślał Match niewesoło, że tym razem też się to zdarzy. Cóż, może skończy się na tradycyjnym pojedynku, bez wyciągania tych wielkich, noszonych przez górali na plecach mieczy. W takim przypadku hrabia miałby mizerne szanse.

Angus popatrzył na Matcha, znakomicie udając, iż nie rozumie słów hrabiego. Match zaprzeczył ruchem głowy.

– Nie dziś – powtórzył.

Góral nie protestował. Odstawił pełne naczynie, sam też nie zamoczył warg. Po raz pierwszy, odkąd Match go poznał. To też było znaczące.

Miejscowi nie pili wina, nawet piwa mało. Zamiast tego mieli piekielny wynalazek, destylat z jęczmienia, pędzony na torfie. O znakomitym, przydymionym smaku i diabelskiej mocy. Hrabia szybko zasmakował w miejscowym specjale, Match zresztą też, mimo iż pijał w zasadzie mało. Ale destylat działał szybko, w każdym razie na nieprzywykłych. A dziś nie mogli sobie na to pozwolić. Z gór spływa mgła.

O dziwo, hrabia nie zaprotestował. Wpatrywał się tylko przed siebie niewidzącym wzrokiem. Po chwili zaklął, zaczął się wygrzebywać spod skór. Po chwili siadł obok Matcha na przykrytej skórami ławie.

– Mgła – w jego głosie nie zabrzmiało pytanie. Potrząsnął głową, odpędzając resztki snu.

Match kiwnął głową. Nie musiał mówić nic więcej, wystarczył widok gospodarza, przeciągającego starannie szmatka po klindze wielkiego miecza. Wystarczył widok jego oczu, nie chowających się już w sieci zmarszczek, nagle poważnych i czujnych.

Gisbourne przetarł twarz.

– Jak... – zaczął.

– Jeszcze trochę – przerwał mu Match, odłożywszy miecz, zabierając się teraz do ostrzenia noszonego zwykle za cholewą sztyletu. – Przespaliście do południa, panie hrabio. Tak sądzę, bo koguta tu żadnego nie ma, nic nie pieje. Mgła gęstnieje, ale do zmierzchu nic nie powinno się stać.

Angus, zapominając, iż nie rozumie po angielsku, kiwnął głową. Hrabia nic nie spostrzegł, zajęty własnymi myślami. Niezbyt wesołymi, jak można było wywnioskować widząc zaciśnięte pięści, pobielałe kostki. Podniósł po chwili głowę.

– A reszta? – spytał. – Na posterunkach?

– Nie – zaprzeczył Match. – Też śpią.

– Czy to rozsądne? – spytał hrabia spokojnie. Bez wyrzutu w głosie, bez pretensji, mimo iż było to wbrew jego rozkazom.

Match chwile spoglądał na niego z aprobatą. Gisbourne taki był. Nieznośny i rozkapryszony na co dzień, wyniosły, z pańska traktujący wszystkich, wtrącający się do wszystkiego, w chwilach realnego niebezpieczeństwa stawał się nad podziw rozsądny. I zawierzał tym, co mieli więcej doświadczenia, wiedząc, iż z nimi ma większe szanse przeżycia. Rozsądek brał górę nad pańskimi kaprysami.

– Przed nocą nic się nie stanie – odparł w końcu Match.

Hrabia spojrzał z ukosa.

– Zgoda, nie wiem na pewno – przyznał Match, uprzedzając pytanie. – Ale oni tak twierdzą, nie widzę powodu, żeby nie wierzyć...

Wskazał brodą Angusa i jego trzech synów, siedzących bez słowa pod samą kamienną ścianą.

– Sami widzieliście, hrabio, jak patrzyli na nas, kiedyśmy co noc posterunki wystawiali... Mówili, że bez sensu, że w takie noce nic się...

– Rzeczywiście – hrabia wpadł mu w słowo. – Śmiali się z nas, że stoimy po nocach jak idioci, w deszczu...

Match popatrzył uważnie na hrabiego. Kto stał, to stał, pomyślał, tyś nawet nosa z chaty nie wychylił od świtu do zmierzchu. Gisbourne pod spojrzeniem Matcha zmieszał się.

– No dobrze – zmienił temat. – Niech się wyśpią, może rzeczywiście niepotrzebnie ich tam trzymałeś...

Match mruknął cos pod nosem, ale powstrzymał się od komentarza. Nie miało sensu wypominanie, iż conocne warty były pomysłem hrabiego. Co do Matcha, to szybko doszedł do wniosku, że jeśli mieszkańcy zagrożonej wioski, przetrzebieni już przy poprzednich napadach śpią spokojne, to wystawianie wart nie ma sensu. Ostatecznie to oni tu żyją, oni wiedzą. Ale tłumaczenie tego hrabiemu nie dawało rezultatów. Match podejrzewał, że sam lepiej śpi, mając świadomość, iż pilnują go zbrojni. I sam Match.

Match nie spodziewał się, że Gisbourne wyruszy na tę ryzykowną wyprawę. Po raz kolejny nie docenił jego chciwości.

– Zjadłbym coś – mruknął po chwili hrabia. Zabrzmiało to tak, jakby chciał po prostu zająć się czymś innym, niż tylko czekanie na zmierzch.

– Tylko nie to – uprzedził propozycję Matcha, który nawet nie zdążył wskazać na okopcony, wiszący nad żarem kociołek.

– Jest jeszcze zimna pieczeń, wczorajsza. – Match ledwie powstrzymał śmiech na widok urazy na twarzy Angusa. Haggis było najlepsza potrawą na świecie, Ąngus nigdy nie mógł się nadziwić, że ktoś nie chce tego jeść. I nie tylko zresztą dziwić, niechęć do jego ulubionej potrawy była jak dotąd jedyną rzeczą, która wywoływała jego gniew. W każdym razie innych przyczyn Match jak dotąd nie dostrzegł.

– Barania... – stwierdził z rezygnacją Gisbourne.

– A jaka ma być? – rozzłościł się nagle Match, sam nie wiedząc dlaczego. Prawdopodobnie z tego powodu, że baranina wychodziła mu już gardłem. – Krów nie mają, już nie mają. Do wyboru macie, panie hrabio, psa, albo pieprzone świstaki. Jeśli złapiecie którego...

– Dobrze już, dobrze – stęknął Gisbourne. – Nie musisz się wściekać... Gdzie ta pieczeń?

 

*

 

Gisbourne po posiłku poweselał wyraźnie. Nie krzywił się nawet na miejscowe piwo. Nawet się rozgadał.

– Co tam, Match, damy radę... Te ćwoki się boją, ale my, we dwóch, z wierną drużyną... Nam to i smok nie straszny, co, Match?

Klepnął Matcha z rozmachem w plecy, aż ten zakrztusił się piwem, z trzymanego w dłoniach dzbanka chlusnęła piana.

Match otarł tylko wąsy.

– Nie rozlewaj waszmość piwa... – mruknął, odsuwając się nieznacznie.

Gisbourne nie przerwał nawet na chwilę.

– Smok niestraszny, powiadam – ciągnął z ożywieniem. – Pamiętasz, Match, jekeśmy mu koniec zgotowali? Jak bestia się prze...

– Dajcie spokój, panie hrabio – Match pociągnął z dzbanka.

– Dobry mieliśmy pomysł z tym dołem! Bestia głupia i plugawa, gdzie je tam się z rozumem mierzyć... Pamiętasz, jak się nadział?

Trącił Matcha w bok. Tym razem Match był przygotowany, piwo nie wychlusnęło.

Pamiętał, a jakże, do śmierci nie zapomni. Zwłaszcza tego, że było zgoła inaczej, niż Gisbourne zwykł opowiadać. A opowiadał zawsze, mimo surowego zakazu szeryfa. Na szczęście nikt mu nie wierzył. Bo smoka to przecież tylko rycerz prawy, bez zmazy i skazy pokonać zdoła...

Match popatrzył z ukosa, dostrzegł błyszczące oczy, rozszerzone źrenice. Nadmierną gestykulację. Nie oceniał, wiedział, że tak jest zawsze. Jedni siedzą jak słupy z kwadratowymi oczyma, inni wpadają w słowotok. Zawsze tak jest, gdy czeka się na nieznane, na coś, co spłynie z gór wraz z mgłą. Na coś, co zaatakuje z oparu i ciemności, nienazwane i nierozpoznawalne.

Widywał już takie objawy, przed każdą bitwą. Sam też odczuwał, a jakże. Zawsze ziębły mu końce palców.

Popatrzył na Angusa. Stary siedział nieruchomo, jak posąg, wpatrując się w tlący torf. W oczach pełgały mu czerwone ogniki, ogorzała twarz wyglądała jak miedziana maska. Dopiero po chwili Match dostrzegł ruch palców, zaciskających się miarowo na rękojeści miecza.

– Nadział się, a flaki z kałduna wypływały! Dobić było trudno. Ach, szkoda, że te kmioty nic nie rozumieją, nie wiedzą, z kim...

– Zamknij się, Guy! – warknął Match bezceremonialnie. Musiał jakoś przerwać tez słowotok, hrabia nakręcał się coraz bardziej, a do wieczora jeszcze trochę czasu.

Jak zwykle poskutkowało. Gisbourne zamarł wpół zdania z półotwartymi ustami. Ale nie wybuchnął potokiem przekleństw, nie próbował przywołać Matcha do porządku. Zawsze był wrażliwy, mimo cienkiej nici porozumienia, która ich połączyła, zawsze zwracał uwagę na konwenanse. Zawsze pamiętał o różnicy stanu.

Tym razem nie. Zamknął usta, popatrzył jakby z wdzięcznością. I zabrał się z kolei to przecierania klingi swojego miecza.

Match popatrzył z aprobatą. Z czynności zastępczych ta była najlepsza.

Gisbourne nie wytrzymał długo w ciszy, przerywanej tylko potrzaskiwaniem płomieni i bulgotaniem kociołka.

– Myślisz, że dziś?

Pytanie zawisło w powietrzu na dłuższą chwilę. Match milczał, bo i co było mówić.

– Ech, a może to jakaś bzdura? – Gisbourne jeszcze nie rezygnował, próbował wykrzesać z siebie swój zwykły optymizm. – Może to tak, jak mówię?

Popatrzył na Matcha, w jego wzroku można było dostrzec błaganie o potwierdzenie.

– Może te dzikusy leją się między sobą? Popatrz, skłócone klany, władza korony tu nie sięga. Sam Angus opowiadał...

Podrzutem głowy wskazał starego górala, który niczym nie dał po sobie poznać, że to zauważył, siedząc dalej z kamienną twarzą. Tylko palce zacisnęły się na rękojeści i tak pozostały dłuższą chwilę.

– Opowiadał, jak to złupili wioskę tych, no, z tego innego klanu. Jak wyrżnęli mężczyzn i zgwałcili kobiety, zabrali owce. Może i też zgwałcili... Może i to, te napady, to też...

Match pokręcił głową. Nie zamierzał hrabiego oszczędzać, tym bardziej, że ten zaczynał się niebezpiecznie zapędzać, co można było poznać po błyskach w oczach Angusa i jego trzech milczących synów.

– Inny klan, powiadacie, panie hrabio? – odezwał się już ze złością i politowaniem w głosie. – Inny klan wybił większość mężczyzn?

– Może...

– I wyrwał ręce, temu tam...

– Connerowi.

Match drgnął, zaskoczony. Angus po raz pierwszy wtrącił się do rozmowy, już nie udając, że nic nie rozumie. Hrabia nie załapał.

– Zaraz urwał... A zresztą, widziałeś te ich maczugi, mogli i urwać...

Żar zasyczał. Angus tylko splunął w palenisko, nie powiedział już nic.

– Nie pieprzcie, panie hrabio, i tak nie zrobi się wam lepiej – przyciął Match złośliwie. – Urwane, i już. Głowy tez zabrali. A zwyczaju takiego tu nie ma.

– Kto ich tam wie, dzikusów... Co te owcojeby robią, to tylko ich...

Match chwycił hrabiego za kołnierz, szarpnął. Oczy błysnęły mu wściekłością.

– Zamknij się, bo jak ci zaraz... – wysyczał. – Pomyśl, kurwa, że w nocy musimy stanąć razem, inaczej nic twojego dupska nie uratuje. A już na pewno nie ja.

Puścił Gisbourne’a, który opadł na ławę. Po twarzy Angusa nie było widać, że cokolwiek rozumie z rozgrywającej się przed nim sceny. Tylko oczy w sieci zmarszczek błysnęły weselej.

– Przestań pieprzyć, bo sam w to nie wierzysz. – Match mówił już spokojniej, widząc wreszcie w oczach hrabiego błysk zrozumienia. – Przypomnij sobie, ucięte głowy... Tylko nie mów, że zmyślają, sam wiesz, że nie. Przypomnij sobie te urwane ręce, przypomnij sobie tego, którego uprowadzili. Co to go później znaleźli, w górach, w ognisku. Upieczonego.

– Może sam... – zaczął hrabia z rozpędu. Matchowi opadły ręce.

– Sam się, kurwa, upiekł? I sam ogryzł?

– Nnie... – wyjąkał hrabia. – Co ty, za głupiego mnie masz?

Match nie zaprzeczył.

– No co ty! – zeźlił się Gisbourne. – Ja tylko chciałem powiedzieć, że sam wpadł w ognisko. Uchlał się, i wpadł...

Urwał na chwilę.

– No tak, ale by się nie ogryzł... – dodał po chwili z rezygnacją. – Ech, kurwa...

Powrócił do przerwanej czynności. Do przecierania klingi. Match nie zamierzał go oszczędzać i tym razem.

– Trzeba być gotowym. Przyjdą dzisiaj. Jest...

– ...noc i mgła – dopowiedział Angus.

Noc i mgła. Match poczuł, jak palce ziębną mu coraz bardziej. Noc i mgła, złowrogie połączenie.

Gisbourne po raz kolejny pożałował swej niedawnej decyzji. O dziwo, nie był sam. Match tez chciał się znaleźć tam, gdzie ta cała historia się zaczęła, przynajmniej dla nich. W sali zamku Nottingham.

 

*

 

Match grzebał nożem w resztkach pieczystego na drewnianej tacy. Nie znosił takich uczt, mimo iż zasiadanie przy niskim stole, posród pomniejszych ze szlachty, wielu poczytałoby za zaszczyt. Wielu zresztą ten zaszczyt wypominało, poczynając od Gisbourne’a, który z początku każdej uczty, zanim jeszcze solidnie podpił, świdrował wzrokiem rozpartego za stołem Matcha. W głowie hrabiego nie mieściło się, by ktoś taki zasiadła za stołem, nawet niskim.

Co prawda Match chętnie zrezygnowałby z zaszczytu. Nie bawiło go towarzystwo okolicznej szlachty, odnoszącej się do niego z mieszaniną lekceważenia i lęku. Zresztą, w miarę opróżniania dzbanów wina i baryłek piwa lekceważenie brało górę. Gdy zaczynało się kurzyć z czupryn zawsze znajdował się ktoś, kto kwestionował głośno prawa Matcha do zasiadania przy stole, wskazując jego właściwe miejsce. Najczęściej jako właściwe miejsca wymieniano loch, szafot ewentualnie samo piekło. Dlatego Match nie znosił uczt. Nie bawiły go publiczne upokorzenia, które zawsze długo znosił, udając, że nie widzi kpiącego spojrzenia szeryfa. Nie lubił też mieć poobijanych kostek, czym nieodmiennie się to kończyło.

Tym razem miał nadzieję, że skończy się inaczej. Nadzieję tę pozwalało budzić sąsiedzi, po jednej stronie spoczywający już zgodnie pod stołem, w towarzystwie powarkujących na siebie, wydzierających ogryzione kości psów. Po drugiej stronie siedział zaś jowialny szlachcic, prawdziwy brat-łata, któremu imponowało widocznie towarzystwo byłego banity. Szlachcic był denerwujący, ale nieszkodliwy, nie szukał zaczepki. Przepijał tylko nieustannie, co budziło obawy Matcha. Bał się, że nie strzyma, zwłaszcza porównując swój brzuch do monstrualnego brzucha szlachcica. Lekko licząc, mieściły się w nim ze dwie baryłki, jak oceniał.

Nastroju Matcha nie poprawiał minstrel, zawodzący znana do znudzenia balladę o smoku srogim i jego pogromcy, sir Mortimerze. Na szczęście Gisbourne przechodził właśnie pierwsze stadium pijaństwa, siedział z głową podpartą na łokciach i wpatrywał się szklistym wzrokiem w przestrzeń. Na szczęście zwykle, bowiem gdy minstrel dochodził do zwrotki, w której dzielny rycerz wraził kopię w kałdun bestii, po czym dorzynał smoka mizerykordią, hrabia nie wytrzymywał. W zależności od stanu upojenia rzucał się na grajka z mieczem lub gołymi rękoma. Doszło do tego, że za wykonywanie owej ballady w przytomności hrabiego minstrele żądali dodatkowego wynagrodzenia, za niebezpieczne warunki pracy.

Tym razem obyło się bez incydentów. Śpiewak przebrnął przez zwrotkę, w której bestia w przedśmiertnych drgawkach dosięgła rycerza swym palącym oddechem, a ów ducha oddał z imieniem damy swego serca na ustach. Zaczynał właśnie tę najbardziej wzruszająca, o tym, jak wierni towarzysze kurhan czapkami sypali, a rumak bojowy niezrównany nad mogiła stał.

Match zmuszony do wypicia kolejnej kolejki – no to pod tego smoka, panie! – poczuł, że też ma dość. Przypomniał sobie, jak odziane w zbroję ciało rycerza spychał obcasem do wykopanego dołu. Musiał sam, hrabia rzygał opodal, zgięty w pół, otoczony brzęczącymi muchami, unoszącymi się nad rozkładającymi się w upale zwłokami. Musiał sam, bo chłopi odmówili stanowczo, zajęci dobijaniem smoka, co trwało dwa dni. Trzeba było bestii przyznać, twarde miała życie.

Nie dziwił się hrabiemu. Sir Mortimer, opiewany w balladach pogromca smoka był idiotą, nie pozbawionym wprawdzie odwagi, ale za to kompletnie wypranym z wyobraźni. A zasług też żadnych w zgładzeniu bestii nie miał, samych kłopotów przyczynił. Co prawda hrabia tez miał mizerne zasługi, całe laury należały się chłopom.

Chłopi też szemrali. Pastuszkowie opowiadali historyjki o dzielnym koledze po fachu, który bestię sposobem zgładził, podsuwając jej owce wypchaną. Sarkali na rycerstwo, co wszelkie zasługi sobie przypisywało. Należy oddać sprawiedliwość minstrelom, ich wersja była jednak ciekawsza, a w każdym razie bardziej oryginalna.

Ale szeryf stanowczo zakazał prawdę głosić. Przyrodzoną rzeczą rycerza jest pokonać smoka, mówił. I na drugi raz, jak się bestia zalęgnie, nikt od władz lokalnych zgładzenia jej nie będzie wymagać, tylko zaraz rycerze nadciągną. A i niedobrze byłoby, jakby się rozniosło, że coś dużego, agresywnego i złośliwego można łatwo w wilczy dół schwytać. Na przykład rycerza.

Match posłuchał bez szemrania. Sam chciał jak najszybciej o całej sprawie zapomnieć. Gisbourne też się stosował, na trzeźwo.

Wreszcie jowialny szlachcic wdzięcznie osunął się pod stół. Match poweselał, okazało się, że wymiary nie są najważniejsze. Nawet imponujący brzuch nie daje oczywistej przewagi. Mógł już spokojnie czekać końca uczty.

Pieczone w całości dziki zamieniły się w klatki sterczących żeber, psy dorwały się do nienaruszonych, baranich udźców, które nie cieszyły się jakoś powodzeniem wśród ucztujących. Służba coraz jawniej pociągała z dzbanów, nie kryjąc się specjalnie. Minstrel też sobie podchmielił, zaczął śpiewać nieprawomyślną balladę, jeszcze z czasów Robina. Match słuchał nieuważnie, znał ją na pamięć. Nie był pijany, manewry z wychlustywaniem wina za ramię przynosiły efekty, jowialny towarzysz nie zorientował się.

Popatrzył na wysoki stół. Jego wzrok nagle skrzyżował się ze spojrzeniem szeryfa. Spostrzegł, że szeryf tez jest zupełnie trzeźwy, tak jak i jego gość, szpakowaty szlachcic o przeciętej paskudną blizną twarzy.

Robert de Reno, szeryf Nottingham też przestał już dbać o pozory. Zniknęły gdzieś szerokie gesty, poklepywanie po ramionach, przepijanie na lewo i prawo. Nie było już do kogo przepijać, uczta kończyła się jak zwykle. Biesiadnicy spoczywali na pozalewanych winem i sosami stołach, chrapali w słomie wyścielającej podłogę, opierając głowy na ciałach towarzyszy lub leżących, objedzonych do granic możliwości psach. Psom to nie przeszkadzało. Puszczały bąki jak zwykle, pilnowały niedogryzionych kości, powarkując dla zasady.

Uczta była dla zasady. Nie może być inaczej, gdy znamienity gość przybywa do zamku. Nawet, gdy przybywa w całkiem konkretnym celu.

Match był już pewien, że właśnie tym razem tak jest. Podejrzewał już wcześniej, gdy szeryf z naciskiem wydał mu polecenie przybycia, nie bacząc na niechętne skrzywienie. Wydał polecenie tonem nie dopuszczającym dyskusji. Teraz Match, widząc, jak szeryf szepce coś do ucha gościa, równie trzeźwego, miał nieprzyjemne wrażenie, że i jego to będzie dotyczyć. Wkrótce okazało się, iż się nie mylił.

 

*

 

Agnus wstał, przeciągnął się, aż zatrzeszczały stawy. Rzucił jakiś rozkaz synom, podnieśli się bez słowa. Gdy opadła za nimi przesłaniająca wejście skóra, stary podszedł do Matcha.

– Wiem, już czas – skinął głową Match. – Pójdę ich zbudzić...

Angus pokręcił głową.

– Nie musisz – mruknął. – Posłałem synów... Zresztą, w taki dzień się nie śpi długo, uwierz mi.

Match uwierzył bez zastrzeżeń. Coś było w tym dniu, coś, co nie pozwalało spać i odpoczywać, coś, co kazało czekać. Czekać na nieznane, czające się we mgle. Czekające na nadejście mroku.

– Pójdę do nich – powiedział mimo to. – Tak trzeba, muszą wiedzieć...

Nie dokończył. Zarzucił na ramię pas z mieczem, schylił się wychodząc. W otworze wejściowym zajaśniało światło dnia. Coraz ciemniejsze już, przechodzące nieuchronnie w zmierzch.

Hrabia popatrzył na starego. Spróbował dumnie i wyniośle. Nie wyszło mu.

– Cóż, nie masz się czego bać – stwierdził Angus czystą angielszczyzną. – Wszystko jest przeznaczone.

Odwrócił się, pochylił przechodząc przez niskie wyjście.

– Jeśli masz umrzeć dzisiaj...

Opadła skóra, zasłaniając wejście. Hrabia zacisnął rękę na rękojeści miecza. Miał nadzieję, że doda mu to otuchy.

– ... to umrzesz! – dobiegł z zewnątrz stłumiony głos. I tubalny oddalający się śmiech.

Hrabia wyciągnął przed siebie dłoń. Miał nadzieję, że nie drży. Płonną, jak się okazało.

Wszystko skurwysyn rozumiał, pomyślał, bardziej rozżalony, niż przestraszony. Cap górski jeden... Dzięki za dobre słowo, chciał krzyknąć.

Zaklął głośno, na samą myśl o tym, jak się to zaczęło. Po raz setny przeklinając swą chciwość. Po raz setny obiecując sobie umiar w piciu.

 

*

 

Gisbournne stał na blankach muru, wystawiając twarz na rzeźwiące podmuchy wiatru. Docierało do niego, że przesadził. Szeryf zakazał pić, ale nie mógł do końca dopilnować. A teraz, kiedy zaczynały się ważne sprawy, Gisbourne wciąż widział podwójnie. Co prawda kilka słów, które usłyszał na samym początku, gdy na polecenie szeryfa Match wywlekał go zza stołu, podziałało znakomicie. Ale nie do końca. Wciąż miał trudności ze skupieniem uwagi.

Rozmowa toczyła się na murach. To niespotykane miejsce wybrano ze względu na hrabiego, licząc na zbawienne działanie świeżego powietrza. Co prawda szeryf miał wątpliwości, obawiał się, że hrabiego rozbierze, ale postanowił zaryzykować. Czasu było mało, wszystko musiało być załatwione jeszcze dziś.

Jeśli nie zostanie, oznaczało to kłopoty. Poważniejsze, niż hrabiemu mogłoby się zdawać.

Match stał z boku. Nie brał udziału w rozmowie, która na razie zresztą była monologiem. Mówił tylko gość, posunięty już w latach szlachcic o twarzy przeciętej blizną. Gość, do którego szeryf zwracał się z widocznym szacunkiem.

Poczatek rozmowy umknął zarówno Matchowi, jak i hrabiemu. Z winy hrabiego, który bardzo niechętnie opuszczał salę, czepiając się wszystkiego, co wpadło mu pod ręce. Trwało trochę czasu, zanim udało się go dostarczyć na blanki. Ale i to, co teraz słyszał, było wystarczająco niepokojące.

– I tak, Robercie, sprawa jest delikatna – starszy szlachcic spoglądał w ciemność za murem z nieprzenikniona twarzą. W jego głosie było coś, co budziło niepokój. Była rezygnacja.

– Wiesz, jak jest na północy – ciągnął dalej. – Nie chcę cię zanudzać szczegółami, znasz je zresztą dobrze. Nie mogę zebrać ludzi, nie mogę ruszyć cała siła. Klany są niezależne, to mogłoby zacząć wojnę...

– Nawet teraz, kiedy, jak sam mówisz... – szeryf próbował wtrącić.

– Nawet teraz – uciął gość. – To delikatna sprawa. Jeżeli ruszymy siłą, wszystko wyjdzie na jaw. Wszystkie przygotowania. A jeszcze...

Urwał, zaciskając zęby.

– Jeśli nie ruszymy, jeśli nie zrobimy nic, to wszystko dojdzie...

Nie musiał mówić, do kogo dojdzie. Wszyscy wiedzieli, nawet Match, z zasady nie interesujący się polityką, którą uważał za knowania wielmoży. Które to knowania i tak odczują na własnym grzbiecie tacy, jak on.

Szeryf gwizdnął cicho. Wiedział znakomicie, o co chodzi, jaką grę prowadzi jego osiadły na północnej granicy krewniak. Wiedział też, co będzie, gdy ta gra się wyda. Podbijanie ziem sąsiadów przy użyciu szkockich klanów było bardzo źle widziane, aczkolwiek nagminne.

– Nieważne – szlachcic machnął ręką. – Przyjechałem do ciebie, Robercie. Wiesz, więzy krwi...

Szeryf zmrużył oczy. Więzy więzami, ale nie spodziewał się tego po Arnulfie, zwanym Rzeźnikiem. Nawet, jeśli to krewny.

– Czego więc oczekujesz? – spytał ostro. Zawsze miał na to ochotę, nie znosił Arnulfa od dzieciństwa, kiedy to musiał nazywać go wujem. – Ja mam ruszyć, ze swoimi ludźmi? Myślisz, że jakby co, to ma być na mnie?

– Nie – zaprzeczył Arnulf zwany Rzeźnikiem. – To nic nie da. Tam można posłać tylko kilku. Po to, żeby wiedzieć, co się dzieje. Nie mogę swoich, nie pójdą. Boją się...

Szeryf roześmiał się.

– Bardziej niż ciebie? – spoważniał nagle, pokręcił głową w zamyśleniu. – Jeśli tak, to chyba rzeczywiście jest się czego bać...

– Próbowałem – żachnął się Arnulf. – Nawet musiałem dwóch obwiesić. Czyste marnotrawstwo.

Zamilkł na chwilę, posapując cicho. Musiał być poruszony. Szeryf spoglądał beznamiętnie. Ciekawe, co krewniak ma do zaoferowania, pomyślał. Dowiedział się szybko.

– Wynagrodzę – powiedział cicho, z wysiłkiem Arnulf. Szeryf uśmiechnął się. Skąpstwo Arnulfa dorównywało okrucieństwu. – Po królewsku wynagrodzę. Ty dasz kilku ludzi, pięciu, może sześciu. I kogoś zaufanego, poświęcisz go. Nie martw się, zapłacę, znajdziesz nowego. Nie ma niezastąpionych. Ja swoich nie mogę, mówiłem. A nowych szukać, ryzykowne... Widzisz, ja wciąż nie wiem, czy te górskie capy nie łżą w żywe oczy. Może tylko cenę chcą podnieść? Nie wiem, nie mogę sprawdzić. A tak, sprawdzimy. Nie wrócą, znaczy prawdę górale mówią. A wrócą, to łżą, a ja ich wtedy...

Zgrzytnął zębami, twarz ściągnęła się. Stara blizna nadała jej upiorny wygląd.

– Po królewsku wynagrodzę... – zgrzytnął jeszcze raz.

To przekonało szeryfa. Wyduszanie pieniędzy z krewniaka było zawsze bolesne. Skinął głową.

– Zgoda – powiedział.

Twarz gościa rozluźniła się. Stała się prawie ludzka.

– Zgoda? – upewnił się jeszcze. Szeryf kiwnął głową.

– Match, wybierz ludzi. Dobrych ludzi – polecił krótko.- Jutro ruszasz.

Gisbourne i Arnulf zgodnie wybałuszyli oczy. Match nawet nie drgnął. Arnulf odciągnął szeryfa za rękaw.

-... słyszał... – docierały do Matcha strzępki słow. Arnulf starał się mówić cicho, był jednak zbyt zaskoczony i wzburzony.

– ...słyszał... będzie niepewny... – szeryf przecząco kręcił głową. – ... Ucieknie... pobuntuje...

Arnulf został dalej, z niedowierzaniem spoglądając na Matcha. Szeryf wrócił.

– Zrobiłem błąd – zaczął bez wstępu. – Myślałem, że chodzi o coś trochę innego.

Zniżył głos do szeptu.

– Wygadał się, stary dureń. Gdybyś nie wiedział, wybrałbyś kogoś. Ale teraz tego nie zrobisz, prawda? Nie teraz, kiedy wiesz, o co idzie. Znam cię, Match...

Mruknął cos pod nosem, jak przekleństwo.

– Wybierzesz najlepszych. I bez żadnych wygłupów, rozumiesz? To rozkaz. Pojedziesz, zobaczysz i wrócisz.

Odwrócił się nagle, zwiniętą pięścią uderzył w mur.

– Niech go diabli wezmą! – wybuchnął, nie przejmując się, że krewniak może usłyszeć. – Niebezpieczeństwo z mgły! Ludojady, niewidzialne i niedotykalne! Wierzysz w to, Match?

Match nie odpowiedział.

– Wierzysz – stwierdził szeryf. – I ja, niestety, też...

Nic w tym dziwnego. Niedawno musiał uwierzyć w smoki.

Arnulf wrócił.

– Nie bój się, krewniaku – pocieszył szeryfa, traktując Matcha jak powietrze. – Zapłacę, skoro mówisz, że to twój najlepszy człowiek. Zapłacę, mimo, że nie wygląda...

Szeryf spojrzał tylko na Arnulfa. Tak, że ten od razu zamilkł.

 

*

 

Co mnie wtedy podkusiło, myślał Gisbourne. Co mi strzeliło do głowy.

Wrócili wtedy do komnat. Gisbourne już trzeźwiejszy, spróbował szeryfowi tłumaczyć. To Match był winien pustki w szkatule, pustki, której od lat nie można było zapełnić. Więc niech on teraz załata dziury, których był sprawcą. Hrabia mówił to dziwnie bez przekonania.

Arnulf z lubością przypiął się do dzbana. Nadrabiał wszystko, co stracił podczas uczty, w nieprawdopodobnym tempie. Rozgadał się, nie zwracając uwagi, iż szeryf stał się milkliwy.

Opowiadał o swych północnych dziedzinach. O podporządkowanych sobie klanach, straszliwych wojownikach, z radością wyrzynających niewygodnych sąsiadów. Gisbourne słuchał, coraz trzeźwiejszy. Jeszcze nie dojrzał do decyzji, jeszcze tylko słuchał.

Szeryf zajęty był własnymi, niewesołymi myślami. Królewska zapłata, obiecana przez krewniaka ciążyła mu na sumieniu. Hrabia spoglądał na niego z niepokojem.

– Panie... zaczął w pewnej chwili, jakby zgadując myśli szeryfa. – On sobie poradzi, on sam z tych odmieńców... On...

Przerwał, spiorunowany przez szeryfa wzrokiem. Szeryf wymownie spojrzał na krewniaka.

– Co? A, tak... – połapał się hrabia. Match będzie miał atut, którego Arnulf nie pozna. To nie będzie do końca straceńcze zadanie. On sam z odmieńców, zna tych wszystkich, tfu, stare ludy, o których tu, na południu dawno słuch zaginął. Hrabia, prawie całkiem już trzeźwy, przypomniał sobie opowiadania druida. O pamięci pokoleń, do której Match może się odwołać, jeśli zdoła.

W zamroczonym jeszcze wypitym winem umyśle hrabiego zaczęła dojrzewać decyzja. Z pijackim sprytem pomyślał, że później będzie jej żałować, że nie zdobędzie się nigdy. Bogata północ, ziemie do podboju. Nie to, co tutaj, wciąż u boku szeryfa, bez szans i perspektyw. Zanim trzeźwa, drzemiąca w głębi umysłu część jego jaźni zdążyła zaprotestować, decyzja została podjęta.

– Ja też – powiedział zdecydowanie. Szeryf popatrzył na niego uważnie.

– Co ty też? – spytał. – Tez się uchlałeś? Nie musisz mówić, to widać.

– Ja tez ruszam – nieci zbity z tropu, lecz wciąż pewnym głosem powiedział hrabia. Czekał na podziw, ale się nie doczekał.

– Jednak się uchlałeś... – stwierdził szeryf tylko.

Jeżeli Gisbourne miał jeszcze jakieś wątpliwości, to w tej chwili było po wszystkim. Trzeźwa część umysłu została zepchnięta głęboko, stłumiona urażoną ambicją.

– Też ruszam – powiedział Gisbourne twardo i tak głośnio, że Arnulf zwany Rzeźnikiem o mało nie zakrztusił się winem. Kaszlał chwilę.

– No, no – popatrzył drwiąco na hrabiego. – Kto by się spodziewał... Ale zapłaty nie zwiększę! – zastrzegł szybko.

Wsadź se gdzieś zapłatę, pomyślał hrabia. Też mi coś, twoje pieniądze. Poczekaj, ja też pociągnę na północ, też będę miał swoich Szkotów. Lepszych, niż twoi. A może właśnie twoich, jak już razem z nimi zwyciężymy ludojadów...

Zagalopował się beznadziejnie. Popatrzył w przekreśloną blizną twarz.

– Honor ze złem walczyć nakazuje – powiedział surowo, mając tylko nadzieję, że język mu się nie zaplącze. Zepsułoby to niewątpliwie efekt twardych, wyniosłych słów. – Nawet z nienazwanym i niedotykalnym. Rzecz to rycerska...

Szeryf z rezygnacją pokręcił głową. Popatrzył na hrabiego. Dopiero następnego dnia do Gisbourne’a dotarło, iż nie było w tym spojrzeniu podziwu.

 

*

 

Mgła nie gęstniała już. Match zobaczył swoich zbrojnych, wybranych ze wszystkich, najlepszych. Żaden nie odmówił wyruszenia tutaj, mimo iż Match powiedział im wszystko. Wszystko, co sam wiedział.

Wtedy, jak pamiętał, wprowadziło go to w zakłopotanie. Mieli do niego zaufanie. Ciążyło mu to do dzisiaj.

Sam nie był zdziwiony, iż szeryf wysłał właśnie jego. Nic innego nie oczekiwał. Żołnierzu, nie pytaj...

Rozejrzał się dokoła. Jego zbrojni. Angus z synami. Czterech pozostałych mężczyzn z wioski. I kilku niedorostków, wprawdzie jak sami zapewniali, mogących stawać w walce na równi z dojrzałymi mężami. Angus potwierdził ich przechwałki.

Były jeszcze kobiety. Nawet ładne, ale dziś o spojrzeniach wilczyc, broniących dzieci. Wszystkie uzbrojone.

Był problem. Wioska nie była umocnione. Nic by to nie dało, gdyby nawet otoczyć ją częstokołem, obrońców byłoby zbyt mało. Poprzednie ataki wykrwawiły klan, nawet z ludźmi Matcha obrona będzie rozpaczliwie słaba.

Jeszcze raz popatrzył na swoich ludzi, stojących w zwartej grupie, milczących, jak zwykle przed walką. Oni nie mieli wątpliwości, że coś dzisiaj się stanie. Stary żołnierz to wie. Match pomyślał, że dokonał dobrego wyboru. Najlepsi szermierze, jakich mógł wybrać. Dwóch łuczników.

O tym pomyślał jeszcze przed wyruszeniem. We mgle nie jest ważna donośność, jaką dają kusze, ważna jest szybkostrzelność. Z zadowoleniem pomyślał, że nie zawiodła go intuicja. Tu strzelać się będzie z kilku kroków.

Angus stanął opodal, zanurzył palce w kamiennym naczyniu, podanym przez syna. Przeciągnął palcami po jego twarzy, malując ją w granatowe smugi. Potem podszedł następny, po chwili najmłodszy. Ten, gdy stary zakończył już swój rytuał, sam nabrał barwnika na palce, z szacunkiem dotknął twarzy ojca.

Góral pytająco spojrzał na Matcha. Ten początkowo odmówił, po chwili jednak podszedł do Angusa. Poczuł na twarzy tłuste dotknięcie, przymknął oczy. Było w tym coś symbolicznego.

– Teraz jesteś jednym z nas – usłyszał. Pochylił głowę.

– Żebyś tak jeszcze nosił kilt, zamiast tych głupich spodni – Angus roześmiał się, rozładowując napięcie. Match poczuł, że też się uśmiecha.

– Niezwyczajnym... – mruknął. – Za zimno w jaja...

Odwrócił się, ścigany przez zgodny rechot Agnusa i zarośniętych, potwierdzających swym wyglądem najgorsze opinie o góralach, synów.

Jesteś jednym z nas, pomyślał. W tym cały problem, Match, powiedział wewnętrzny głos. Mogłeś odejść, wypełniłeś misję. Masz już dowody, górale nie kłamią, a reszta...  Reszta to nie twoja sprawa. Ale ty zostajesz. Nie zostawisz starego Angusa i jego dzikich synalków. Nie zostawisz tych kobiet, o spokojnych ruchach i zimnym, gotowym na wszystko spojrzeniu. Nie zdradzisz ludzi, których znasz od... No właśnie, od miesiąca. Bo zdradziłeś już wystarczająco razy w życiu.

A co z tymi, których tu przywiodłeś? Co z tymi, co poszli, bo ci ufają? Drugi z głosów pytał natarczywie, nie dawał się zagłuszyć. Co z Gisbourne’m?

Kogo chcesz zdradzić, Match? Czyje zaufanie zawieść?

Koniecznie chcesz zobaczyć nienazwane? Stanąć z nim twarzą w twarz? Z wysiłkiem odgonił myśli.

 

*

 

Hrabia wyłonił się z chaty. Gdy zobaczył twarz Matcha, oczy rozszerzyły mu się ze zdziwienia.

– Cos ty zrobił z pyskiem? – spytał z nagłym rozbawieniem. Powiódł wzrokiem po innych, spoważniał. Zrozumiał.

Zobaczył jednego z synów Angusa, trzymane wciąż w rękach kamienne naczynie, uwalane barwnikiem palce. Zrobił ruch, jakby chciał podejść.

Syn Angusa spojrzał na ojca. Ten nawet nie drgnął, stał z nieprzeniknioną twarzą.

Twarz hrabiego skurczyła się ze złości. Odwrócił się na pięcie.

– Co robimy? – spytał ostro. Match nie odwrócił się, próbował przebić wzrokiem ciemniejąca mgłę. Po dłuższym czasie spojrzał na hrabiego.

– Nie wiem – przyznał ze złością. – Zupełnie nie wiem. Jeśli tu zostaniemy, nie mamy szans. Za mało nas, żeby osadzić cały obwód wioski, wyrżną nas po kolei. A tu, jesteśmy jak barany w zagrodzie.

Splunął ze złością.

– Oni podobno widzą we mgle... – dodał niepotrzebnie. Hrabia zadrżał, wmawiając sobie, że to od zimnej, wilgotnej mgły.

– Angus będzie wiedział – burknął Match. Miał nadzieję, że istotnie tak jest.

 

*

 

Angus wiedział, a przynajmniej sprawiał swoje wrażenie, że wie. Nie zamierzał bronić wioski na zewnątrz. Wszyscy skupili się w największej z chat, pustej teraz, należącej niegdyś do najliczniejszej rodziny w wiosce. Teraz rodzina ta nie potrzebowała już chaty.

Zgodnie z miejscowym zwyczajem część chaty przeznaczona była dla jagniąt. W tej części, o grubych, pozbawionych otworów murach skupiły się dzieci i kobiety. Zmieścili się wszyscy, klan był wykrwawiony poprzednimi najazdami. Dopiero teraz było widać, jak niewielu pozostało.

Mężczyźni legli w kręgu dokoła paleniska. Match spostrzegł, że synowie Angusa chrapią zgodnie. Sam Angus też sprawiał wrażenie śpiącego.

Match nie mógł się zdobyć na zamknięcie oczu. Leżał, wpatrując się w jaśniejszy otwór dymnika. Torf przygasł już, pokrył się szarym popiołem, spod którego błyskały nieliczne iskry żaru.

Leżący obok Gisbourne poruszył się, brzęknęły klamry oporządzenia. Match wysunął rękę, położył uspokajająco dłoń na ramieniu hrabiego. Wsłuchał się w cichy szept.

– To głupota – wionęły ciche słowa. – Jak w mogile, przyjdą, i spalą. Spalą...

– Nie – zaprzeczył szeptem Match. – To darń i kamienie, nie spalą za nic.

Dobiegło ich ciche syknięcie. Angus jednak nie spał.

– Cicho, panie hrabio – szepnął Match niepotrzebnie. Hrabia ucichł, poruszał się jednak niespokojnie. Match stwierdził, że ściska bezwiednie rękojeść miecza.

Czas stanął w miejscu. Tylko ciche pochrapywanie synów Angusa, sapiący oddech hrabiego i żołnierzy. Potrzaskiwanie tlącego się torfu. Czasem jakieś dziecko zapłakało przez sen.

Match przymknął oczy. Chciał, żeby stało to się już. Całą siła woli zmusił się, by nie wstać.

Przymknięcie oczu nie było dobrym pomysłem, o czym przekonał się poniewczasie. Pod zamknięte powieki napływały obrazy, w uszach dźwięczały słowa. Zasłyszane całkiem niedawno. A nie był to najlepszy moment na ich przypominanie. Zdawało mu się, że słyszy huk przyboju pod wysokim klifem. Wiedział, ze to niemożliwe, w dolinie nie było go słychać, a mgła dodatkowo tłumiła odgłosy. Do huku przyboju dołączył się dźwięk rogu.

 

*

 

Róg huczał, dźwięk wznosił się ponad huk fal. Zmierzali do klifu, do wąskiej ścieżki wiodącej do naturalnego portu, piaszczystej zatoki osłoniętej skałami przed wściekłością morza. Angus prowadził, wybierając pewnie droge tam, gdzie Match żadnej drogi nie widział, skacząc bez wahania z głazu na głaz. Już niedaleko, huk fal był coraz głośniejszy.

Róg zabrzmiał jeszcze raz, krótko i natarczywie. Szczelina ze ścieżką prowadzącą na dół rozszerzała się, schodzili coraz niżej, już widać było piasek niewielkiej plaży.

Match chciał ruszyć do przodu, lecz poczuł twardą dłoń Angusa obejmująca jego biceps.

– Nie wychodź przede mnie – mruknął stary, rozluźniając chwyt. Uśmiechnął się, widząc jak Match masuje sobie ramię.

– Nie pasujesz tu – wyjaśnił ze swoim zwykłym uśmiechem. – Widać, żeś obcy.

Match skinął głową, mimo bólu w ramieniu. Angus miał twardy chwyt.

– Zostaw tu ludzi – polecił stary. – Dalej pójdziemy tylko my dwaj. O ile, oczywiście, chcesz...

Trzech zbrojnych usłuchało polecenia, wydanego tylko gestem. Angus popatrzył z podziwem, ale nic nie powiedział. Ruszyli dalej, Szkot pierwszy, Match dwa kroki za nim.

Wyszli zza skał, stąpając swobodnym, nonszalanckim krokiem. Obaj byli uzbrojeni, znad ramion sterczały niedwuznacznie rękojeści. Ale szli powoli, nie zdradzając napięcia, ani nieprzyjaznych zamiarów.

Długa łódź wikingów stała tuż przy brzegu, zaryta dziobem w piasek plaży. Znać było po niej ciężkie przejścia, porwany takielunek, odłupana, świecąca świeżym drewnem deska przy wiośle sterowym. Na dziobie łodzi stał bez ruchu człowiek. W opuszczonej ręce trzymał róg, długie, jasne włosy rozwiewał wiatr. Reszta załogi kryła się za nadburciem, ozdobionym szeregiem okrągłych, drewnianych, okutych żelazem tarcz.

Człowiek nie poruszył się, nie dał po sobie znać, że ich zauważył. Stał prosto, trzymając się sztagu łączącego szczyt masztu z wzniesionym wdzięcznie dziobem, zwieńczonym smoczym łbem.

Angus zatrzymał się.

– To wikingowie – wyjaśnił niepotrzebnie. Match również przystanął

– Albo nas zabiją, albo nie – dodał stary beztrosko.

Nieruchoma postać na dziobie wpatrywała się w nich nieruchomym wzrokiem. Bez żadnego ruchu, bez słowa powitania. Gdy podeszli bliżej, mogli zobaczyć tatuaż na policzkach, osad zaschniętej soli na rudawej brodzie.

– Daje nam czas – mruknął Angus. – Daje czas byśmy zobaczyli, że on, to właśnie on, nic innego. Nic innego, co przybywa z mgły.

Uniósł rękę gestem powitania. Mężczyzna po chwili odpowiedział, z wyraźnie widoczna ulga.

Na plaży zawsze można znaleźć wyrzucone przez fale drewno, przyniesione z niewiadomych brzegów. Ogień wznosił się wysoko, wikingowie kręgiem zasiedli przy ognisku. Match siedział z dala, przypatrując się Angusowi, próbującemu się dogadać z północnymi żeglarzami. Sam nie podszedł do ognia, zresztą nikt go nie zapraszał.

Słyszał śmiechy, zwłaszcza wtedy, gdy Angus puścił w obieg swoją blaszaną flaszkę, z która nigdy się nie rozstawał. Angus gestykulował szeroko, nadrabiając gestykulacją braki w słownictwie. Od czasu do czasu przepijał do wszystkich z długiego rogu. Wypełnionego miodem, o czym świadczył dochodzący aż tu zapach.

Match był zły. Pierwsze słowa, jakie Angus przetłumaczył, świadczyły o tym, że wikingowie płyną w jakiejś misji. Niepokojąco przypominającej to, co im samym jest przeznaczone. Ale gdy wytoczono baryłkę miodu ogólna wesołość przesłoniła wszystko. Match niecierpliwie wsłuchiwał się w strzępy słów, nie zwracając uwagi, że jawnie już pokazywany jest palcami.

Rozumiał trochę. Miał kiedyś w drużynie dwóch takich, jeszcze w puszczy. Szybko się uczył. Teraz słuchał, przypominając sobie dawno niesłyszane słowa. Nie usłyszał nic ważnego.

– ...Mówiłem zawsze, najpierw gwałcić, potem podpalać... – śmiech gruchnął dokoła ogniska. – A ten się nigdy nie nauczy...

– Co tu rabować, kiedy pogorzelisko już dogasa... – dodał drugi głos. – Ale Olaav zawsze nie po kolei...

– ... A ta głowa, tak uciesznie się po stole... Mówię wam, jeszcze zębami kłapała...

– ...sobie winien, Blaatunga...

Błysnęło w świetle ogniska szerokie ostrze wzniesionego miecza. Blaatunga, pomyślał Match. Niebieski Język. Ładne imię.

Skupił uwagę na jednej postaci, zupełnie nie pasującej do pozostałych, siedzącej z boku, nie biorącej udziału w powszechnej wesołości. Złowił uważnie spojrzenie. Już chciał podejść, powstrzymał się jednak. Jeden z pijących wskazał na siedzącego.

– ... braciszkowi coś zjeść – doleciało od ogniska. – Wszystko wyrzygał...

Siedzący wstał, pokręcił przecząco głową. Match popatrzył na tego człowieka, zupełnie nie pasującego do tego miejsca. Ubranego w czarną galabiję.

Arab, pomyślał, nawet nie Maur. Nie zdążył pomyśleć, co on tu robi. Arab o przystojnej, pobladłej teraz i wymizerowanej twarzy odszedł od ogniska. Spojrzał na Matcha.

Match wstał, skłonił się na sposób, którego nauczył się jeszcze od Nazira. W oczach Araba zobaczył zaskoczenie. Po chwili ukłon został odwzajemniony.

Wspomnienie zapiekło boleśnie. Match zobaczył przyjaciela, który pod koniec życia go znienawidził. Który cisnął mu w twarz najstraszniejsze wyzwisko, jakie znał. Chciał podejść do Araba, chciał... Sam nie wiedział, czego chciał...

Poczuł, jak ktoś staje za nim. To Angus.

Zanim Match odwrócił się, jego spojrzenie jeszcze raz skrzyżowało się ze wzrokiem człowieka, którego tu nie powinno być. Zanim Angus zdążył cokolwiek powiedzieć, Match zrozumiał już wszystko. Zrozumieli obaj, on, i człowiek w czarnej galabiji.

Angus pochylił mu się do ucha, wionąc miodem i swym piekielnym destylatem. Match spojrzał na niego badawczo, lecz stary nie był pijany. Nigdy nie bywał, przynajmniej Match go takim jeszcze nie widział.

– Płyną na północ, w misji. Jest ich trzynastu, tak ma być. Tak powiedziała wyrocznia. Płyną na pomoc, walczyć...

– Z nienazwanym – dokończył Match.

Stary podniósł do ust swoją blaszaną flaszkę, potrząsnął nią ze złością.

– Wszystko wypili – mruknął z żalem.

Od ogniska dotarł nieskładny śpiew.

– Od wieku był spokój. Teraz znów cos pustoszy północne osady. Przychodzi z mgłą. U nas... U nas już pamięć zaginęła. Od wieków. A teraz znów się zaczyna. Wierzysz nam teraz?

Match pokiwał głową.

– Zawsze wierzyłem – odparł z zastanowieniem. – Zawsze...

– Coś się dzieje. Coś się obudziło – stary przechylił znów flaszkę. Nadzieja była płonna, cud się nie stał. Flaszka jak była pusta, tak pozostała.

Coś się obudziło, myślał Match. Coś, co drzemało przez wieki, co, zda się, odeszło w niebyt. Co trwało przyczajone, czekając na swój czas. Albo na znak.

– Myśleliśmy, że odeszło. Że to tylko opowieści głupich staruch, co straszą dzieci. Że tylko gdzieś, na dalekich, północnych krańcach, za morzem...

Match usiłował się skupić. Coś w tej głębokiej, drzemiącej części umysłu, coś, czego nie potrafił ubrać w myśli. Zapomniane obrazy, nie pasujące do słów. Nienazwane. Nie mógł schwytać tej myśli, ubrać w słowa, pojęcia. Drzemiąca pamięć pokoleń nie dawała się obudzić. Potarł skronie, jakby poczuł nagły ból głowy.

Śpiew od ogniska nie pozwalał zebrać myśli. Wmawiał to sobie, nie chcąc się przyznać, że i tak to na nic. Nie pamiętał. Nie potrafił przywołać wspomnień tkwiących w nim od pokoleń. Wiedział, że są, że powinny być, czuł ich ciężar. I to wszystko.

Ze złością zwrócił się do starego Szkota.

– Śpiewają, weselą się. A przecież czeka ich walka, czeka ich nienazwane. Wielu nie wróci...

Angus zaśmiał się, błękitne oczy otoczyła sieć zmarszczek.

– Widzisz, Match, wikingowie są jeszcze bardziej porąbani od nas...

Match ruszył w kierunku czerniejącej w klifie szczerby.

– Tobie też nic nie brakuje! – usłyszał jeszcze.

 

*

 

Match zerwał się, oddychał gwałtownie. Jednak zasnął. Rozluźnił spoconą dłoń zaciśnięta na rękojeści, starał się uspokoić świszczący oddech. Szeroko otwartymi oczyma spoglądał w ciemność.

Gisbourne też wreszcie zasnął. Match słyszał obok siebie spokojny oddech. I dobrze, pomyślał, w razie czego nie narobi za wcześnie wrzasku. Oddychał głeboko, starając się uspokoić bijące serce. Udało się, po dłuższej chwili.

Czas znowu zwolnił, znów wlokły się chwile długiej nocy. Matcha zaczęły opadać ulotne sny, w jednej chwili widział jaśniejszy kontur dymnika, w drugiej dawno zapomniane twarze dawno umarłych ludzi. Elijah z uśmiechem za perlącej się potem twarzy, z mokrymi włosami przytrzymywanymi zieloną opaską. Uśmiech spełza z twarzy, twarz ściąga się zaskoczeniem. Szybki oddech, głębokie zaczerpnięcie powietrza, i znów rzeczywistość, kamienna, kryta darnią chata, ciemność rozjaśniana mżącym z żaru blaskiem. Rude włosy, odrzucane niezapomnianym gestem z twarzy.

Dość...

Jaśniejszy kształt dymnika.

Match nie wiedział, co usłyszał wcześniej. Czy był to cichy zgrzyt wysuwanego z pochwy miecza, czy ledwie słyszalny trzask podtrzymujących kryty darnią dach. Poderwał się z ziemi, jednocześnie ostrożnie dobywając broni. Powoli i cicho, bez zgrzytu. Zobaczył błyszczące odblaskiem żaru oczy.

– Sst! – cichy syk. Lekki szelest podnoszących się ludzi, pojedyncze dźwięknięcia klamer, szelest obnażanych kling.

Poniewczasie przypomniał sobie o Gisbournie. Sięgnął na oślep, chcąc uspokoić hrabiego, żeby przedwcześnie nie narobił wrzasku. Spóźnił się, Gisbourne siedział już, wodząc dokoła całkiem przytomnym spojrzeniem.

– Stajemy plecami do siebie, w kręgu – szept Angusa brzmiał w ciszy donośnie, bardzo donośnie. Match aż skrzywił się bezwiednie, przekonany, że słychać go znakomicie na zewnątrz.

Trzaski żerdzi stały się głośniejsze, stali w kręgu, wysuwając ostrza przed siebie. Czekali, wpatrując się w mrok.

Z głosnym trzaskiem załamały się krokwie, masa darni wpadła do wnętrza, wznosząc chmurę kurzu ze słomy zaścielającej podłogę, rozdmuchując żar z zetlałego prawie do cna torfu. Z nieartykułowanym wrzaskiem spadły ciężko dwie postaci, o kształtach niemożliwych do rozpoznania w kurzu i słabym świetle. Błysnął metal, świsnęło rozcinane powietrze.

Match usłyszał obok tępy trzask, coś ciepłego chlusnęło na twarz. Przez dziurę w dachu spadały następne postaci.

Krąg rozerwał się, walczący zmieszali się w szczęku zderzającej się stali, w chrapliwych okrzykach. Przed Matchem zamajaczyła niekształtna postać. Bardziej wyczuł niż zobaczył ostrze, uchylił się w uniku. Ciął z półobrotu, nisko, tam, gdzie człowiek ma brzuch. Miał nadzieję, że przeciwnik przypomina człowieka. Pociągnął rękojeść, czując jak ostrze z zgrzytem rozcina... Kolczugę?

To człowiek, błysnęła szybka myśl. Zanim rozcięty prawie na pół przeciwnik zdążył upaść, Match odbił następne cięcie, czując, jak drży i drętwieje ręka. Kimkolwiek był wróg, miecz miał ciężki. Matchowi przed oczyma stanął oręż Angusa i pozostałych Szkotów. Ciężkie, długie miecze, mało przydatne do fechtunku, przy celnym cięciu rozchlastujące przeciwnika od głowy do krocza.

Bezwładność ciężkiej broni przeniosła niekształtną postać dalej, Match z rozmachem ciął przez odwrócone do siebie plecy. Poczuł, jak ostrze zgrzyta o kości. Jeszcze jedna postać spadła z nieba, lądując na przygiętych nogach. Było za daleko, by sięgnąć, zaraz wyprostuje się, skoczy do przodu z wzniesionym ostrzem. Match przygotował się na przyjęcie kolejnego, szerokiego, zamachowego ciosu, zastanawiając się, czy zdąży go zatrzymać. Nie musiał. W mroku świsnęła klinga, przyczajona postać nie uniosła się już, z barkiem odwalonym od ramienia.

Błysnęło światło. Ktoś przytomnie wetknął pochodnię w żar, smolne drzazgi zajęły się natychmiast. Match przymknął oczy, oślepiony, widząc jeszcze, jak ktoś wali się na twarz, uderzony w kark rękojeścią miecza. Wszystko cichło, dochodziło tylko ciężkie chrapanie rannego człowieka, świst powietrza uchodzącego przez otwór w płucach.

Match, zanim otworzył oczy, zrzucił ruchem krew ze zbrocza. Wiedział, że już po wszystkim.

Wszystko rozegrało się błyskawicznie. Ten z odwalonym od szyi barkiem nie zdążył jeszcze umrzeć, klęczał wpatrując się w Matcha usilnie wciąż przytomnymi oczyma. Wieki trwało, zanim oczy zaciągnęła mgła, zanim uciekły w głąb czaszki, pokazując białka. Człowiek pochylił się, uderzył ciężko czołem o polepę.

Człowiek. W skórzanym kubraku, barwnym kilcie.

Match przeniósł wzrok dalej. Pod samą ścianą, za zabitym stał Gisbourne. Jasne włosy plamiła krew. Nie jego, spostrzegł Match, udało mu się. Zwłaszcza ten ostatni cios.

Nad leżącym na twarzy, powalonym uderzeniem rękojeści w kark pochylał się McLeod. Jeden z synów przyświecał kopcącą pochodnią. Stary odwrócił leżącego.

– McDougal – wypluł to ze złością. Match spojrzał pytająco. Stary nie odpowiedział. Wydał jakiś rozkaz synowi.

Jeden z żołnierzy Matcha zapalił drugą pochodnię. Match rozejrzał się, licząc ciała. Dziewięć w barwnych kiltach. Nie wiedział, którzy to, tartany były podobne, na subtelnościach mógł się poznać tylko rodowity Szkot. I dwa, w barwach Nottingham,

Młody McLeod oglądał leżących, przy jednym zatrzymał się dłużej. Dał znak ręką.

– Żyje dwóch – mruknął Angus. – Bo ten...

Wskazał na leżącego na wznak, któremu na wargach pękały krwawe bąble.

– Ten już nie żyje.

– Wiedziałem! – Gisbourne rozdarł się na cały głos, swoim zwyczajem. – To wasze, dzikusów porachunki! Od razu wiedziałem!

Angus nie zareagował.

– Nienazwane! Kurwa, nienazwane! Kmioty się leją, a ja musze tutaj...

– Zamknij się! – warknął Match. Hrabia, o dziwo, zamknął się natychmiast. Sapał tylko, przerywanym, świszczącym oddechem.

– Od nas jeden – mruknął stary. – I dwóch twoich... Nie spodziewali się, myśleli, że śpimy, że wyrżną nas jak jagnięta...

Wydał jakiś rozkaz synowi. Ten pochylił pochodnię nad twarzą nieprzytomnego. Kropla płonącej żywicy spadła na obnażoną szyję, zaskwierczało, zaśmierdziało palonym mięsem. Leżący zwinął się w męce.

– Od razu wiedziałem, że udaje – stwierdził zimno Angus. Zapadła cisza, przerywana szarpiącym nerwy, świszczącym oddechem śmiertelnie rannego, Match uniósł broń, jednak na jego ramieniu zamknęła się dłoń Angusa. Szarpnął się, ale stary miał mocny chwyt.

– Zostaw – usłyszał. – Niech czuje, że umiera.

Szarpnął się jeszcze raz, lecz w świetle pochodni, w oczach starego Szkota zobaczył zimną decyzję. To nie moja sprawa, pomyślał mętnie. Uzbrojone ramię opadło bezwładnie.

Stary kiwnął głową. Znów zwrócił się do leżącego. Przytknął sztych miecza do gardła.

– No co, McDougal, będziesz jeszcze udawał? – spytał sucho. Match ze zdziwieniem spostrzegł, że Angus mówi po angielsku. Widocznie chce, byśmy rozumieli, dotarło do niego.

Powieki leżącego uniosły się, błysnęło nienawistne spojrzenie przekrwionych oczy. Angus docisnął ostrze. Zakrwawione wargi otworzyły się, jeniec coś mruknął. Brzmiało to jak przekleństwo. Ku zdziwieniu Matcha wszyscy Szkoci roześmieli się. Angus odpowiedział coś, po usłyszeniu czego jeniec zaszamotał się. Gdyby nie ostrze pod brodą zerwałby się na równe nogi, tyle nienawiści było w jego spojrzeniu.

Angus odwrócił głowę.

– To młodszy syn starego McDougala – oznajmił Matchowi. Spojrzał w bok, gdy jeden z synów trącił go w ramię. Przez chwilę wpatrywał się w odciętą głowę, trzymaną za włosy przez jednego ze swych ludzi.

– Obecnie najstarszy – dodał.

Match poczuł, jak hrabia ciągnie go za rękaw.

– Match, zabieramy się stąd jutro – Gisbourne mówił jeszcze trzęsącym się głosem. – Nie chcę ci wypominać, że znowu na moje wyszło... Ale skurwysyna załatwiłem, powiedz, Match...

– Nie – odparł Match krótko. – Tak.

Hrabia żachnął się.

– Co ty gadasz? – syknął wściekle.

– Nie ruszamy. A skurwysyna załatwiłeś... – wyjaśnił Match, nie patrząc na hrabiego. Patrzył na starego Angusa, który wydawał przyciszone rozkazy.

– To nie koniec, panie hrabio – dodał po chwili. – To tylko nieprzewidziana atrakcja. Biedne sukinsyny narwały się na nas, pewnie nie wiedzieli, ze tu jesteśmy, dowiedzieli się, że klan osłabiony...

– Match, co ty pieprzysz? – warknął hrabia ze złością. – Już po wszystkim, kmioty za łby się wzięły...

Do Gisbourne’a nie docierało, że trudno porównywać północne klany z kmiotkami z południa. Mimo, iż hodowali owce, a jak złośliwa wieść niosła, różne z nich mieli pożytki. Nie tylko wełnę i owcze sery.

Match nie powiedział już nic, pokazał tylko hrabiemu zaciśniętą pięść. Hrabia umilkł, zaskoczony pośpieszną krzątaniną.

Górale odciągali zwłoki pod ścianę. Rannego, wciąż oddychającego ze świstem, potraktowali w ten sam sposób, rzucając z rozmachem na stos trupów. Ranny wreszcie umilkł.

Match zbliżył się do Angusa.

– Co z nim zrobisz? – spytał, wskazując na jeńca, który znów przymknął oczy i wydawał się pogodzony z sytuacją.

– Zaskoczę cię – wyszczerzył zęby w uśmiechu stary. – Puszczę go wolno. I tego drugiego też.

Wskazał na skulonego pod ścianą, płytko ciętego przez pierś człowieka. Człowiek kołysał się w bólu, nie wydając jednak żadnego dźwięku. Lewą dłonią ściskał prawą, przy której został tylko kciuk. Takie bywają skutki przyjęcia ciosu na rękojeść. Nikt go nie pilnował, on już nie uniesie broni.

– Nie zaskoczysz – zaprzeczył Match, patrząc wprost w oczy starego. – Wiem, co chcesz zrobić. Ale...

– Żadne ale – przerwał stary. – Napadli na nas, gdy dowiedzieli się o naszej słabości. Skorzystali... Normalnie zginęliby w walce. Albo litościwie, szybko, od noża. Ale nie dziś...

Match wciąż spoglądał w błękitne oczy, twarde teraz i bezlitosne.

– To nie wszystko. Napadli, ich zbójeckie prawo. Nie po raz pierwszy, nie ostatni. Ale teraz nasz szanse bardzo się zmniejszyły, dzięki nim. Jest nas mniej, trzech jest rannych. Tej dziury w dachu nie załatamy. Musza zapłacić...

Match spuścił wzrok. Nie czas na prawienie morałów.

– I zapłacą – dodał jeszcze stary. – Ty wiesz, to jest blisko. Ty też to czujesz...

Match nie mógł zaprzeczyć.

 

*

 

Do końca nie wierzyli. Nawet, gdy Angus rozcinał więzy. Tylko najstarszemu McDougalowi, tego drugiego nie warto było wiązać. Stali jeszcze, gdy stary zakrwawionym ostrzem wskazał w mrok. I we mgłę.

W końcu ruszyli. Zanim sylwetki zniknęły we mgle, ta wyprostowana, i ta zgarbiona, którą trzeba było podtrzymywać, usłyszeli rzucone przez ramie pogardliwe słowa.

Match ich nie zrozumiał. Ale sens mógł być tylko jeden.

Zginiesz, McLeod. Wrócę tu i cię zabiję.

Mgła i mrok wchłonęły oba cienie.

 

*

 

– Match, o co tu chodzi? – Gisbourne wydawał się zagubiony. Minęło oszołomienie walka. Gidbourne trząsł się teraz już nie z podniecenia. Trząsł się z zimna i wilgoci, przenikającej do szpiku kości. Trząsł się ze zwykłego strachu, który tlił się gdzieś głęboko, mimo, iż Gisbourne tłumaczył sobie, że to już po wszystkim. Mało, że po wszystkim, ale przecież na jego wyszło. Jutro ruszą z tego przeklętego, wilgotnego kraju, zajadą do sir Arnulfa, pośmieją się z „nienazwanego”. Pomyślą wspólnie o sposobach, jak wziąć za pysk górali. Przyda się na przyszłość.

Hrabia powtarzał sobie to wszystko, a jednak trząsł się wewnętrznie, wbijając za przykładem pozostałych wzrok w mrok i mgłę. Spostrzegł, że tak samo jak inni stoi sprężony, ściskając w gotowości broń. Wsłuchując się w głuchą ciszę.

Parsknął lekceważąco.

– Match... – zaczął.

Match chciał zakryć mu usta dłonią, nie zdążył. Głos uwiązł hrabiemu w gardle.

Przez mgłę przebił się rozpaczliwy krzyk, stłumiony, lecz wyraźny. Potem coś pomiędzy warkotem a charczeniem. Krzyk wzniósł się wysoko, Gisbourne poczuł, jak dłoń Matcha zaciska mu się na twarzy.

Krzyk przybliżył się, brzmiał coraz głośniej. Urwał się nagle, zakończony tępym stuknięciem. Po chwili dobiegł głuchy odgłos upadku.

Chwila ciszy. Dłoń Matcha rozluźniła się, hrabia mógł odetchnąć.

– Co...? – powiedział na wdechu. W tej chwili mgłę rozdarło triumfalne wycie.

Hrabia mógł przysiąc, że powstające na głowie włosy podnoszą ciężką, kolczą misiurkę. W tym głosie nie było nic ludzkiego. Ani zwierzęcego.

– Do tyłu – sapnął Match. – Pod ścianę.

Hrabia nie od razu usłuchał, jak skamieniały wsłuchując się w ciemność, w której drgały jeszcze odgłosy wycia. Szarpnięty za ramie zatoczył się, oprał plecami o wilgotne, zimne kamienie.

– Co to, kurwa... – jęknął tylko. Match nie tracił czasu na wyjaśnienia. Zresztą, jak wyjaśnić nienazwane?

Odwrócił się do Angusa, wspartego obok, zataczającego kręgi sztychem miecza.

– Blisko – szepnął.

– Za blisko – Angus nie odwrócił się. – Ze dwieście kroków.

Mgła opalizowała. Było jaśniej niż w izbie, nawet bez rozświetlającego ciemność żaru. Wzrok zaczynał płatać figle, Matchowi zaczynały się zwidywać ciemne kształty, ciemniejsze od ciemności, gdzieś na granicy pola widzenia, Spostrzegł, że sam zaczyna wodzić sztychem w powietrzu.

Znów oczekiwanie, tym razem już na coś nieuchronnego, co czai się blisko.

Atak nastąpił z niespodziewanej strony. Trzasnęły krokwie chaty, ciemny kształt wyskoczył zza ich pleców. Okap był nisko, ściana chroniła tylko do barków. Ciemny kształt przeleciał tuż za hrabią, stojący tam człowiek potoczył się do przodu. Match zdążył zauważyć, że nie cały człowiek, tylko bezgłowy kadłub. Zdążył tylko tyle, w półobrocie wyrzucając klingę za siebie, Czuł, że trafił, zanim potoczył się po ziemi. Tym razem nie poczuł zgrzytu kolczugi, tylko żywy, sprężysty opór. Trafienie nie było czyste, ostrze zwinęło się.

Pokoziołkował po ziemi, czując wbijające się w plecy kamienie, instynktownie chroniąc głowę. Z charkotem przeskoczyła nad nim następna, bezkształtna postać, dostrzegł błysk kłów, jak w niedźwiedziej paszczy. Miał szczęście, że upadł, powietrze zawyło nad nim, na wysokości, gdzie miałby głowę, gdyby opadł chociażby na kolana. To nie był świst klingi, to raczej potężna maczuga albo topór. Poczuł na twarzy uderzenie powietrza.

Przeciwnik zniknął w ciemności. Match zrobił jeszcze jeden przewrót, poderwał się na nogi. Bardziej na wyczucie, niż widząc cokolwiek chlasnął mieczem na odlew, czując jak ostrze przecina cel. Pociągnął do siebie, wyszarpnął klingę, Osłonił się od ciosu, który nadszedł z lewej, którego błysk złowił kątem oka. Tym razem stal uderzyła w stal. Sparował łatwo, nadspodziewanie łatwo, broń atakującego zsunęła się wzdłuż jego ostrza. Uderzył z obrotu, aż poczuł kruszące się, przecinane kości. Coś charknęło w ciemności, zabulgotało.

Na chwilę dokoła uczyniło się luźno. Rozglądał się, przeklinając ciemność. Nie potrafiąc w niej odróżnić swoich od obcych, w tych kotłujących się dokoła, ciemnych kształtach. Z tyłu dobiegło bolesne wycie, tuż za nim, poderwał się w uniku. Na szczęście nie musiał, kudłata, przysadzista postać waliła się na ziemię, zza niej błysnęła szeroka klinga, ciągnąca za sobą strugi lepkiej, czarnej w świetle opalizujacej mgły krwi. Match złowił błysk wyszczerzonych zębów jednego z młodych McLeodów.

Cos uderzyło w bok, poczuł smród niewyprawionych skór. Uderzenie wytłoczyło powietrze z płuc, nie mógł zaczerpnąć oddechu. Usłyszał jeszcze zduszony krzyk, niewątpliwie ludzki, gdzieś spod samej kamiennej ściany chaty. Zgrzytnięcie stali na kamieniach. Krzyk ucichł, przerodził się w gasnący jęk, co Match zarejestrował padając na ziemię. Kosmaty ciężar przydusił go, tuż przed twarzą ujrzał wydłużona paszczę, pełna kłów. Zwinął się, chcąc sięgnąć rękojeści sztyletu w cholewie, nie mógł, pazury orały mu ramię. Nagle przygniatający go ciężar zadrgał, uścisk osłabł. Match zebrał wszystkie siły, odrzucił kosmate ciało, przetoczył się w bok. Z rozpaczą pomyślał, że stracił miecz, wypuścił z ręki. Wydobył sztylet, by nie zostać zupełnie bezbronnym.

Jeszcze jeden bolesny charkot, tupot ciężkich stóp.

Już po wszystkim, zrozumiał Match. Uchodzą. Wyprostował się ciężko, walcząc o oddech. Zranione ramię boleśnie pulsowało. Opadł ciężko na kolana.

Żebro, pomyślał. Oby tylko jedno.

Mgła jaśniała coraz bardziej. Nadchodził poranek. Zdążył to zobaczyć, zanim pociemniało mu w oczach.

 

*

 

Mgła unosiła się. Match siedział oparty o kamienny murek, za którym pobekiwały owce. Oddychał już lżej, ale wciąż czuł w boku bolesne kłucie.

Jedna z kobiet obmywała zranione, naznaczone głębokimi bruzdami ramię. Match tępo patrzył w miskę, wypełnioną coraz bardziej czerwieniejąca wodą. Nie czuł zimna, mimo osiadających na obnażonej skórze kropelek.

Było coraz jaśniej. Coraz dalej mógł sięgnąć wzrokiem, widział zamglone, ciemne sylwetki drzew na otaczających dolinę zboczach. Patrzył, i wiedział, że coś też go obserwuje, na granicy mgły, tam, gdzie drzewa roztapiają się w szarych oparach.

Ktoś stanął przed nim. Match podniósł głowę. Angus.

Na pytające spojrzenie stary tylko pokręcił głową.

– Nic – powiedział cicho. – Żadnego ciała. Żadnej porzuconej broni. Zupełnie nic.

– Trafiłem dwóch – mruknął Match, krzywiąc się, gdy dziewczyna przejechała szmatką po krwawych bruzdach. – Dwóch na pewno.

– Ja też – powiedział stary. – Co najmniej trzech. Zabrali ciała. Pozbierali wszystko.

Match popatrzył na klingę wbitego przed sobą miecza, czerwoną już w coraz jaśniejszym świetle poranka. Angus poszedł za jego wzrokiem.

– Krwawią – przytaknął. – Można ich zabić. Nawet on zabijał...

Wskazał skulonego pod ścianą Gisbourne’a.

– Dobrze zabijał – dodał. – Ale i oni zabijają...

Match odtrącił dziewczynę, wstał z jękiem. Żebro zakłuło, aż pociemniało mu w oczach.

– Ilu? – spytał krótko.

Angus milczał chwilę, odwracając twarz, do której przylepiły się zmoczone, przetykane siwizną jasne włosy.

– Ilu zostało? – spytał po chwili. – Tak będzie łatwiej wyliczyć. Dwóch twoich, jeden nie wyżyje. Moich dwóch synów. I my trzej....

Match zacisnął szczęki.

– Zabrali głowy – dopowiedział Angus, jakby tego było mało. – Wszystkim... Nie są odcięte. Są oderwane.

Sapnął, wciągając powietrze. Match przyklęknął, zabrakło mu sił.

Skulony pod murem Gisbourne, ochlapany krwią, coś mówił. Trudno było go zrozumieć, tak szczękał zębami. Match przysunął się bliżej.

– Co to jest, Match? – hrabia wyrzucał urywane słowa. – Co to, kurwa, jest? Dlaczego nie można ich zabić? Dlaczego, kurwa, uciekli? Jak, kurwa, uciekli? Co to jest...

Angus przykucnął przy nim, położył uspokajająco dłoń na ramieniu. Gisbourne zaszamotał się, błysnęły szaleństwem oczy.

– Co to jest? – powtarzał. – Zabiłem, zabiłem na pewno. I uciekł, nie ma... Nic, kurwa, nie ma...

– Uspokój się – Angus mówił łagodnie. – Zabrali ciała. Zawsze tak robią

– A skąd ty, kurwa, wiesz?! – rozdarł się Gisbourne. – Skąd wiesz? Wiedziałeś przedtem, no powiedz, wiedziałeś...

Chwycił Angusa za ramię, zacisnął zakrwawione palce.

– Wiedziałeś, kurwa... – głos przeszedł w szloch.

Angus milczał, twarz mu pociemniała. Wreszcie delikatnie rozwarł zaciśnięte palce hrabiego, Przytrzymał jego dłoń w swojej. Hrabia uspokoił się jak mały chłopiec.

Angus wstał.

– Ja muszę... – urwał. Match kiwnął głową. Do wieczora mieli spokój.

– Uważaj na przyjaciela – rzucił stary łagodnie.

Ja nie jestem jego przyjacielem, chciał powiedzieć Match. Nie zdążył.

– To on zdjął z ciebie tego ostatniego – dodał stary na odchodnym. – Widziałem, sam bym nie zdążył.

Pokręcił głową z podziwem.

– Ale że tobie łba przy okazji nie uciął... – rzucił na odchodnym.

 

*

 

Żałośnie mała grupka stała wśród kamiennych murków, na dnie doliny, znad której uniosła już się mgła. Angus i dwóch synów. Jedyny ocalały zbrojny z Nottingham. Gisbourne i Match.

W dodatku żaden z nich nie był w pełni sprawny. Match oddychał z trudem, wciąż odzywało się kłucie w boku. Zbrojny kulał, miał paskudnie stłuczone kolano. Angus z synami mieli płytkie, acz dotkliwe cięcia. Nawet Gisbourne spostrzegł ze zdziwieniem, że oberwał w głowę, że krew zlepiająca mu włosy jest jego własna. Że zdziwieniem, bo wciąż w szoku nie czuł jeszcze bólu.

– Nie przetrzymamy – Angus pierwszy głośno powiedział to, co było dla wszystkich oczywiste. Może za wyjątkiem hrabiego, który jeszcze nie doszedł do siebie na tyle, by trzeźwo myśleć.

Obaj synowie McLeoda pokiwali ponuro głowami. Match też nie przeczył. Ocalały zbrojny nie odzywał się, ale i też nikt go o zdanie nie pytał.

Match miał nieprzyjemne wrażenie, które nie opuszczało go od dłuższego czasu. Nieprzyjemne wrażenie mrowienia w karku. Powiódł wzrokiem po otaczających dolinę wzgórzach, po ciemnej ścianie lasu nad pastwiskami i wrzosowiskami.

Angus poszedł za jego wzrokiem.

– Tak – potwierdził. – Są tam. I czekają. Wiedzą, ilu nas zostało.

– Myślisz, że wszyscy? – spytał Match, nie odrywając spojrzenia od szczytu wzgórz. Miał wrażenie, że na grani coś się porusza. Pewnie tylko złudzenie.

McLeod zaprzeczył.

– Tylko zwiadowcy. Reszta wróciła. Muszą zabrać trofea...

Match wstrząsnął się. Miał wrażenie, że wie, dokąd poszli. Przed oczyma pojawił się wywołany nie wiadomi skąd stos czaszek, zetlałych kości. Potrząsnął jeszcze raz głową, obraz zniknął.

– Tak, nocy nie przetrzymamy – powtórzył McLeod z namysłem.

– To co robić? – wybuchnął Gisbourne. – Siedzieć i czekać, aż nas wszystkich zarżną?!

Nikt nie odpowiedział.

– Nie wiecie? – krzyknął hrabia. – To ja wam powiem. Trzeba spieprzać. Zostawić wszystko, i zabierać się stąd!

Wszyscy milczeli.

– No co tak stoicie?!

Match ze znużeniem pokręcił głową.

– To na nic. Nawet jak wszystko zostawimy, nigdzie przed nocą nie dojdziemy. Nie zdążymy. Pójdą za nami i nas dopadną.

Hrabia spoglądał błędnym spojrzeniem.

– To co? – spytał w końcu, cicho i żalośnie. Już nie było w nim złości, tylko rezygnacja. – Zostaniemy, i co?

– Nie – zaprzeczył Match. – To my pójdziemy do nich. To jedyna szansa.

Angus poważnie skinął głową. W szanse nie wierzył, ale wolał zginąć w ten sposób, nie czekać na to, co nieuchronnie przyjdzie nocą. Wraz z mgłą.

– Oszalałeś – powiedział Gisbourne podejrzanie spokojnie. – Wszyscy oszaleliście.

Bezradnie przetarł twarz ręka.

– Jesteście szaleni.

– On ma rację – powiedział Match niespodziewanie. – Pójdę tylko ja. Wy tu zostaniecie. I postaracie się przygotować jak najlepiej.

Gisbourne spojrzał na niego jak na durnia.

– A ty jesteś najgłupszy – ocenił. – Pomyśl, ilu ich jest. Ilu zamierzasz zabić.

Match uśmiechnął się , po raz pierwszy tego poranka.

– Powiem wam precyzyjnie, panie hrabio. Jak tylko umiem najprecyzyjniej...

Zawiesił głos, spoglądając z tym szalonym uśmiechem na hrabiego.

– Od cholery... – dokończył wreszcie. – Ale zabić trzeba jednego.

Odwrócił się i odszedł bez słowa.

Hrabia spoglądał nic nie rozumiejącym wzrokiem. Z pozostałych Angus sprawiał wrażenie, że wie o co chodzi.

Gisbourne już nic nie mówił. Znów miał wrażenie, że to wszystko nie dzieje się naprawdę. Że patrzy na wszystko z boku, że go to nie dotyczy.

Angus powiedział coś do swych synów, dwóch pozostałych. Odeszli bez zwłoki, zginęli w ciemnym wejściu do chaty. Po chwili jeden wyszedł, trzymając małe kamienne naczyńko. McLeod zanurzył palce w barwniku, przesunął po twarzy hrabiego. Bez zdziwienia dostrzegł, jak po policzku Gisbourne’a spływa łza.

 

*

 

Klatka piersiowa ciasno owinięta podartym na pasy płótnem pozwalała lżej oddychać. Match prawie nie czuł dokuczliwego, obezwładniającego kłucia. Spieszył się. Wiedział, ze im wcześniej wyruszy, tym lepiej.

Bez zdziwienia dostrzegł niebieskie barwy na twarzy hrabiego. Jeszcze jedno pozostało do zrobienia.

– Dziękuję – powiedział po prostu. Gisbourne zmieszał się.

– Nie pieprz, Match -mruknął w końcu, spuszczając wzrok. Match chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zrezygnował.

Angus odciągnął go na bok.

– Ty wiesz, Match – po raz pierwszy odezwał się do niego po imieniu.

– Wiem – odparł Match. – Nie pytaj, skąd.

Angus nie spytał. Nie spytał też, kim Match jest. On już wiedział.

– Dasz radę? – długo trzeba było czekać na to pytanie. Jeszcze dłużej na odpowiedź. Bo odpowiedzi nie było, przynajmniej jasnej i prostej.

– Dam – skłamał Match w końcu.

– Wiedziałem – padło w odpowiedzi drugie litościwe kłamstwo.

Ktoś odepchnął McLeoda. Gisbourne.

– Idę z tobą – w głosie było zdecydowanie i determinacja, której przeczyła bladość twarzy, widoczna ponad smugami barwnika. Masz ci, pomyślał Match, teraz temu odbiło. I co z nim zrobić?

Spróbował przemówić do rozsądku. Nie mógł gorzej wybrać. Hrabia wściekł się.

-Bo co?! – wrzasnął. – Lepszy jesteś ode mnie? Gdyby nie ja, twój łeb by tez zabrali!

Match milczał. Bo była to prawda. Hrabia zachłysnął się, dotarło do niego to, co przed chwilą powiedział.

– Przepraszam.... – powiedział cicho po chwili. Match uniósł głowę, spojrzał hrabiemu w twarz. Nie spodziewał się, że to usłyszy.

– Przepraszam, Match – powtórzył cicho Gisbourne. – Wiem, że ci się nie przydam, że pewnie tylko przeszkodzę. Ale ja nie mogę, nie mogę czekać tu, jak zwierzę na rzeź. Jesteś... – rzucił szybkim spojrzeniem.

McLeod chrząknął, odsunął się z nieoczekiwanym taktem, o który trudno byłoby podejrzewać gruboskórnego górala.

– Jesteś mi to winien – dopowiedział niepotrzebnie hrabia, Match i tak wiedział.

– Cóż, Guy, każdy może wybrać, kiedy chce umrzeć... Pól dnia wcześniej, pół później. Nie miej złudzeń

Gisbourne wyprostował się.

– Dla ciebie to jestem wciąż pan hrabia, Match. Nie zapominaj o tym.

Match roześmiał się po raz pierwszy szczerze tego dnia. To był znowu dawny Gisbourne. Robiący właśnie największe głupstwo w swoim życiu. Co prawda, niezbyt istotne.

Nie było długich pożegnań. Sprawdzili, czy broń łatwo wychodzi z pochew, czy za cholewami tkwią sztyletu. Popatrzyli po sobie, zastanawiając się wzajemnie, czy ten drugi tez dostrzega nagłą bladość twarzy.

– Jeszcze jedno, Angus – Match przypomniał sobie coś. – Znaleźliście ciała? Tego... McDougala i tego drugiego?

McLeod zaprzeczył z krzywym uśmiechem.

– Nie – odpowiedział. – Tylko krew. Zabrali wszystko, nie tylko głowy. W końcu i oni muszą coś przekąsić...

Gisbourne zwinął się, wstrząsany torsjami.

– A niech cię – wykrztusił z wysiłkiem.

I to było wszystko. Ruszyli, gdy tylko hrabia wyprostował się, bladość twarzy przeszła mu w odcień zielonkawy, kontrastujący z niebieską farbą na policzkach.

Prawie wszystko. Match wyciągnął dłoń do starego Szkota.

– Bywaj, McLeod.

– Bywaj, Match. – Szkot uśmiechnął się swym zwykłym uśmiechem. – Bywajcie, panie hrabio.

Skłonił się starannie. Gisbourne wyciągnął dłoń, uścisnęli się mocno. Stary dotknął palcem policzka hrabiego.

– To sławne barwy... – mruknął cicho.

– Nie zapomnę – równie cicho odparł hrabia.

 

*

 

– Konno trzeba było – utyskiwał Gisbourne, potykając się na kamienistej ścieżce. – Nie tak, nogi wykręcać na tych kamieniach.

Konie zostały w wiosce. Dużo, tylko wybierać, teraz, kiedy brakło raczej jeźdźców. Swoją drogą Match zastanawiał się, dlaczego wierzchowce nie ucierpiały podczas napaści. Nikt ich nie pilnował, stały pod gołym niebem, obok zagrody dla owiec.

Coś mówiło mu, że te konie są w jakiś sposób ważne, może nie same konie, ale fakt, że zostały zignorowane. To była męcząca myśl, coś, jak próba przypomnienia sobie zapomnianego imienia, które wydaje się być już na końcu języka. A tu nic, myślisz, aż we łbie trzaska, bez rezultatu. Obracasz w głowie wszystkie podobne imiona, które wydają się podobne. Aż wreszcie, kiedy się w końcu przypomni, kiedyś, po jakimś czasie, okazuje się zupełnie inne.

Match machinalnie omijał kamienie, uważnie stawiał stopy, by podeszwy nie ślizgały się na wilgotnych skałach. Machinalnie rejestrował ślady, tak wyraźne, że znalazłoby je pięcioletnie dziecko, w dodatku debilne. Zupełnie jakby chcieli, by za nimi trafić. Plamy skapującej krwi układające się w równe sznureczki wskazujące jasno kierunek, niekształtne ślady stóp, odciśnięte głęboko, wyglądające jakby zostawił je niedźwiedź w łapciach z lipowego łyka. Nadłamane gałązki, pogniecione wrzosy.

Jakaś część umysłu Matcha śledziła trop, reszta zajęta był szukaniem w pamięci tego, co powinno się tam znajdować. Nieuchwytnych skojarzeń, które wydawały się tak oczywiste. Były oczywiste, za takie je przyjmował, nie wiedział tylko z czego ta oczywistość wynika.

– Konno, mówiłem... – postękiwał hrabia z tyłu, nie przerywał gniewnego mamrotania. Szedł głośno, Match słyszał wyraźnie posapywanie, chrzęst kamieni i trzask łamanych gałązek pod nogami, pobrzękiwanie oporządzenia. I gniewne mamrotanie, teraz na temat koni. Przedtem było o pieprzonych kamieniach, o mgle i w ogóle o pieprzonym kraju, dobrym dla dzikusów, nocnych, śmierdzących ludojadów i idioty Matcha.

Idiota Match uśmiechnął się pod nosem. Gadanina hrabiego nie denerwowała go, rozumiał jej powód. Gisbourne był przekonany, że idzie na śmierć, i miał nadzieję, że umrze w dzień, nie w ciemnościach, których się lękał.

Gisbourne bał się czekania, bał się wlokącego w nieskończoność dnia, bał się nieuchronnej nocy i mgły. Załamał się, nie wytrzymał. Wybrał wyjście, które wydało mu się łatwiejsze. Pogodził się z wyborem. Ale wciąż wymrukiwał pod nosem pretensje i przekleństwa, tyle mu pozostało.

Grzbiet wzgórza porastał wrzos, wysoki, do kostek. Grzęzły w nim buty, pod stopami cmokało błoto. Szlak był tu widoczny jeszcze wyraźniej, ślady nakładały się na siebie, przygniecione łodygi wrzosu jasno wskazywały kierunek. Tylko krwi było mniej, a może trudniej było ją dostrzec w plątaninie łodyg.

Zaczęli schodzić, w dolinę pomiędzy dwoma grzbietami, ciemną, porośniętą wysmukłym, świerkowym lasem. Match zrozumiał, że to już tam. Nie wiedział czemu, ale był pewien.

Zatrzymał się gwałtownie, aż zagapiony hrabia wpadł na niego, zaklął. Match nie odwrócił się. Patrzył na prawie czarne sylwetki świerków, spomiędzy których snuły się, wznosiły pasma mgły. Kiedyś już to widział. Może nie własnymi oczyma, ale widział na pewno.

– Co jest? – spytał Gisbourne nerwowo. – Dlaczego stoisz?

Match nie odpowiadał. Stał, wciąż patrząc, mając nadzieję, że zrozumie. Przymrużył oczy, jakby oczekiwał, że na widziany obraz nałoży się ten właściwy. Ten, co wszystko wyjaśni.

Nic się nie stało.

– No co jest? – głos hrabiego zadrżał histerią. Match ocknął się.

– Schodzimy – mruknął. Zrobił krok i zatrzymał się niezdecydowany. Odwrócił się do Gisbourne’a.

– Zostań tutaj – powiedział. – Poczekaj.

– Na co? – zaśmiał się nerwowo Gisbourne. – Na ciebie? Czy raczej na tych, co po mnie przyjdą?

– Nie przyjdą – zapewnił Match. – Jestem pewien...

Uciekł wzrokiem, wcale nie był pewien. Tylko przypuszczał.

Gisbourne energicznie zaprzeczył ruchem głowy, zbyt energicznie, aż zadzwoniły mu zęby.

– Nie zostanę.... Za nic nie zostanę... Przyjdą po mnie, przyjdą i...

Zająknął się. To, co zrobią jak przyjdą, nie chciało mu przejść przez gardło.

– Przecież idą za nami – wykrztusił wreszcie, patrząc w twarz Matcha rozszerzonymi oczyma, z jakąś napiętą uwagą. – Idą, prawda?

Match spuścił wzrok. To, że idą, było oczywiste. Nie atakują, bo...

Bo jest ich za mało. Bo chcą wiedzieć, dokąd pójdą.

Blisko. Match ścisnął skronie dłońmi.

Bo chcą wiedzieć, że dojdziemy tam, gdzie powinniśmy. Nie pozwolą zawrócić, jeszcze nie.

Otworzył szeroko oczy.

– Idziemy, panie hrabio – zakomenderował sucho. Nie czekając ruszył w dół stoku.

Hrabia stał jeszcze przez chwilę, nic nie rozumiejąc. Gdy sylwetka Matcha zaczęła się oddalać, puścił się biegiem, nie bacząc, że może się poślizgnąć i złamać nogę.

Zadyszany dogonił Matcha, szedł obok niego, usiłując mu zajrzeć w oczy.

– Match, ty coś wiesz? – spytał natarczywie. – No powiedz, wiesz?

W głosie była rozpaczliwa nadzieja, że być może nie jest to wyprawa po śmierć.

– Wiem – zbył go Match pólgębkiem. – Zamknij się teraz...

Wciąż schodzili w dół. Dotarli do pierwszych drzew, jeszcze rzadkich.

– ...panie hrabio – dodał Match.

Wśród drzew snuły się pasma mgły, wstającej z mokrego mchu. Promienie słońca, przefiltrowane przez gałęzie, tworzyły zwodnicze kształty. Las gęstniał.

Szeroka ścieżka zakręcała obok wielkiego, do połowy pogrążonego w mchu głazu. Już nie opadała, byli na dnie doliny. Match zwolnił, uważnie przypatrywał się ścieżce pod stopami. Tu już nie było śladów widocznych dla każdego. Tu już trzeba było wytężać uwagę, by dostrzec niewyraźny odcisk stopy, otarty z mchu kamień, złamane źdźbło.

Jakby przestało im zależeć, by zostawić ślad, ślad, za którym trafi każdy. Jakby każdy, kto doszedł aż tutaj, musiał trafić. Gdzie?

Właśnie tutaj. Match zatrzymał się, ręka instynktownie wzniosła się do ramienia, znad którego sterczała rękojeść. Hrabia ze zgrzytem obnażył do połowy swoją klingę.

Związane żerdzie, wbite w ziemię. Na szczycie niedźwiedzia czaszka, stara, spróchniała od deszczu i słońca, wybielona niezliczonymi dniami i nocami, które przeszły nad doliną, odkąd tu tkwiła. Zatknięta na związanych żerdziach.

Pod żerdziami, na ziemi, ludzkie czaszki. Wrośnięte w mech, pozieleniałe, spoczywające od niewiadomych czasów. I świeże, z resztami rudych włosów, niedokładnie jeszcze oczyszczone przez owady. I...

I głowa, spoglądająca pustymi, krwawymi oczodołami. Match usłyszał, jak Gisbourne wciąga z sykiem powietrze. Musiał poznać. Poznać jednego ze zbrojnych. Match nie pamiętał jego imienia.

I jeszcze coś. Skierowane ostrzami ku nadchodzącym, wbite w ziemię trzy ni to włócznie, ni to strzały. Całkiem nowe, ozdobione pękami piór tuż pod krzemiennymi ostrzami.

– Schowaj broń, hrabio – powiedział Match, i aż sam się zdziwił brzmieniu swego głosu. Odchrząknął.

– Schowaj – powtórzył z naciskiem. – To znak.

Gisbourne posłuchał. Nie puścił jednak rękojeści, wciąż strzelał oczyma na boki, chcąc przebić wzrokiem gęstwę gałęzi, zasłonę wstającego z mchów oparu. Las pachniał wilgocią, próchnem, rozkładem. I krwią.

Gisbourne nic nie mógł dostrzec. Żadnego ruchu, oprócz grania słonecznych plam na mchu. Spojrzał na niedźwiedzią czaszkę, przypomniał sobie zamazane obrazy zapamiętane z nocy. Wydłużone, najeżone kłami pyski, długie, cuchnące surową skórą kudły.

– To niedźwiedzie – szepnął z niedowierzaniem, cicho, jakby do siebie. Match dosłyszał.

– Chcą być niedźwiedziami – skorygował Match. – Chcą, byśmy tak o nich myśleli.

Zapadła chwila ciszy. W lesie nie odezwał się żaden ptak, nie zaszeleściła przemykająca się jaszczurka.

– To ludzie? – hrabia spytał wreszcie z niedowierzaniem. – Ludzie mogą robić takie rzeczy?

Ludzie robią gorsze rzeczy, chciał powiedzieć Match. Ludzie zdradzają, zabijają podstępem. Zabijają masowo, siebie nawzajem. Bo ktoś ma coś, co sami chcemy mieć. Bo ktoś wierzy w innych bogów. Bo mówi innym językiem. Bo nam się, w końcu, kurwa, nie podoba jego gęba.

Nie powiedział nic. Podszedł do wbitych w ziemię włóczni, uważając, by nie przekroczyć niewidzialnej linii, która wyznaczały na ścieżce. Popatrzył na krzemienne groty, przymocowane ścięgnami do opalonych nad ogniem drzewcy. Bezwiednie wyciągnął dłoń, ostrożnie dotkną krawędzi ostrza, najostrzejszej rzeczy na świecie, świeżo odłupanego krzemienia. Prześlizgnął się spojrzeniem po uciętej głowie, nie, nie uciętej, oderwanej, z kikuta szyi zwisała tchawica i ścięgna. Zajrzał w krwawe oczodoły. Spostrzegł, że oczy nie były wybite ani wykłute, wyłupiono starannie całe gałki oczne.

Nikt nie będzie patrzył twoimi oczyma. Sam nie wiedział, skąd przyszło mu do głowy to zdanie.

Wyprostował się. Starając się nie kręcić zbytnio głową, przymrużonymi oczyma zlustrował las. Z początku nic nie dostrzegł, zbyt myliły opary, tańczące na mchu plamy światła. Zbyt wiele było jałowców, wyobraźnia płatała figle. Coś, co jawiło się przyczajonym wrogiem, okazywało się tylko krzakiem.

Ale nie tylko. Ciemny kształt na granicy widzialności. Poruszył się, co uczyniło go dostrzegalnym, ludzkie oko wyczulone jest na ruch. Obok... Tak, teraz, kiedy wiadomo, gdzie patrzeć, można dostrzec drugi, ciemnobrunatny, prawie czarny, bezkształtny jak trawa czy mech.

Zmusił się, by nie patrzeć w tę stronę. Odwrócił głowę, czując mrowienie na karku. Postanowił nic hrabiemu nie mówić, obawiał się jego reakcji. Niedługo miał pożałować swojej decyzji.

Gisbourne nie rozglądał się już. Z twarzy znikła bladość, policzki nad pasmami farby nabiegły krwią.

– To nie ludzie, panie hrabio – Match uprzedził powtórne pytanie. – W każdym razie nie tacy jak my.

– To co to, kurwa, jest? – rozdarł się hrabia. Match katem oka spostrzegł, że ciemny kształt na granicy widzialności przypadł do ziemi, zniknął.

– Ciszej! – syknął Match ze złością. – Długo by opowiadać. Teraz wracamy.

– Co? – hrabia poczerwieniał jeszcze bardziej, wyglądał, jakby za chwile krew miała trysnąć mu z policzków. Załamał się, zrozumiał Match. Już mu wszystko jedno, stracił resztki rozsądku, nie wytrzymał napięcia.

– Zgłupiałeś?! – parsknął Gisbourne wściekle. – Co ty mi tu... To dzikusy, to zwykłe dzikusy. Popatrz na to!

Wskazał na włócznie.

– Głupie dzikusy, które potrafią tylko zrobić takie patyki. W niedźwiedzich skórach, śmierdzące i głupie! Z maczugami i kamieniami!

Spokojnie, powiedział obie Match, tylko spokojnie. Uspokoić go i wracać. Przekazać znak.

– Nawet mieczy nie mają! Nie potrafią zrobić! Będziesz mi tu bajki opowiadał, nie tacy jak my! Pewnie, że nie tacy! Śmierdzące dzikusy!

Wypluwał słowa z nienawiścią. Match spróbował jeszcze raz.

– Wy też, panie hrabio, miecza zrobić nie potraficie, jak mniemam. Ale go używacie. A przypomnijcie sobie...

Chciał uświadomić hrabiemu, że cała broń została starannie zebrana.

– Nie, Match, nie będę cię słuchał. To dzikusy. Nie żadne nienazwane, nie żadne zło z mgły! A jak dzikusy, to muszą gdzieś spać. Gdzieś żyć. I tam pójdziemy, tam ich zabijemy!

– We dwóch? – spytał Match sceptycznie.

– Co? – zająknął się Gisbourne, tracąc na chwile straceńczy zapał. Jednak szybko go odzyskał. – Nie, nie we dwóch. Pójdziemy zobaczyć, gdzie. I wrócimy tam, wrócimy wszyscy. Na naszych warunkach, to my wybierzemy, kiedy! Zabijemy wszystkich.

Match pokręcił głową. Spróbował jeszcze raz tłumaczyć.

– To znak. Przyprowadzili nas tutaj. Chcieli, żebyśmy to zobaczyli, chcieli być pewni. Zostawili ślad, po którym musieliśmy trafić. Zostawili wiadomość, której przedtem nikt nie chciał zrozumieć...

– Jaką, znowu, wiadomość? – parsknął hrabia pogardliwie. Match wskazał na głowę, na zatknięte w ziemię włócznie.

– Myślisz, że tę akurat głowę zostawili, bo nie pasowała im do gzymsu nad kominkiem? Akurat tę jedną? To nie ludzie, Gisbourne, ale i nie zwierzęta. To ich dolina, nie chcą, żebyśmy....

– Gówno mnie obchodzi, czego chcą, a czego nie...

– To starszy lud, to nie dzikusy... Nie chcą wojny, chcą tylko mieć...

Gisbourne podszedł bliżej, zbliżył twarz do twarzy Matcha. Plując drobnymi kropelkami śliny wycedził:

– Dość tego. Dość pieprzenia o starszych ludach. Niech sobie będą starsze, nie ma dla nich miejsca. Pójdziemy do nich, zniszczymy, unicestwimy. To nasza ziemia, to my zwyciężymy!

Match odsunął się. Nagle poczuł się bardzo zmęczony. Z pamięci wypływały obrazy, nie pozwalały jasno myśleć. Nogi mu osłabły, przysiadł na mchu, na skraju ścieżki.

– My już zwyciężyliśmy – mówił cicho, jakby do siebie, z opuszczoną głową. – Zwyciężyliśmy przed tysiącami lat, zabraliśmy im świat. Był dla nas za mały, nie mogliśmy się w nim pomieścić, my, i oni.

Poderwał głowę.

– Gisbourne, nie!

Za późno.

Hrabia podszedł do wbitych w ziemię włóczni. Zgarnął je, wyrwał. Przekroczył niewidzialną granicę.

Match zerwał się, postąpił krok. Przystanął.

Gisbourne potrząsnął trzymanymi włóczniami.

– No i co! – wrzasnął triumfalnie. – Ot, wasze znaki! No i co mi...

Nie skończył. Świst. Uderzenie w bark okręciło go, rzuciło na ziemię.

– ... zrobicie... – jęknął hrabia. Z ramienia sterczała włócznia, taka sama jak te, które wciąż trzymał w zaciśniętej dłoni. Począł pełznąć, drapiąc mech szponami palców. Jednej ręki, druga była bezwładna.

– Match... – stęknął tylko.

Match poczuł raczej, niż usłyszał, czyjąś obecność z tyłu. Zwinął się w obrocie, ręka instynktownie wyrzucona w górę sięgała do rękojeści, druga szarpnęła pas przechodzący przez pierś, tak, by rękojeść sama trafiła w dłoń.

Ręka wyrzucona w górę zatrzymała się w pół drogi. Match stał na ugiętych nogach, wpatrując się w postać przed sobą.

Niedźwiedzia skóra o długich, brunatnych włosach, znad czoła sterczący pysk, najeżony kłami. Spod kłów, ocieniających czoło, błyskają czujne oczy. Z krępej, masywnej postaci emanuje siła. W gardle narasta charkot, nieartykułowany, lecz brzmiący agresją.

Sam nie rozumiejąc, co robi, Match opuścił wzniesioną rękę. Emanująca agresja i nienawiść opada. Splamiona zakrzepła krwią głowica maczugi obniża się.

Match zrobił krok do przodu, zatrzymał się, uderzony następną fala nienawiści. I strachu, zrozumiał po chwili.

Nie, chciał powiedzieć, ale zaschnięte gardło odmówiło posłuszeństwa, wydobył się z niego tylko cichy skrzek. Nie, pomyślał tylko, nie będziemy zabijać, nie tu, i nie teraz. Fala agresji opadła trochę, oczy pod nawisem niedźwiedziej szczęki błysnęły.

Match już wiedział. Zrozumiałem, pomyślał, zrozumiałem znak. Przekażę go. Nie wiem, czy posłuchają, ale przekażę. Tego chcieliście, prawda? Przekazać znak.

Potwierdzenie nadeszło natychmiast, zrozumiałe. Match odprężył się, spróbował rozejrzeć. Tylko jeden, pomyślał nieopatrznie. Drugi, który rzucił włócznię. Tylko tylu widziałem. Jakby poszło nie tak, to powinienem sobie...

Nienawiść i strach uderzyły nagle, z niespotykaną dotąd siła. Match zrozumiał, że popełnił błąd, zanim jeszcze za jego plecami trzasnęła gałązka. Zanim świat eksplodował w czerwonym rozbłysku.

 

*

 

Słodki smród przypalonego mięsa, zmieszany z odorem niewyprawionych skór. Swąd dymu.

Tylko węch pozostał. I dotyk, zdrętwiałe ręce wykręcone do tyłu wyczuwają rzemienie, zgrubienia ciasnych węzłów. Zalepione zakrzepła krwią powieki nie dają się otworzyć.

Gardłowe pomruki, fala ciepła uderza w twarz. Trzask podsyconych płomieni ogniska. I fala paniki. Chcą upiec. Nawet najpierw nie oprawią. Ciało skręca się w panice, na tyle, na ile pozwalają więzy, krępujące ciasno do wbitego w ziemię pala. Głośniejsze pomruki.

Ciepło słabnie. Jeszcze nie teraz. Próby rozwarcia powiek spełzają na niczym, potęgują tylko dokuczliwe łupanie w głowie, pod powiekami, gdzieś w mózgu eksplodują świetliste kształty. Nie ruszać się, to minie. Pozostaje węch i słuch.

Powolne, rytmiczne kapanie wody, gdzieś z tyłu. Krople rozpryskują się na kamieniach. Gardłowe pomruki odbijają się pogłosem.

Jaskinia.

 

*

 

Czas wlecze się. Znów nasila się zapach przypalonego mięsa, do pomruków dołącza się mlaskanie, chrupot miażdżonych kości. Odgłosy wysysania.

Coś dzieje się z głową. Myśli rozpierzchają się, coraz trudniej je zebrać, mimo wysiłku. Oślizgłe paluchy grzebią pod czaszką, pod powiekami wykwitają jaskrawe kolory. Nienawiść i ciekawość. Czyjaś. Obca.

Cichy trzask w tyle głowy. Nienawiść odpływa, pozostaje ciekawość. I lęk. Kolorowe, świetliste plamy tańczą w głębi czaszki. Kolory bledną. Przekształcają się w słowa.

Przyszedłeś mnie zabić. Zabić nas wszystkich.

Nie. Chcę wiedzieć. Chciałem wiedzieć. Zrozumieć.

I zrozumiałeś? Zdziwienie. Jak myślą wyrazić kpinę? Jak wyrazić ironię?

Zrozumiałem. Nie, przypomniałem sobie.

Tak, wiem, kim jesteś. Już wszyscy wiemy. Ty pamiętasz.

Znów uderza nienawiść, jest tak silna, że aż ściska skronie bólem.

Ty pamiętasz, kiedy przyszliście tutaj, na naszą ziemię. My byliśmy tu zawsze, od początku. Byliśmy tą ziemią, a ona była nami. Do dziś jest. Jesteśmy jednością. Wy zabraliście nam wszystko. Chcecie zabrać to, co jeszcze pozostało.

Kim jesteś?

Nie wiesz? Jestem matką. Jestem wszystkim, jestem nimi, a oni są mną.

Chcę...

...Zobaczyć? Nie możesz? Nie potrafisz widzieć, potrzebne ci oczy?

Znów uczucie gmerania pod czaszką, znów uczucie zatraty ciała, uczucie wirowania bez dołu i góry. Migotliwe kształty uciekają na boki, pod zlepionymi powiekami pojawia się obraz, ciemny, zamazany. Ból w czaszce słabnie, obraz wyostrza się.

Zlepione krwią włosy, poszarpane ubranie. Twarz nierozpoznawalna pod maska zakrzepłej krwi. Wykręcone do tyłu ręce...

...Tak. Widzisz siebie. Moimi oczyma. Nie potrzebujesz swoich, dotąd byłeś ślepcem, teraz widzisz.

Widok doliny, korony drzew sterczące nad mgłą. Błysk płomieni, żar ogniska.

... Widzisz? To wspólnota. Coś, czego nigdy nie miałeś, czego nigdy nie będziesz miał. Pomyśl o tym...

Cichy trzask w tyle głowy. Pustka. Pustka nie do wytrzymania, pustka, jakiej dotąd nigdy nie doświadczył. Samotność ostateczna. Tylko ja, i nic więcej...

...Wracaj...

 

*

 

Kropla upadła na ramię, rozprysnęła się, poczuł chłód na obnażonej szyi. Druga, w to samo miejsce.

Match z wysiłkiem pochylił głowę, następna kropla trafiła w czoło, z hukiem, który zagrzmiał wewnątrz czaszki. Następna. Kropla spłynęła po czole, do oczodołu. Popłynęła po policzku, jak krwawa łza.

Spadają kolejne krople, sprawiając ból, jakby były twardymi kamykami. Ale wilgoć spływa po twarzy, zmywa skrzepła krew.

Match z całych sił spróbował otworzyć zlepione powieki. Z jednym okiem się udało, mimo bólu siła rozdzielanych, sklejonych rzęs. Jeszcze jedna próba, już może spoglądać na świat przez wąskie szparki.

Jaśniejszy kształt, otwór jaskini wypełniony mgłą. Mgła jest różowa, Match zaczął mrugać, skapujące krople przemywały oczy. Blask ogniska, już zaczynał rozróżniać szczegóły.

Skulone postaci przy ognisku, niekształtne, grubokościste, okutane w skóry. Już bez niedźwiedzich skalpów nasadzonych na głowy, głowy o dziwacznym kształcie, z ciężkim nawisem brwi, niskich czołach, wydatnych nosach. Match złowił błysk spojrzenia. Postać poderwała się z gardłowym charkotem, po chwili przysiadła, uspokojona.

Drugi z siedzących podniósł coś z popiołu. Match poczuł uderzenie w pierś. Spojrzał na dół, na coś, co leżało mu na kolanach i śmierdziało przypalonym mięsem. Wnętrzności skręciły mu się w twardy węzeł, przymknął oczy.

Ludzka ręka. Rozwarte palce o popękanej skórze, przypalone w żarze, do czysta objedzone przedramię, aż do łokcia. Zmusił się, by spojrzeć jeszcze raz. Usiłował przypomnieć sobie, czy Gisbourne nosił taki pierścień, poczerniały od ognia.

...Nie, to nie on...

Nie zauważył, kiedy cień przesłonił wejście do jaskini. Mógł dostrzec tylko ciemny kontur, tak samo bezkształtny, okutany w skóry.

To nie on, on będzie na później. Jeszcze żyje, ale już niedługo. O co ci chodzi? On cię przecież nienawidzi, on nienawidzi wszystkiego, prócz siebie.

Match chciał pokręcić głową, zrezygnował po gwałtownym ukłuciu bólu. Kark był sztywny.

...Ja też go, kurwa, nie lubię...

.Zaciekawienie, przebijające przez lęk i nienawiść.

... co to jest...

Match o mało się nie roześmiał. Nie podejmował się tłumaczyć, co to jest kurwa.

Boisz się mnie, stwierdził zamiast tego, ku własnemu zaskoczeniu. Boisz się. Nie było w tym satysfakcji, tylko stwierdzenie. Nie oczekiwał odpowiedzi, ale ta szybko nadeszła.

Boje się. Wszyscy się boimy. Nie tylko ciebie, was wszystkich. Zabiliście nas już raz, teraz chcecie znowu. Chcecie nam wszystko odebrać, uważacie, że tylko wam się to należy.

Dlaczego więc walczycie? Po co te znaki? Dlaczego ze mną rozmawiasz, zamiast po prostu zabić?

Wahanie. I niepewność.

Bo tak trzeba, padła w końcu odpowiedź. Wszystko jest przesądzone, ale jeszcze nie dziś, nie jutro. My pamiętamy, pamiętamy wszystko. Nie tak, jak ludzie, skazani tylko na swe istnienie, zamknięci we własnym umyśle. Ty powinieneś zrozumieć. Dla nas nie ma tu miejsca, ale i dla ciebie też.

Wstała, krępa, niska, niekształtna w swych skórach. Na niesłyszalny rozkaz postaci przy ognisku wsiąkły w mrok. Przykucnęła przed nim, przesłaniając otwór jaskini, słaby blask dogasającego ognia.

Nie rozumieją znaku. A raczej rozumieją na swój sposób, jak on... Jako coś do złamania, do przejścia. Znak jest tylko wyzwaniem, wyzwaniem do zniszczenia wszystkiego, co nie jest wami. Co nie jest nimi... Jesteś szansą, złudną, ale zawsze. Trzeba spróbować, choć to nic nie da, na pewno...

Pochyliła się nad nim. Poczuł dotyk sztywnych włosów na policzku. Poczuł zapach, ostry, ale nie przykry.

...spróbuj... proszę... Zanim zaczniemy znów zabijać. Zanim zginiemy...

Dotyk na wargach, aromat ziół. Zapach parującego płynu budzi wspomnienia, ukryte głęboko, ale jego własne. Z tego życia.

Cofnął głowę, zanim jeszcze gorący napar dotknął warg, cofnął na tyle, na ile pozwalały więzy. Chciał jeszcze coś powiedzieć, zanim... Uprzedziła go.

Dobrze. Ale on jest zły, jest tacy, jak wszyscy...

Przyszliśmy razem. I wyjdziemy też razem, albo wcale.

Już nie było nienawiści i lęku. Było ulotne wrażenie wspólnoty, więzi ze starszym ludem, tak bliskim, i tak odmiennym. Było zrozumienie pomiędzy dwiema rozumnymi rasami.

Pij. A będziesz mógł zapomnieć...

Strzelił smolny sęk w ognisku, płomienie wytrysnęły jasnym rozbłyskiem, odbijając się w ociekających wilgocią, kamiennych ścianach. W tym błysku, zanim opadły bezwolne powieki, Match zobaczył jej twarz. Obcą, nieludzką i piękną.

 

*

 

Angus podał blaszaną flaszkę. Match pociągnął tęgi łyk. Jęczmienny destylat spłynął ciepłem wzdłuż przełyku.

– Tego mi było trzeba – mruknął Match. Wpatrywał się górskie grzbiety, z których spływała mgła.

Siedzieli przed chatą, prawie wrośniętą w ziemię, z dala nieodróżnialną prawie od trawiastego pagórka. Siadywali tak codziennie, popijając i wpatrując się w góry, mając nadzieję, że nic już nie nadejdzie z mgły. Mieli tak siadywać jeszcze długo, zanim stan hrabiego nie polepszy się na tyle, by można go było zabrać z powrotem do Nottingham. Albo nie umrze, co tez rozwiązywało sprawę. Zdaniem Gudrun, starej zielarki, szanse na razie były równa.

Match z wyraźnym zniecierpliwieniem rozgrzebywał ziemię końcem kija, który służył mu za laskę. Sam czuł się już prawie dobrze, żebro już nie kłuło, przestał mieć ataki podwójnego widzenia. Jak sam Angus powiedział, miał prawdziwie szkocki łeb, taki, który niełatwo całkiem rozwalić. Miał to być komplement.

Stary spróbował po raz kolejny.

– A niech mnie – pokręcił głową. – Nijak mi się w głowie nie mieści, jak zdołałeś wrócić. I jeszcze jego przytargać. Z tak rozbitym kolanem...

Match spojrzał bezradnie, jak zwykle, kiedy słyszał takie pytania.

– Nie wiem – odparł wreszcie, wciąż patrząc na wyłaniające się z mgły szczyty drzew. – Nie pamiętam. Dostałem w łeb, tam, pod znakiem. Nawet nie pamiętam, jak go zranili, i kiedy.

Angus ze zrozumieniem pokiwał głową. Powtarzał już kilkakrotnie historię, jak to stary McDougal zdzielił go w głowę polanem. Też zapomniał, nawet to, o co się z McDougalem wtedy pokłócił.

– Doniosłeś go prawie do wioski. Dwustu kroków zabrakło – z zamyśleniem mruczał Angus, też chyba już po raz setny. – I jak się tylko ocknąłeś, powiedziałeś o znaku. O zakazanej dolinie.

– Angus... – zaczął Match, jeszcze raz, jak już wiele razy w ciągu tych dni.

Stary pokiwał głową.

– Wiem, wiem. Obiecuję, że póki mego życia, nikt tam nie pójdzie. Nie obudzimy tego, co przychodzi z mgły. Powiedz, Match, to demony? Czy dzikusy?

– To starszy lud, Angus – to też już powtarzał w nieskończoność. – Nie przyjdą, dopóki wy tam nie pójdziecie. Wtedy znów trzeba będzie zabijać.

Zamyślił się. Póki twego życia, Angus... Dotrzymasz słowa, wiem, że dotrzymasz. Choć ciężko będzie ci żyć z czymś takim pod bokiem. Match spojrzał na przechodzącego obok jednego z synów Angusa, rudowłosego młodzieńca z chmurnym spojrzeniem.

Ty dotrzymasz, Angus, pomyślał. Ale kiedy on zechce pomścić brata?

Match spoglądał na omywany mgła las. Nie miał złudzeń. Wtedy, pod znakiem, zrozumiał wszystko. Wszystko powtórzył, gdy odzyskał przytomność. Nie zastanawiał się, jak udało mu się wrócić, z rozwalonym kolanem, z rozbitą głowa. Nie zastanawiał się, jak przywlókł nieprzytomnego hrabiego. Nie myślał nawet, ja się to skończyło, dlaczego zostawili go tam, na ścieżce, zamiast zabić. Nie myślał. Coś sprawiało, że gdy próbował, myśli rozpierzchały się, gubiły. W końcu przestał.

Ale nie miał złudzeń. Wiedział, że ktoś w końcu obali znak, że ruszy dalej, zanieść śmierć i zemstę. Świat jest za mały, nie pomieści wszystkich. Obcych. Innych.

Widział chmurny wzrok młodych McLeodów. Słyszał majaczenia Gisbourne’a, majaczenia o karnej ekspedycji, o zapłacie. Słowo Angusa da czas. Ale ten czas się skończy, znów nieznane uderzy. Nadejdzie noc i mgła.

Nie miał złudzeń. I w tej dolinie zastukają kiedyś siekiery, staną zagrody. W miejscu lasu będą pastwiska. Będzie pewnie następna dolina. Dopóki starczy dolin, dopóki nie nadejdzie noc i mgła.

Angus odszedł, Match spoglądał na szczyty. Pocierał bezwiednie policzek. Dotyk włosów.

Nie, to tylko złudzenie.

Okładka
Spis Treści
Justyna Kowalska
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Ryszard Krauze
K.Kwiecińska
Marcin Lenda
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
K.Leszczyński
Jakub Lipień
LouSac
Lucy
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
A.Mason
Michał Mazański
Rafał Mroczek
Sławomir Mrugowski
Sławomir Mrugowski
Barbara Ogłodzińska
Barbara Ogodzińska
Kamil Olszewski
Pacek
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Andrzej Pilipiuk
Eryk Ragus
Eryk Ragus
RaV
Paweł Rogiewicz
Anna Romanowicz
Jacek Rostocki
Jacek Rostocki
Tomasz J. Rybak
Ryh
Andrzej Siedlecki
Agnieszka Śliwiak
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Robert J. Szmidt
Robert J. Szmidt
Roman Szuster
W.Świdziniewski
Andrzej Świech
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
Vanderberg Club
Tomasz Winiecki
Tomasz Winiecki
Marek Wojaczek
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Robert Zang
Roger Zelazny
Dawid Zieliński
Dawid Zieliński
Zubil
Zubil
Zubil
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Artur Żarczyński
Artur Żarczyński
K.Żmuda-Niemiec
K.Żmuda-Niemiec

Archiwum cz. I
< 36 >