Archiwum FiF
| ||||||
Skarb Cyrusa
OPOWIEŚĆ PIERWSZA SKARB CYRUSA
– Pssst... Obydwa księżyce wychynęły w jednej chwili zza chmur, konturując krępe postacie przywierających do muru krasnoludów. Było ich dwóch. Pierwszy z nich, wspiąwszy się na ramiona drugiego, usiłował chwycić kratę najniżej położonego okna baszty. – Szwagier... Nie doczekawszy się odpowiedzi po raz drugi, Walvoord pochylił głowę i opierając białą brodę na piersiach omalże zawołał: – Pssst! Kacper!! – No i czego tam na górze mordą chlapiesz?! – A boś to głuchy, czy jak? Odpowiadaj, kiedy wołają. – Zamknijże się lepiej, bo kto usłyszy. – Tedy podnieś mnie wyżej, bo mi do kraty pół chłopa brakuje. – Stawaj! Kacper zgiął łokcie, układając dłonie w szpon skierowany ku górze. Walvoord, namacawszy stopą tak skonstruowane podpory, po kolei wsunął w nie ostrożnie obie ciżmy. – Ot, na gadkę go przy robocie wzięło... – bez najmniejszego wysiłku Kacper podniósł szwagra, prostując ręce nad głową. – A ktoż może słyszeć, skoroś służebnym cerbom łby powyginał? – Nicem nie powyginał! Śpią jeno, niby te harpie w przeromblu. – Uchowaj mnie, YouPeterze, od takiego snu – Walvoord stęknął z wysiłku, lecz jego palce ześlizgnęły się z dziwnie połyskujących prętów. – Jeno nie wiem, czym wszystkich puknął – mruczał Kacper, usiłując podrapać się czarną jak smoła brodą w bark. – Przeto stul paszczysko i kraty chwytaj. A żywo, bo mi łapska ciarnieją. – Kiedy nie mogę, bo łojem, sracze syny, u dołu żeleźce wysmarowali... – No to na "ry": trzy... – czte... – rry! Obaj lekko przykucnęli i na dany znak – wybili się w górę, dzięki czemu Walvoord z łatwością chwycił obiema dłońmi za pręty. Odczekawszy, aż szwagier poprawi uchwyt i zwiśnie bez ruchu, Kacper popluł w dłonie, wziął rozbieg, wybił się i złapał go za kostki. Podciągnąwszy się, chwycił Walvoorda za pas, potem za młot przytroczony na plecach, skórzane epolety na ramionach i wreszcie dosięgnął kratownicy. – Kacper! – A czego znowu? – A nie boiszże się, iże skończymy jako ten parob co młynarza okpił? – Jakiego młynarza? – No, tego z Krzemionek. – E tam... – Kacper wspiął się po kracie najwyżej jak mógł i, chwyciwszy pręty z całych sił, odsunął ramiona i głowę do tyłu tak, by mogły stanowić podparcie. – A, powiadasz, jak skończył? – Tego nie wiem, a i wiedzieć nie chcę. – Tym razem Walvoord, czepiając się części garderoby szwagra, przesuwał się ponad niego. – Nadto mi, że mu jeszcze przed batożeniem skórę z dupy zdjęli. – A czemuż to? – Pono przebrał się za wróża, któren z dziewiczych życi umi wieszczyć... – ostrożnie oparł ciżmy na ramionach Kacpra, wyprostował się, chwycił okratowań wyższego okna i ponownie zawisł. – I co z tym wróżem? – zapytał Kacper, gdy po plecach Walvoorda dobrnął do drugich krat. Spojrzał w górę. Trzeci otwór nie był już zabezpieczony. – Ano usiadł w karczmie podle młynarza i dalej narzekać, że mu materii do patrzenia nigdzie nie staje, bo do jednego widzenia aż dwóch dziewic potrzeba. – A to czego, osioł jeden, w Krzemionkach szukał? – Kacper odchylił tułów i zaparł się, czując na plecach ciężar szwagra. – Jak to czego? Młynarzówien. – Młynarzówien? Ponoć już z dawna obiedwie fałszowane. – He... Teraz już na pewno – Walvoord oparł stopy o ramiona Kacpra i chwycił za gzyms. Podciągnął się lekko na rękach i zniknął w ciemnym otworze. Zaraz jednak wychylił się, podając szwagrowi trzonek młota. – A czemuż to? – zapytał Kacper, gdy stanął na gzymsie. – Bo gadają, że jeśli co ów wróż w ich dupach wypatrzył, to chyba młynarskie wnuczęta. – Eeeee. Dziwy skrzydlate pieprzysz – splunął przez okno i ruszył krętymi schodami w górę baszty. Po chwili zatrzymał się w ciemnościach, nie widząc drogi. – Młynarz z Krzemionek może i chłop niepiśmienny i jeno na węzełkach rachuje, ale swój rozum ma. Nie dam wiary. – Cóż, że ma rozum, skoro chciwy. – Walvoord skrzesał ogień, rozniecił pochodnię i dołączył do szwagra. – A parob mu przy szóstej stągiewce zdradził, niby to w komitywie, do czego mu tych dziewic potrzeba. Owoż do odgadnięcia miejsca, gdzie Cyrus Perfidny skarb straceńców zakopał. – Nasz skarb?! – Kacper o mało nie spadł w biegnącą środkiem baszty studnię. – Taki on nasz, jak i jego. Temuż się należy, któren go pierwej znajdzie. – I co? – I nic. Młynarz dwie córczane dupy za vexel na pół skarbu oddał. Cztery dni kopał w pokazanym miejscu, a jak do młyna wrócił, to już ani wróża, ani mąki w spichrzu nie było. – No i, gadasz, złapali... – Złapać – niby złapali, wybatożyli i co tam jeszcze, ale powiadają humowie, że ten złapany wróż jakiś taki był do siebie... niepodobny. – No, jak to? A młynarzówny? Nie rozpoznały? – Owoż nie bardzo, bo ponoć przez całą noc, skubaniutki, od tyłu wieszczył. – A młynarz? Przecie z nim pysk w pysk gambrinus żłopał. – Młynarzowi za jedno było, kogo batoży. On by i z własnego dupska chętnie skórę zdjął, byle gębę przed ludźmi zratować. – A myślisz, że... – Kacper stanął u szczytu schodów przed rzeźbionymi w smocze pyski drzwiami i dziwnie się zadumał. – Myślisz, że prawdę gadał? – Kto? – No, ten... niby-wróż. – Prawdę? Wróż? – Walvoord podał szwagrowi pochodnię i odruchowo zważył ciężki młot w dłoni. Zamachnął się szeroko, lecz zastygł, czekając na zawisłą w powietrzu krotochwilę. – Bo co? – Hmm. Nie zaglądałem ci ja do młynarskich życi, przeto że Cyrus Perfidny swego skarbu tam nie wrażał – nie poręczę. – Tu Kacper ryknął gromkim śmiechem, nieledwie cichszym od grzmotu miażdżonych toporzyskiem drzwi. Skobel nie puścił, ale dobra ćwiartka wrót zmieniła się w rozrzucone po ziemi szczapy. Wleźli do środka. Dopiero, gdy pozapalali sterczące ze ścian pochodnie i stojące w uchwytach świece, obaj stanęli w wielkim zadziwieniu. – ...Więc tak to pomieszkuje alchemik Sendivogius...
Zwisające ze stropu wiechcie suszonych ziół i sylwety wypchanych jaszczurów oplatały gęste pajęczyny. Z głębi szkaradnych paszcz, migoczących w świetle płomieni, wyzierały gołe czaszki z zatopionymi w oczodołach kryształami. Gdzieniegdzie powałę zdobiły też kości dziwacznych szkieletorów oraz wyprawione indywidua smoczych nietoperzy i szponiastego ptactwa. Wzdłuż ścian, bogatych w zdobne kotary, arrasy i malowidła, rozstawione były przedziwne sprzęty, służące do tajemnych praktyk królewskiego rzemiosła. Na półkach stały różnej grubości słoje z piaskowego szkła, retorty z długą wylewką, ogniotrwałe tygle, gliniaste flakony, miseczki i lejki, a obok nich różnochwilowe klepsydry i różnociężarne wagi. Z wiklinowych koszyków sterczały wieloforemne korzenie i bulwy, a pękate dzbanuszki przepełniały niezliczone rodzaje proszków o odmiennej barwie i sypkości. – Magia magią – szepnął Walvoord, ściskając mocniej trzon wielkiego młota – a tłuczek tłuczkiem. Tak to otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, obaj ruszyli przed siebie, rozglądając się uważnie i komentując każdą nową osobliwość. – Kudłate łby... – Kacper zbliżył się do opartego o ścianę polerowanego zwierciadła, wokół którego sterczały z muru drewniane kule pokryte włosiem. – Pewnikiem tego kłacza do plugawych praktyk używa. – Głupiś? Przecie to fałszywe czupryny. Nie pojmujesz? Kacper zamyślił się. – Szlachetny Sendivogius... jest... glaca? – zaśmiał się ochryple. – Lepiej zerknij na to – Walvoord zbliżył pochodnię do cudacznego kształtu. – Ten wieszak na amulety, widzi mi się, ze smoczych pazurów. – Potężne było smoczysko... – Hej. Za takiego siołami płacą. – A te talizmany... Hm, całkiem podobnymi Helvecja Koptyjka kupczy. Takież same gwiazdy różnoboczne, zdobne na każdym ramieniu inną runą. – Kacper odgarnął wisiory, lecz ze wstrętem cofnął rękę. – A to co? – Wygląda na Dłoń Sławy. – Dłoń Sławy? Przecie to zwykła ususzona i zamarynowana humska ręka. Walwoord przytaknął ruchem głowy. – Zdjęta z wisielca przy świetle księżyców. A wcześniej trza wziąć czarną kurę, która jeszcze nigdy nie zaznała koguta, uśpić ją tak, aby nie zagdakała ani razu, stanąć o północy na rozsta... – Robota stygnie! – przerwał mu szwagier w pół słowa. – Z gadania dzieci nie będzie. Minęli cztery piece alchemiczne różnej wielkości, wszystkie z zamkniętymi spływami, którymi rozpuszczone substancje ściekały do podstawianych naczyń. Przez chwilę krążyli po wnętrzu bez słowa, jednak nie mogąc utrzymać w sobie zdziwienia, Kacper sam przerwał milczenie. – Kryształy miłosne! Też jakby podobne... Cała kopa! Weźże z jeden dla swojej Anaelli. – Eee... – Wrzuci toto do ognia, a z dymu wyłoni się postać jej ukochanego. – Eee... – Co! Strachasz się, żeby tam Nonphelixa nie zoczyła? – Zamilcz, szwagier, bo u mnie tłuczek w garści! A i to wiedz, że teraz Anaella, nie chwaląc się, w inne precjozo wpatrzona. Nie chcąc rozdrażniać Walvoorda, Kacper zmienił temat. – A to musi być strunofon do przyzywania rosałek... – O! Kamienne księgi... – Młynki wróżebne... – Wielki trójnóg. I szklana kula z ryjkiem... – Ileż tu butli z barwnymi płynami... – A ten pękaty Graal na ziemi... – ...To przecie nocnik. – Nie do wiary – stół ma nogi z humskich kręgosłupów... – Patrz, szwagier! Rzeźbione zydle... – Kacper przysiadł na jednym z rozstawionych wokół stołu siedzisk. – Na YouPetera! Z mientkim poddupiem! – Co się dziwować... – Walvooord zbliżył się do najobszerniejszej z półek, na której rozrzucone były zwoje i pergaminy. – Mistrz Sendivogius korzonkami żyje, a przecie i kościste dupsko chce posiedzieć... – przybliżył pochodnię, oświetlając rzędy grubych, oprawnych w skórę ksiąg z metalowymi okuciami. Wyjął zza pazuchy płaski drzeworyt i począł porównywać go z inskrypcjami na grzbietach. – Korzonkami, powiadasz... – zaglądając w rozstawiona na stole półmisy, Kacper uśmiechał się od ucha do ucha. – Coś mi się widzi, że ten-to korzonek jeszcze rankiem po lesie hasał. – Oderwał kawał udźca i wbił w niego zęby. – Hm... Nie ma. – Jak to? – przerwawszy na chwilę przeżuwanie, Kacper podszedł do szwagra i, łypnąwszy mu przez ramię na drzeworyt, sam począł przeglądać księgozbiory. – Najzwyklej. Nie ma. – Myślisz, że karczmarz pokpił znak na drzeworycie? Bają, że jedno oko ma z kamienia. – Nie z kamienia, jeno bielmem mu zaszło od ciągłego zerkania na sakiewkę. A inskrypcji nie pokpił, boć przecie zeszłej zimy całą noc się w nią gapił, kiedy pijany Cyrus we własnych rzygach spał. – A wierzysz to mu? O? Ta runa – jakby trochę podobna... – Nie, jużem sprawdzał. A co ja mam mu wierzyć czy nie wierzyć? Dał nam robotę, dał nam drzeworyt, a że cyrusowej księgi u alchemika nie ma – nie nasza przewina. – Splunął na ziemię, patrząc przed siebie na stertę rękopisów, rozrzuconych opodal kotary. – Ale swoją zapłatę od karczmarza odbierzem. – Pierwej mu drugie oko skamienieje. Jeszcze nam każe zwrócić za gambryn, któregośmy się na zgodę ożłopali. A po prawdzie, tom nie wiedział, że masz zamiar do karczmarza wracać. – A bo, widzisz, gdybyśmy cyrusową księgę znaleźli i oddali karczmarzowi, tobyśmy kiepami byli. Ale że księgi u alchemika nie ma, przeto po zapłatę pójdziemy, bo bieda nie z naszej przyczyny. Pewnikiem Sendivogius jeno przy gorzałce dworował, że Cyrus z nim księgę w kości przegrał. Karczmarz, pierdoła, dał wiarę, a my tu głową za darmo szafujem. – Hej! – zgodził się Kacper. – Tedy weźmy którąśkolwiek z tych ksiąg, żeby dowód mieć, żeśmy basztę nawiedzili. – Dla lichej zapłaty tak się ośmielać? Nie, księgi nie tkniem. Bierz jedną z tych manuskrypcyj. Najmniejszą. Ani się alchemik spostrzeże. Głowy mniej narazim, a dowód dla karczmarza tenże sam. Podeszli do kotary. Kacper schylił się, wybrał najmniejszy, nadpalony kawałek manuskrypcji i schował za pazuchę. – A... jak karczmarz nie zechce zapłacić? Walvoord zerknął na tłuczka. – Zechce.
Mistrz Sendivogius stał w progu, ogarniając wzrokiem rozrzucone wokół szczapy. Zadumał się. – Widać, są jeszcze tacy – mruknęła Helvecja Koptyjka, mijając pozostałe przy futrynie szczątki drzwi – którzy nie lękają się twojej magii. Alchemik drgnął. Rzuciwszy za siebie gniewne spojrzenie, ruszył energicznym krokiem w stronę wnętrza. W świetle jeszcze nie wygasłych pochodni zmierzał wprost do jednego z czterech pieców. W wielkim rozdrażnieniu stanął przed tym, na którym spoczywał pokaźny kształt okryty szarym płótnem. Podniósł jego połę i zajrzał pod spód. Odetchnął. Wziął się pod boki i, zupełnie nieoczekiwanie, roześmiał się na cały głos. – Cóż cię tak rozbawiło, Sędziwuju? – zapytała Helvecja, przeglądając się w zwierciadle. Alchemik spoważniał. – Nie nazywaj mnie tak. – Phh... – wzruszyła ramionami. – Sendivogius czy Sędziwuj – mnie tam w łożnicy za jedno. – Nie o łożnicę idzie, ale o twoje przywyki. Nazwiesz mnie tak kiedy przy kmiotach i utrapienie gotowe. Helvecja przysiadła na łożu z futer i spojrzała na niego ze zdziwieniem. – A bo to jeden Sędziwuj w Achelonie? – Po co kusić biedę? Cham chamu nie rówien i nigdy nie wiada, co któren zmiarkować potrafi. – Czego ty jesteś najlepszym dowodem. – Proszę cię, Helvecjo... – Sendivogius przełknął ślinę, by nie wybuchnąć. – Na ten raz wystarczy mi zwady z karczmarzem. Nie musisz mi przypominać... – Czy wiesz, że ilekroć jesteś wzburzony, przemawiasz jak kmiot? Cóż ci po tym, jak cię wołają, skoro nie potrafisz się miarkować? – Więc może ogłosimy, żem cherlawy pomiot kowalski, któren nawet do dźwigania młota się nie nadał? Pomnij, że gdyby nie moja zręczność i fach, do dzisiaj byś się swoim urodzeniem jeno oblizać mogła. I nie dręcz mnie więcej, bo w jednej kolasce jedziem! – Mmm... – mruknęła Helvecja przewracając się na łożu. – Uwielbiam w tobie tego zwierzaczka... Do walki gotów, jeno ząbków mało. – Dajże wreszcie spokój – rzekł alchemik pojednawczo, zerknąwszy przelotnie na smukłe nogi, widoczne pod obwisłą połą sukni. – Więc, podejrzewasz, karczmarz chciał cię okpić? – A któżby inny? Tylkom jemu zdradził moją z Cyrusem przygodę. – A więc to prawda, żeś w kości o księgę grał? – Jako żywo. A... A ty skąd o tym wiesz? – I wygrałeś? – Wygrałem. Helvecja zmrużyła oczy i spojrzała przenikliwie. – Lepiej nie spytam, co stało na drugiej szali... – Na... na drugiej?... – Sendivogius zapłonął na twarzy. – Jak to co? Ten... Księga Inwokacji. – Próbując ukryć zmieszanie począł zawieszać na kołkach cęgi i sita, a zaraz potem układać trójnogi i miechy służące podsycaniu ognia. – Znając Cyrusa... – No, nie tylko. Bo jeszcze ta, y... Księga Amuletów, Księga Zwoju i Rajski Ogród Mądrości. Podniosła się z posłania. Siedząc, patrzyła na alchemika z coraz to większą podejrzliwością. – Pokaż. – Co? – Cyrusową Księgę. – Nie da rady. – Dlaczego? – Bo z dymem poszła. – Spaliłeś?... – A po cóż mi te bazgroły, skorom je raz odliterował? Sama powiedz, czym źle zrobił – ruchem głowy wskazał potrzaskane wrota. – Gdyby nie to, już i aptekarz znałby tajemnicę skarbu, bo przecie do niego by karczmarz poleciał na czytanie. – Więc co w niej było? Sendivogius, zadowolony, że rozmowa idzie w inną stronę, doskoczył do pieca. – To! – Zdarł szare płótno i spojrzał z dumą na swoje dzieło. Helwecja zbliżyła się do ostro połyskującego odbitym światłem płomieni cudacznego kształtu. – Budowałeś w zgodzie z radami Cyrusa? – Otóż właśnie. – A cóż to jest, jeśli wolno wiedzieć? – Alembik, jeno nie byle jaki! Bo posłuchaj... – tu Sendivogius ujął swą słynną różdżkę z ufiksowanym na szczycie okiem i jął pokazywać. – Owoż ten zamykany kocioł, wkopany w osobliwą piaskową łaźnię, nie kończy się jedną rurą, jak to w innych alembikach. Nie jest to nawet jeden kocioł, a cztery "pelikany" połączone tak, że destylat z pierwszego spływa do drugiego, z drugiego do trzeciego i tak dalej. Zamiast czapy z ruchomą szyjką, Cyrus obmyślił chłodnik. To to dziwo u góry. W nim to się wszystkie pary skraplają, zanim do sąsieckich pelikanów zlecą. Trza tylko zimną wodę ze strumienia podprowadzić. O! Tu wlata, tam wylata. Helvecja pokiwała głową. – Ot i cała twoja alchemia... Gorzałka! – I to baryłka dziennie! Zważ, że takiego alembika nie ma nawet książę Behemot! A transmutacją gorzałki w złoto – zajmiesz się ty. Na targowisku. W oczach Helvecji pojawiły się łzy. Dłużej nie mogła ich taić. Płynęły po policzkach, gdy zebrała się na odwagę, by spojrzeć mu w oczy. – Dobrze wiem, że była tylko jedna "rzecz", za którą Cyrus wymieniłby swą księgę... – Ruszyła w stronę wyjścia, lecz zatrzymała się w potrzaskanych wrotach. – A kto grywa o swoją kobietę, nie jest wart, by mu plunęła w twarz.
Chwilę po tym, jak Sendivogius wybiegł za Helvecją, w całej baszcie panowała cisza, mącona jedynie trzaskiem płonących pochodni. Bezruch zakłóciło dopiero falowanie kotary, obok której rozrzucone były rękopisy. Dwie krasnoludzkie głowy – jedna czarna jak smoła, druga biała jak śnieg – wychynęły zza ukrycia. Upewniwszy się, że alchemik pognał za Koptyjką, obaj bez słowa pochwycili alembik Cyrusa. Zbiegłszy z nim po schodach, minęli otwarte na roścież główne wrota baszty i przepadli w ciemnościach. |
||||||