Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Ryh Literatura
<<<strona 46>>>

 

Skarb Cyrusa

 

 

OPOWIEŚĆ PIERWSZA

SKARB CYRUSA

 

 

– Pssst...

Obydwa księżyce wychynęły w jednej chwili zza chmur, konturując krępe postacie przywierających do muru krasnoludów. Było ich dwóch. Pierwszy z nich, wspiąwszy się na ramiona drugiego, usiłował chwycić kratę najniżej położonego okna baszty.

– Szwagier...

Nie doczekawszy się odpowiedzi po raz drugi, Walvoord pochylił głowę i opierając białą brodę na piersiach omalże zawołał:

– Pssst! Kacper!!

– No i czego tam na górze mordą chlapiesz?!

– A boś to głuchy, czy jak? Odpowiadaj, kiedy wołają.

– Zamknijże się lepiej, bo kto usłyszy.

– Tedy podnieś mnie wyżej, bo mi do kraty pół chłopa brakuje.

– Stawaj!

Kacper zgiął łokcie, układając dłonie w szpon skierowany ku górze. Walvoord, namacawszy stopą tak skonstruowane podpory, po kolei wsunął w nie ostrożnie obie ciżmy.

– Ot, na gadkę go przy robocie wzięło... – bez najmniejszego wysiłku Kacper podniósł szwagra, prostując ręce nad głową.

– A ktoż może słyszeć, skoroś służebnym cerbom łby powyginał?

– Nicem nie powyginał! Śpią jeno, niby te harpie w przeromblu.

– Uchowaj mnie, YouPeterze, od takiego snu – Walvoord stęknął z wysiłku, lecz jego palce ześlizgnęły się z dziwnie połyskujących prętów.

– Jeno nie wiem, czym wszystkich puknął – mruczał Kacper, usiłując podrapać się czarną jak smoła brodą w bark. – Przeto stul paszczysko i kraty chwytaj. A żywo, bo mi łapska ciarnieją.

– Kiedy nie mogę, bo łojem, sracze syny, u dołu żeleźce wysmarowali...

– No to na "ry": trzy... – czte... – rry!

Obaj lekko przykucnęli i na dany znak – wybili się w górę, dzięki czemu Walvoord z łatwością chwycił obiema dłońmi za pręty. Odczekawszy, aż szwagier poprawi uchwyt i zwiśnie bez ruchu, Kacper popluł w dłonie, wziął rozbieg, wybił się i złapał go za kostki. Podciągnąwszy się, chwycił Walvoorda za pas, potem za młot przytroczony na plecach, skórzane epolety na ramionach i wreszcie dosięgnął kratownicy.

– Kacper!

– A czego znowu?

– A nie boiszże się, iże skończymy jako ten parob co młynarza okpił?

– Jakiego młynarza?

– No, tego z Krzemionek.

– E tam... – Kacper wspiął się po kracie najwyżej jak mógł i, chwyciwszy pręty z całych sił, odsunął ramiona i głowę do tyłu tak, by mogły stanowić podparcie. – A, powiadasz, jak skończył?

– Tego nie wiem, a i wiedzieć nie chcę. – Tym razem Walvoord, czepiając się części garderoby szwagra, przesuwał się ponad niego. – Nadto mi, że mu jeszcze przed batożeniem skórę z dupy zdjęli.

– A czemuż to?

– Pono przebrał się za wróża, któren z dziewiczych życi umi wieszczyć... – ostrożnie oparł ciżmy na ramionach Kacpra, wyprostował się, chwycił okratowań wyższego okna i ponownie zawisł.

– I co z tym wróżem? – zapytał Kacper, gdy po plecach Walvoorda dobrnął do drugich krat. Spojrzał w górę. Trzeci otwór nie był już zabezpieczony.

– Ano usiadł w karczmie podle młynarza i dalej narzekać, że mu materii do patrzenia nigdzie nie staje, bo do jednego widzenia aż dwóch dziewic potrzeba.

– A to czego, osioł jeden, w Krzemionkach szukał? – Kacper odchylił tułów i zaparł się, czując na plecach ciężar szwagra.

– Jak to czego? Młynarzówien.

– Młynarzówien? Ponoć już z dawna obiedwie fałszowane.

– He... Teraz już na pewno – Walvoord oparł stopy o ramiona Kacpra i chwycił za gzyms. Podciągnął się lekko na rękach i zniknął w ciemnym otworze. Zaraz jednak wychylił się, podając szwagrowi trzonek młota.

– A czemuż to? – zapytał Kacper, gdy stanął na gzymsie.

– Bo gadają, że jeśli co ów wróż w ich dupach wypatrzył, to chyba młynarskie wnuczęta.

– Eeeee. Dziwy skrzydlate pieprzysz – splunął przez okno i ruszył krętymi schodami w górę baszty. Po chwili zatrzymał się w ciemnościach, nie widząc drogi. – Młynarz z Krzemionek może i chłop niepiśmienny i jeno na węzełkach rachuje, ale swój rozum ma. Nie dam wiary.

– Cóż, że ma rozum, skoro chciwy. – Walvoord skrzesał ogień, rozniecił pochodnię i dołączył do szwagra. – A parob mu przy szóstej stągiewce zdradził, niby to w komitywie, do czego mu tych dziewic potrzeba. Owoż do odgadnięcia miejsca, gdzie Cyrus Perfidny skarb straceńców zakopał.

– Nasz skarb?! – Kacper o mało nie spadł w biegnącą środkiem baszty studnię.

– Taki on nasz, jak i jego. Temuż się należy, któren go pierwej znajdzie.

– I co?

– I nic. Młynarz dwie córczane dupy za vexel na pół skarbu oddał. Cztery dni kopał w pokazanym miejscu, a jak do młyna wrócił, to już ani wróża, ani mąki w spichrzu nie było.

– No i, gadasz, złapali...

– Złapać – niby złapali, wybatożyli i co tam jeszcze, ale powiadają humowie, że ten złapany wróż jakiś taki był do siebie... niepodobny.

– No, jak to? A młynarzówny? Nie rozpoznały?

– Owoż nie bardzo, bo ponoć przez całą noc, skubaniutki, od tyłu wieszczył.

– A młynarz? Przecie z nim pysk w pysk gambrinus żłopał.

– Młynarzowi za jedno było, kogo batoży. On by i z własnego dupska chętnie skórę zdjął, byle gębę przed ludźmi zratować.

– A myślisz, że... – Kacper stanął u szczytu schodów przed rzeźbionymi w smocze pyski drzwiami i dziwnie się zadumał. – Myślisz, że prawdę gadał?

– Kto?

– No, ten... niby-wróż.

– Prawdę? Wróż? – Walvoord podał szwagrowi pochodnię i odruchowo zważył ciężki młot w dłoni. Zamachnął się szeroko, lecz zastygł, czekając na zawisłą w powietrzu krotochwilę. – Bo co?

– Hmm. Nie zaglądałem ci ja do młynarskich życi, przeto że Cyrus Perfidny swego skarbu tam nie wrażał – nie poręczę. – Tu Kacper ryknął gromkim śmiechem, nieledwie cichszym od grzmotu miażdżonych toporzyskiem drzwi. Skobel nie puścił, ale dobra ćwiartka wrót zmieniła się w rozrzucone po ziemi szczapy.

Wleźli do środka. Dopiero, gdy pozapalali sterczące ze ścian pochodnie i stojące w uchwytach świece, obaj stanęli w wielkim zadziwieniu.

– ...Więc tak to pomieszkuje alchemik Sendivogius...

 

Zwisające ze stropu wiechcie suszonych ziół i sylwety wypchanych jaszczurów oplatały gęste pajęczyny. Z głębi szkaradnych paszcz, migoczących w świetle płomieni, wyzierały gołe czaszki z zatopionymi w oczodołach kryształami. Gdzieniegdzie powałę zdobiły też kości dziwacznych szkieletorów oraz wyprawione indywidua smoczych nietoperzy i szponiastego ptactwa. Wzdłuż ścian, bogatych w zdobne kotary, arrasy i malowidła, rozstawione były przedziwne sprzęty, służące do tajemnych praktyk królewskiego rzemiosła. Na półkach stały różnej grubości słoje z piaskowego szkła, retorty z długą wylewką, ogniotrwałe tygle, gliniaste flakony, miseczki i lejki, a obok nich różnochwilowe klepsydry i różnociężarne wagi. Z wiklinowych koszyków sterczały wieloforemne korzenie i bulwy, a pękate dzbanuszki przepełniały niezliczone rodzaje proszków o odmiennej barwie i sypkości.

– Magia magią – szepnął Walvoord, ściskając mocniej trzon wielkiego młota – a tłuczek tłuczkiem.

Tak to otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, obaj ruszyli przed siebie, rozglądając się uważnie i komentując każdą nową osobliwość.

– Kudłate łby... – Kacper zbliżył się do opartego o ścianę polerowanego zwierciadła, wokół którego sterczały z muru drewniane kule pokryte włosiem. – Pewnikiem tego kłacza do plugawych praktyk używa.

– Głupiś? Przecie to fałszywe czupryny. Nie pojmujesz?

Kacper zamyślił się.

– Szlachetny Sendivogius... jest... glaca? – zaśmiał się ochryple.

– Lepiej zerknij na to – Walvoord zbliżył pochodnię do cudacznego kształtu. – Ten wieszak na amulety, widzi mi się, ze smoczych pazurów.

– Potężne było smoczysko...

– Hej. Za takiego siołami płacą.

– A te talizmany... Hm, całkiem podobnymi Helvecja Koptyjka kupczy. Takież same gwiazdy różnoboczne, zdobne na każdym ramieniu inną runą. – Kacper odgarnął wisiory, lecz ze wstrętem cofnął rękę. – A to co?

– Wygląda na Dłoń Sławy.

– Dłoń Sławy? Przecie to zwykła ususzona i zamarynowana humska ręka.

Walwoord przytaknął ruchem głowy.

– Zdjęta z wisielca przy świetle księżyców. A wcześniej trza wziąć czarną kurę, która jeszcze nigdy nie zaznała koguta, uśpić ją tak, aby nie zagdakała ani razu, stanąć o północy na rozsta...

– Robota stygnie! – przerwał mu szwagier w pół słowa. – Z gadania dzieci nie będzie.

Minęli cztery piece alchemiczne różnej wielkości, wszystkie z zamkniętymi spływami, którymi rozpuszczone substancje ściekały do podstawianych naczyń. Przez chwilę krążyli po wnętrzu bez słowa, jednak nie mogąc utrzymać w sobie zdziwienia, Kacper sam przerwał milczenie.

– Kryształy miłosne! Też jakby podobne... Cała kopa! Weźże z jeden dla swojej Anaelli.

– Eee...

– Wrzuci toto do ognia, a z dymu wyłoni się postać jej ukochanego.

– Eee...

– Co! Strachasz się, żeby tam Nonphelixa nie zoczyła?

– Zamilcz, szwagier, bo u mnie tłuczek w garści! A i to wiedz, że teraz Anaella, nie chwaląc się, w inne precjozo wpatrzona.

Nie chcąc rozdrażniać Walvoorda, Kacper zmienił temat.

– A to musi być strunofon do przyzywania rosałek...

– O! Kamienne księgi...

– Młynki wróżebne...

– Wielki trójnóg. I szklana kula z ryjkiem...

– Ileż tu butli z barwnymi płynami...

– A ten pękaty Graal na ziemi...

– ...To przecie nocnik.

– Nie do wiary – stół ma nogi z humskich kręgosłupów...

– Patrz, szwagier! Rzeźbione zydle... – Kacper przysiadł na jednym z rozstawionych wokół stołu siedzisk. – Na YouPetera! Z mientkim poddupiem!

– Co się dziwować... – Walvooord zbliżył się do najobszerniejszej z półek, na której rozrzucone były zwoje i pergaminy. – Mistrz Sendivogius korzonkami żyje, a przecie i kościste dupsko chce posiedzieć... – przybliżył pochodnię, oświetlając rzędy grubych, oprawnych w skórę ksiąg z metalowymi okuciami. Wyjął zza pazuchy płaski drzeworyt i począł porównywać go z inskrypcjami na grzbietach.

– Korzonkami, powiadasz... – zaglądając w rozstawiona na stole półmisy, Kacper uśmiechał się od ucha do ucha. – Coś mi się widzi, że ten-to korzonek jeszcze rankiem po lesie hasał. – Oderwał kawał udźca i wbił w niego zęby.

– Hm... Nie ma.

– Jak to? – przerwawszy na chwilę przeżuwanie, Kacper podszedł do szwagra i, łypnąwszy mu przez ramię na drzeworyt, sam począł przeglądać księgozbiory.

– Najzwyklej. Nie ma.

– Myślisz, że karczmarz pokpił znak na drzeworycie? Bają, że jedno oko ma z kamienia.

– Nie z kamienia, jeno bielmem mu zaszło od ciągłego zerkania na sakiewkę. A inskrypcji nie pokpił, boć przecie zeszłej zimy całą noc się w nią gapił, kiedy pijany Cyrus we własnych rzygach spał.

– A wierzysz to mu? O? Ta runa – jakby trochę podobna...

– Nie, jużem sprawdzał. A co ja mam mu wierzyć czy nie wierzyć? Dał nam robotę, dał nam drzeworyt, a że cyrusowej księgi u alchemika nie ma – nie nasza przewina. – Splunął na ziemię, patrząc przed siebie na stertę rękopisów, rozrzuconych opodal kotary. – Ale swoją zapłatę od karczmarza odbierzem.

– Pierwej mu drugie oko skamienieje. Jeszcze nam każe zwrócić za gambryn, któregośmy się na zgodę ożłopali. A po prawdzie, tom nie wiedział, że masz zamiar do karczmarza wracać.

– A bo, widzisz, gdybyśmy cyrusową księgę znaleźli i oddali karczmarzowi, tobyśmy kiepami byli. Ale że księgi u alchemika nie ma, przeto po zapłatę pójdziemy, bo bieda nie z naszej przyczyny. Pewnikiem Sendivogius jeno przy gorzałce dworował, że Cyrus z nim księgę w kości przegrał. Karczmarz, pierdoła, dał wiarę, a my tu głową za darmo szafujem.

– Hej! – zgodził się Kacper. – Tedy weźmy którąśkolwiek z tych ksiąg, żeby dowód mieć, żeśmy basztę nawiedzili.

– Dla lichej zapłaty tak się ośmielać? Nie, księgi nie tkniem. Bierz jedną z tych manuskrypcyj. Najmniejszą. Ani się alchemik spostrzeże. Głowy mniej narazim, a dowód dla karczmarza tenże sam.

Podeszli do kotary. Kacper schylił się, wybrał najmniejszy, nadpalony kawałek manuskrypcji i schował za pazuchę.

– A... jak karczmarz nie zechce zapłacić?

Walvoord zerknął na tłuczka.

– Zechce.

 

Mistrz Sendivogius stał w progu, ogarniając wzrokiem rozrzucone wokół szczapy. Zadumał się.

– Widać, są jeszcze tacy – mruknęła Helvecja Koptyjka, mijając pozostałe przy futrynie szczątki drzwi – którzy nie lękają się twojej magii.

Alchemik drgnął. Rzuciwszy za siebie gniewne spojrzenie, ruszył energicznym krokiem w stronę wnętrza. W świetle jeszcze nie wygasłych pochodni zmierzał wprost do jednego z czterech pieców. W wielkim rozdrażnieniu stanął przed tym, na którym spoczywał pokaźny kształt okryty szarym płótnem. Podniósł jego połę i zajrzał pod spód. Odetchnął. Wziął się pod boki i, zupełnie nieoczekiwanie, roześmiał się na cały głos.

– Cóż cię tak rozbawiło, Sędziwuju? – zapytała Helvecja, przeglądając się w zwierciadle.

Alchemik spoważniał.

– Nie nazywaj mnie tak.

– Phh... – wzruszyła ramionami. – Sendivogius czy Sędziwuj – mnie tam w łożnicy za jedno.

– Nie o łożnicę idzie, ale o twoje przywyki. Nazwiesz mnie tak kiedy przy kmiotach i utrapienie gotowe.

Helvecja przysiadła na łożu z futer i spojrzała na niego ze zdziwieniem.

– A bo to jeden Sędziwuj w Achelonie?

– Po co kusić biedę? Cham chamu nie rówien i nigdy nie wiada, co któren zmiarkować potrafi.

– Czego ty jesteś najlepszym dowodem.

– Proszę cię, Helvecjo... – Sendivogius przełknął ślinę, by nie wybuchnąć. – Na ten raz wystarczy mi zwady z karczmarzem. Nie musisz mi przypominać...

– Czy wiesz, że ilekroć jesteś wzburzony, przemawiasz jak kmiot? Cóż ci po tym, jak cię wołają, skoro nie potrafisz się miarkować?

– Więc może ogłosimy, żem cherlawy pomiot kowalski, któren nawet do dźwigania młota się nie nadał? Pomnij, że gdyby nie moja zręczność i fach, do dzisiaj byś się swoim urodzeniem jeno oblizać mogła. I nie dręcz mnie więcej, bo w jednej kolasce jedziem!

– Mmm... – mruknęła Helvecja przewracając się na łożu. – Uwielbiam w tobie tego zwierzaczka... Do walki gotów, jeno ząbków mało.

– Dajże wreszcie spokój – rzekł alchemik pojednawczo, zerknąwszy przelotnie na smukłe nogi, widoczne pod obwisłą połą sukni.

– Więc, podejrzewasz, karczmarz chciał cię okpić?

– A któżby inny? Tylkom jemu zdradził moją z Cyrusem przygodę.

– A więc to prawda, żeś w kości o księgę grał?

– Jako żywo. A... A ty skąd o tym wiesz?

– I wygrałeś?

– Wygrałem.

Helvecja zmrużyła oczy i spojrzała przenikliwie.

– Lepiej nie spytam, co stało na drugiej szali...

– Na... na drugiej?... – Sendivogius zapłonął na twarzy. – Jak to co? Ten... Księga Inwokacji. – Próbując ukryć zmieszanie począł zawieszać na kołkach cęgi i sita, a zaraz potem układać trójnogi i miechy służące podsycaniu ognia.

– Znając Cyrusa...

– No, nie tylko. Bo jeszcze ta, y... Księga Amuletów, Księga Zwoju i Rajski Ogród Mądrości.

Podniosła się z posłania. Siedząc, patrzyła na alchemika z coraz to większą podejrzliwością.

– Pokaż.

– Co?

– Cyrusową Księgę.

– Nie da rady.

– Dlaczego?

– Bo z dymem poszła.

– Spaliłeś?...

– A po cóż mi te bazgroły, skorom je raz odliterował? Sama powiedz, czym źle zrobił – ruchem głowy wskazał potrzaskane wrota. – Gdyby nie to, już i aptekarz znałby tajemnicę skarbu, bo przecie do niego by karczmarz poleciał na czytanie.

– Więc co w niej było?

Sendivogius, zadowolony, że rozmowa idzie w inną stronę, doskoczył do pieca.

– To! – Zdarł szare płótno i spojrzał z dumą na swoje dzieło.

Helwecja zbliżyła się do ostro połyskującego odbitym światłem płomieni cudacznego kształtu.

– Budowałeś w zgodzie z radami Cyrusa?

– Otóż właśnie.

– A cóż to jest, jeśli wolno wiedzieć?

– Alembik, jeno nie byle jaki! Bo posłuchaj... – tu Sendivogius ujął swą słynną różdżkę z ufiksowanym na szczycie okiem i jął pokazywać. – Owoż ten zamykany kocioł, wkopany w osobliwą piaskową łaźnię, nie kończy się jedną rurą, jak to w innych alembikach. Nie jest to nawet jeden kocioł, a cztery "pelikany" połączone tak, że destylat z pierwszego spływa do drugiego, z drugiego do trzeciego i tak dalej. Zamiast czapy z ruchomą szyjką, Cyrus obmyślił chłodnik. To to dziwo u góry. W nim to się wszystkie pary skraplają, zanim do sąsieckich pelikanów zlecą. Trza tylko zimną wodę ze strumienia podprowadzić. O! Tu wlata, tam wylata.

Helvecja pokiwała głową.

– Ot i cała twoja alchemia... Gorzałka!

– I to baryłka dziennie! Zważ, że takiego alembika nie ma nawet książę Behemot! A transmutacją gorzałki w złoto – zajmiesz się ty. Na targowisku.

W oczach Helvecji pojawiły się łzy. Dłużej nie mogła ich taić. Płynęły po policzkach, gdy zebrała się na odwagę, by spojrzeć mu w oczy.

– Dobrze wiem, że była tylko jedna "rzecz", za którą Cyrus wymieniłby swą księgę... – Ruszyła w stronę wyjścia, lecz zatrzymała się w potrzaskanych wrotach. – A kto grywa o swoją kobietę, nie jest wart, by mu plunęła w twarz.

 

Chwilę po tym, jak Sendivogius wybiegł za Helvecją, w całej baszcie panowała cisza, mącona jedynie trzaskiem płonących pochodni. Bezruch zakłóciło dopiero falowanie kotary, obok której rozrzucone były rękopisy. Dwie krasnoludzkie głowy – jedna czarna jak smoła, druga biała jak śnieg – wychynęły zza ukrycia. Upewniwszy się, że alchemik pognał za Koptyjką, obaj bez słowa pochwycili alembik Cyrusa. Zbiegłszy z nim po schodach, minęli otwarte na roścież główne wrota baszty i przepadli w ciemnościach.

Okładka
Spis Treści
Justyna Kowalska
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Ryszard Krauze
K.Kwiecińska
Marcin Lenda
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
K.Leszczyński
Jakub Lipień
LouSac
Lucy
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
A.Mason
Michał Mazański
Rafał Mroczek
Sławomir Mrugowski
Sławomir Mrugowski
Barbara Ogłodzińska
Barbara Ogodzińska
Kamil Olszewski
Pacek
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Andrzej Pilipiuk
Eryk Ragus
Eryk Ragus
RaV
Paweł Rogiewicz
Anna Romanowicz
Jacek Rostocki
Jacek Rostocki
Tomasz J. Rybak
Ryh
Andrzej Siedlecki
Agnieszka Śliwiak
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Robert J. Szmidt
Robert J. Szmidt
Roman Szuster
W.Świdziniewski
Andrzej Świech
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
Vanderberg Club
Tomasz Winiecki
Tomasz Winiecki
Marek Wojaczek
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Robert Zang
Roger Zelazny
Dawid Zieliński
Dawid Zieliński
Zubil
Zubil
Zubil
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Artur Żarczyński
Artur Żarczyński
K.Żmuda-Niemiec
K.Żmuda-Niemiec

Archiwum cz. I
< 46 >