Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Katarzyna i Karolina Urbańskie Literatura
<<<strona 63>>>

 

Wielka nagroda

 

 

Burza przybierała na sile. Błysk, grzmot.... i kolejny piorun, niczym mało wykwalifikowany krawiec, przeszył nieboskłon Krainy Całkiem Dużego Smoka. Deszcz padał od dłuższego czasu i wyglądało na to, że wcale nie miał zamiaru przestać.

W miasteczku Pod Zgniłą Strzechą pogoda już od kilku dni dawała się we znaki i zakłócała codzienny tryb życia jego mieszkańców. Skutki ulewy najbardziej odczuwali drobni handlarze i początkujący kołodzieje, którzy w żaden sposób nie mogli pozbyć się towaru. Nawet cieszące się zazwyczaj wielkim powodzeniem przepaski biodrowe z autografem władcy nie znalazły dzisiaj nabywcy, nie wspominając już o "Wspaniałych Smoczych Ozorkach Trolla zwanego Nieporadnym".

Na ulicach miasta panowała pustka. Nikt nie zaryzykował wyjścia na zewnątrz, doszedłszy wcześniej do wniosku, iż lepiej jest już być katowanym filozoficznymi rozważaniami wuja czy pradziada, niż wystawić nos na taką ulewę.

Księżyc, usunięty na bok, z dala od rozszalałych piorunów, ze spokojem obserwował senną krainę. Już na początku warty, jego błędny wzrok przykuły dwie postaci, które chroniąc się przed deszczem, zasiadły pod olbrzymim drzewem rosnącym w samym centrum okolicznej polany. Warto wspomnieć, iż była ona miejscem niezwykłym, gdyż tylko tam istniała możliwość ujrzenia niesamowitych kamieni posiadających zdolność deklamowania wierszy z pamięci. Ponadto wystawiały one raz do roku "Wielki Festiwal Skrzaciej Poezji Śpiewanej". Głównym i charakterystycznym motywem każdego utworu był refren "Uha- ha!", podczas którego wskazane było donośne tupanie wszelkimi kończynami i uderzenie się kuflem miodu ze swym sąsiadem. Właśnie ta część widowiska cieszyła się największym uznaniem publiczności, za każdym razem licznie ściągającej w to miejsce.

Tymczasem przyjrzyjmy się bliżej tajemniczym osobnikom. Polaną wstrząsnął kolejny grzmot, a błysk rozjaśnił na chwilę całą okolicę.

– 135....- odezwała się jedna z postaci siedzących pod drzewem. Głos miała smętny niczym wieśniak, który licząc taczki z nawozem, doliczył się o jedną za mało.

–  Ach, Keelan! Przestań już! Rozpraszasz moje myśli! Właśnie rozważałem...uh! Nie cierpię tego kapelusza!- mówiąc to, druga z przebywających pod drzewem postaci nerwowym ruchem poprawiła obszerne nakrycie głowy, które w najmniej spodziewanym momencie zsunęło jej się na oczy. Był to dość nietypowy kapelusz- olbrzymi, szpiczasty, z niewiarygodnie dużym rondem. Za zieloną wstęgą, którą był owinięty, znajdowało się strusie pióro, aktualnie lekko oklapnięte z powodu deszczu.

Właściciel tego dziwnego nakrycia głowy poruszył się niespokojnie i po chwili zastanowienia przykucnął bliżej pnia. Był to wysoki, chudy młodzieniec o wyglądzie chłystka z kaprawymi oczkami, nosem niczym dziób kruka i wiekiem w sam raz pozwalającym na podjęcie nauki w Uczelni Zgłębiania Tajników Wiedzy Magicznej Na Podstawie Wykresów i Diagramów. Jego strój budził pewne, głębsze refleksje. Już na pierwszy rzut oka widać było, iż człowiek ten pochodzi z dalekich stron, być może zza Smoczego Morza? Ubiór jego był typowy dla Pielgrzyma, kogoś obcego i zagubionego, kogoś, kto w kółko zadaje sobie jedno pytanie: "Co ja tu w ogóle robię i gdzie jest ten facet, który miał na mnie czekać przy tawernie?"

Mocniejszy powiew wiatru ocknął przysypiającego przybysza. Ten zatrząsł się z zimna i owinął szczelniej swą długą szatą. Narzucił też kaptur, co stanowiło nie lada wyczyn, gdyż chłopak miał już na głowie ów wielki kapelusz. Cała jego postać przywoływała na myśl mało przekonywującego kuglarza lub początkującego fakira.

Kolejny grzmot wstrząsnął okolicą, a błysk podrażnił przekrwione oczy podróżnika zwanego Keelanem.

– 136...- stwierdził bez większego zdziwienia. Był o wiele niższy od swego przyjaciela. Jego twarz wydawała się być wyryta z kamienia, nigdy nie zmieniała swego wyrazu, który przedstawiał lekkie rozczarowanie przemieszane z czymś na podobieństwo niemiłego zaskoczenia. Głowę jego, dość szczelnie, okrywała pilotka, zaś szyję chronił od wiatru wysoko postawiony kołnierz. Cały Keelan prezentował się dość tajemniczo. Patrząc na tego osobnika, miało się to dziwne uczucie, że lepiej się nie przyglądać i pójść sobie zanim zobaczy się coś, czego wolałoby się nigdy nie widzieć.

Nagle , zupełnie niespodziewanie, bez żadnego ostrzeżenia polaną wstrząsnął kolejny grzmot, który rozbudził drzemiących pod drzewem wędrowców.

– Aaaaagh! Nie wytrzymam tego ani chwili dłużej! Przecież nie było błysku, który zapowiedziałby zbliżający się grzmot! To niesprawiedliwe! Nawet nie zdążyłem zatkać sobie uszu! Jeszcze trochę, a wpadnę w nerwicę, dostanę zawału albo osiwieję i dalszą część zadania będziesz musiał wykonać sam...A tak w ogóle....- przemówienie młodzieńca zakłócił, zsunięty gwałtownie na oczy, kapelusz. I stało się! Tok myślenia chłopaka został ponownie przerwany. Była to jedna z tych rzeczy, których ów młodzian, nie nachalnej urody, nie lubił najbardziej. Powodowało całkowitą dekoncentrację i musiała minąć bardzo długa chwila zanim powrócił tok rozumowania i wszystko było jak dawniej.

– Eee....o czym to ja mówiłem?- zapytał młodzian z nadzieją w głosie, wykonując przy tym serię niezidentyfikowanych ruchów rękoma, mających na celu odsłonięcie oczu.

– To tylko 137 grzmot, Renny. Śpij dalej, wtedy czas mija o wiele szybciej.- odezwał się Keelan, stłumionym przez kołnierz kapoty, głosem.

Mocny powiew wiatru zatrząsł gałęziami i kilka drobnych listków spadło na głowy schronionych pod drzewem przyjaciół. Renny poprawił swój kapelusz i postanowił zagadnąć. Miały to być jakieś pokrzepiające słowa....po chwili namysłu powiedział:

– Ale pada!...zmokliśmy chyba do suchej nitki...- Młodzian odkaszlnął nerwowo, a ponieważ Keelan się nie odzywał, spróbował jeszcze raz.

– Słuchaj Keelan...deszcz zaraz przejdzie...chyba. Ruszymy dalej...zresztą burza już się kończy....- Jego wypowiedź przerwał kolejny grzmot. Nawałnica rozpętała się na dobre i właśnie odbywał się jej punkt kulminacyjny. Wszystko wydawało się wirować wokoło. Polana była szara od piasku, gałęzie i liście, gdzieniegdzie także żaby, przelatywały nad głową zdezorientowanego Renny’ego.

Wtem, wśród tego zgiełku, odezwał się ludzki głos, nie należący do żadnego z przyjaciół. Dochodził od strony Ognistego Lasu i po chwili nie było wątpliwości do kogo należał, bowiem na polanę wytoczył się miejscowy wieśniak. Był to krępy człowiek o rumianej twarzy i oczkach niczym dwa ziarenka grochu. Rozejrzał się wokoło i siorbnął z, trzymanego w ręce, kufla.. Po chwili, pośród licznych, niekontrolowanych czknięć, zabełkotał:

– Uha- ha...chiiik! Uha- chiiik- ha, bracie! chiiik!......- Powiedział, po czym zamachnął się kuflem. Trafił w pustkę, zakręcił się chwiejnie i upadł. Za moment znów był na nogach, a jego kufel lśnił w świetle księżyca. Wieśniak wzruszył ramionami, szybko opróżnił swe naczynie i niepewnym krokiem udał się w stronę Ognistego Lasu.

Renny przyglądał się temu w otępieniu. Po chwili odezwał się zamyślonym głosem:

– Hmm....To naprawdę dziwne miejsce...., prawda Keelan?- Odpowiedzią był jedynie szum deszczu i wycie wiatru..., a może czegoś jeszcze. Młodzieniec wolał nie dociekać co to było, gdyż bardziej od dziwnych odgłosów, zaniepokoiło go milczenie Keelana. Spróbował jeszcze raz:

– Hej Keelan! Widziałeś jego kufel? Fajny był, no nie?...- I tym razem także cisza. Renny, lekko już zniecierpliwiony, poprawił kapelusz i rozejrzał się wkoło. Po bliższych i dalszych oględzinach doszedł do zadziwiającego wniosku: Keelan zniknął! Na dodatek pod drzewem nie było już ani kawałka suchego miejsca. Renny westchnął i usiadł na trawie. Wpadł w panikę.

***

Chyba tak to już jest, że w każdej niezwykłej Krainie musi się znaleźć choćby jedno miejsce, jakaś maleńka mieścina, szczególnie upodobana przez magów, czarnoksiężników, złoczyńców, szubrawców i kaznodziei. Znajduje się ona najczęściej w jakimś zacisznym zakątku, gdzie nikogo nie dziwią latające żaby i zawody skrzaciego stepowania w błocie. Takie właśnie jest miasteczko Pod Zgniłą Strzechą., miejsce obfitujące w skandale, na które wszyscy tylko czekają. Najczęściej dotyczą one magów i czarnoksiężników, prowadzących ze sobą ciągłą rywalizację o zaklęcia. Prześcigają się w ich wymyślaniu, a potem wypróbowują je na czym popadnie.

Gdyby jakiś dociekliwy osobnik pokusił się zapytać przypadkowego mieszkańca Zgniłej Strzechy o najgłośniejszy skandal ostatnich dni, ten z pewnością opowiedziałby mu historię Szczerbatego- ostatniej ofiary niecnych poczynań magów. Człowiek ten od zawsze cieszył się dużym szacunkiem wśród mieszkańców. Należał do tego typu ludzi, o których bez obawy można było powiedzieć "równy gość" i postawić kufel miodu w tawernie "Pod Obruszonym Smokiem". Był znany ze swej uczynności i dobroci.. Chętnie pomagał innym, ale tylko pod warunkiem, że sam na tym zyskał. Mieszkał wraz z żoną na obrzeżach mieściny, gdzie prowadził małe gospodarstwo. Zajmował się hodowlą świń i trzeba przyznać, że miał z tego niemałe korzyści.

Co roku w miasteczku odbywały się "Świńskie Zawody Karciane"- należały one do tradycji. Mieszkańcy Zgniłej Strzechy nie wyobrażali sobie Dnia Piosenki Mówionej bez tych zawodów. Za każdym razem dostarczały one wiele emocji i radości, pomimo iż zwycięzca był wszystkim znany już przed rozpoczęciem pojedynku. Od wielu lat główną nagrodę odbierała ta sama świnia, podopieczna Szczerbatego, pieszczotliwie przez niego nazywana Wodzisławem.

Życie Szczerbatego upływało spokojnie. Miał kochającą żonę, świnię i ogólnie był szczęśliwym człowiekiem. Ponadto wywodził się z bardzo starego rodu Szczerbatych. Twierdził też, że nazwisko od zawsze przynosiło mu szczęście. Nazwa rodu, z którego pochodził, nie była jednak przypadkowa. Przodek Szczerbatego był bardzo rozrywkowym człowiekiem, a jego życie stanowiło wybuchową mieszankę biesiad, zabaw pod gołym niebem i wielu kufli miodu. To on był pomysłodawcą konkursu "Wypij za dwóch- więcej zyskasz", który stał się tradycją w karczmie "Pod Obruszonym Smokiem" Na jednej z takich biesiad doszło do niemiłego incydentu. Przodek Szczerbatego wypił za dwóch....i nic nie zyskał. Został zdyskwalifikowany za "picie z 10 kufli jednocześnie, potłuczenie jednego i pomaganie sobie nosem". W rezultacie kłamliwy uczestnik wdał się w bójkę z barmanem, potłukł kolejne dwa kufle i wybił sobie przednie zęby. Od tamtej pory nazywano go Szczerbatym, a przydomek ten przechodził z pokolenia na pokolenie. Wszystko działo się zgodnie z teorią Kanark’a, który twierdził, że "cechy nabyte podczas życia jednostki są przekazywane kolejnym pokoleniom i choćbyś nie wiem, co robił, to i tak je odziedziczysz". Wszyscy z rodu Szczerbatych mieli więc od urodzenia ubytki dwóch przednich zębów. Jednak, jak się okazało, nic nie jest wieczne- nawet szczerba.

Pewnego pięknego poranka Szczerbaty, budząc się, stwierdził z niemałym przestrachem, iż jego szczerba zniknęła , a na jej miejscu pojawiły się dwa żółte zęby. To wydarzenie stanowiło początek końca naszego wieśniaka. Jak później udowodniono, wszystkiemu winien był jeden z początkujących magów, który bawił się zaklęciami nieopodal gospodarstwa. Z jego nieudolnych tłumaczeń wynikało, że wiatr, który tego dnia był wyjątkowo silny, musiał przywiać jego zaklęcia aż w okolice domu Szczerbatego. W żadnym kodeksie karnym nie było najmniejszej wzmianki o tym, jak postępować z wiatrem, w związku z tym sprawa z czasem ucichła. Szczerbaty zaś został zmuszony do zapłacenia kary grzywny za "zastraszanie obywateli miasteczka i rzucanie niestosownych uwag pod adresem wiatru".

Kolejnym nieszczęściem jakie nawiedziło dom Szczerbatego było odejście świni. Nieszczęśliwie zakochana w wieprzu z sąsiedztwa, odmówiła dalszej współpracy i opuściła swego opiekuna, pozostawiając mu stosy długów do spłacenia, gdyż ostatnimi czasy dość dużo przegrała w karty. Wkrótce potem, w ślad za świnią, udała się żona Szczerbatego. Stwierdziła, że jej mąż bardzo niekorzystnie prezentuje się bez ubytków i przeprowadziła się do innej osady.

Szczerbaty tymczasem utwierdził się w przekonaniu, iż wszystkiemu winien jest brak szczerby. Ponadto nie stać go było na spłacenie wszystkich długów dawnej mistrzyni "Świńskich Zawodów Karcianych", więc wyprowadził z gospodarstwa i osiedlił gdzieś pod miasteczkiem. Podobno wszedł w korzystny układ z leśnikami: on wyplatał im koszyki, a oni dostarczali mu resztki swego pożywienia.

Po odejściu Szczerbatego ludność Zgniłej Strzechy zaczęła się zastanawiać, czy kolejne "Świńskie Zawody Karciane" powinny się odbyć. Po długich godzinach ożywionej dyskusji i wielu litrach miodu zadecydowano, iż zostaną one odwołane na jakiś czas. Lecz czym byłaby osada Pod Zgniłą Strzechą bez swych widowiskowych zawodów? Pusta niczym kufel bez zacieków z miodu i smutna jak miauczenie głodnego kota, zamkniętego za karę w beczce, a co najważniejsze- nie zwabiłaby corocznych bywalców i turystów. Wójt Zgniłej Strzechy- niejaki Sędziwiec Ryjowaty, doszedł do wniosku, że konieczny jest powrót do przeszłości, do starych tradycji i obyczajów.....do Święta Farbowania Baranów.

 

                                                               ***

 

Minuty mijały, a Keelan się nie pojawiał. Burza powoli odchodziła na zachód. Grzmoty stawały się coraz rzadsze, wiatr malał. Zaczynało świtać i wydawać by się mogło, że najgorsze już minęło. Ale nie dla wszystkich. Renny był niespokojny, zniknięcie przyjaciela bardzo go irytowało. Zupełnie nie wiedział, co powinien teraz zrobić.

– Keelan nigdy tak się nie zachowywał...chociaż....czyżby chodziło o ten incydent z sową Puszczykiem?- zastanawiał się młodzian.- Taaak....Keelan bardzo to później przeżywał. Nie dał sobie wytłumaczyć, że to nie była jego wina. Przecież ta głupia sowa sama wlazła na katapultę ze skrzacim nawozem...- Renny otrząsnął się z nieprzyjemnych myśli i zaczął krążyć wokół drzewa. Keelan nadal się nie pojawiał.

Po dziewiętnastym okrążeniu pnia młodzieniec postanowił działać. Stwierdził, że bezczynne czekanie nic dobrego nie przyniesie, a chodzenie w kółko przyprawiło go już o mdłości. Na dodatek niemiłe wspomnienia z przeszłości nadal nie dawały mu spokoju.

– Eh! Dlaczego ten głupi Puszczyk musiał wyjść z tego cało?..- powiedział przez zaciśnięte zęby Renny. W ostatniej chwili zdążył podtrzymać zsuwający się na oczy kapelusz.

–  Nie mógł tak po prostu odejść do tej swojej Krainy Wiecznie Roześmianych i Sytych Puszczyków? Jego rehabilitacja tak drogo nas kosztowała!- Chłopak poczuł się bardzo słabo, zakręciło mu się w głowie, a cały świat wirował mu przed oczami. Postanowił usiąść i zebrać myśli. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Keelan tak po prostu go zostawił...przecież mieli misję, plan, nad którym długo pracowali... Młodzieniec postanowił zaryzykować i najgłośniej jak tylko mógł, zakrzyknął:

– Keeeeeeeeeelan!

Nagle usłyszał tuż obok siebie głos przyjaciela:

– No i o co chodzi? O co tyle krzyku, Renny? Człowiek nawet spokojnie nie może pójść za potrzebą, żeby zaraz tragedii nie było. Zupełnie jak u mnie w domu! Ten deszcz tak padał i padał, że mnie zaczął pęcherz uciskać...a ty zaraz dramat układasz...- stwierdził Keelan i naciągnął na głowę swoją pilotkę.

– Keelan! To ty żyjesz? Nie zginąłeś rozszarpany przez zdziczałe trolle i rozjuszone chochliki...?- pytał zdezorientowany Renny.

 – Jakie trolle? Jakie chochliki? Gdzie? Tu? Przecież tutaj nikogo nie ma! NIC TU NIE MA! Widzisz tu kogoś, bo ja nie!- potok słów wymówionych jednym tchem skutecznie zapowietrzył człowieka w pilotce. Młodzieńcowi natomiast, jak zwykle w takich chwilach, kapelusz opadł na oczy.

– O wypraszam sobie! A ja to co? Grzyb?- odezwał się cichy, lecz wyraźnie oburzony głos.

– Kto to powiedział? Hę?- zapytali zgodnym chórem Renny i Keelan .

–  Hej ty! Kamień!- rozległ się kolejny, trochę gąbczasty głos. Przywodził na myśl stepowanie w kaloszach po rozmiękłym piachu.

– Do mnie mówisz?- zapytał hardo, nie kto inny, jak pierwszy głos.

– Taaa.....Nie pozwalaj sobie za dużo! To, że bierzesz udział w festiwalu "Skrzaciej Poezji Śpiewanej" wcale nie oznacza, że jesteś lepszy! Jak grzyb, to od razu gorszy?- głos dochodził z okolic trawy, dokładnie z jednego kawałka, na którym rósł sobie spokojnie muchomor. Nieopodal niego leżał, dość pokaźnych rozmiarów, kamień.

– To my nie jesteśmy tu sami? Kamienie i muchomory też mówią? Ale jak?- chcieli wiedzieć Renny i Keelan. Tymczasem kamień i grzyb zdawali się nie zwracać na nich uwagi.

– Hej grzybie! Wydaje mi się, że wszystko już sobie wyjaśniliśmy! A jeśli masz jakieś zastrzeżenia, to podaj tylko godzinę i miejsce...- ciągnął dalej kamień.

– Ha! Dobrze! Jutro o tej samej porze i w tym samym miejscu! Na razie i tak nie planuję żadnego wyjazdu...- odpowiedział z zamyśleniem grzyb.

– A więc ustalone! Tylko się nie spóźnij! Hej! A wy dokąd?- zaciekawił się kamień, gdy Renny i jego towarzysz zaczęli się powoli wycofywać spod drzewa.

– My? My już sobie pójdziemy...Nie będziemy przeszkadzać. Przecież i tak jesteśmy spóźnieni! PRAWDA, Renny?- znacząco zapytał człowiek w pilotce.

– Eeee....co? Ach tak! Jak ty o wszystkim pamiętasz!- zaczął niezdarnie Renny. Wtem potknął się o coś i ciężko upadł na ziemię. Szybko wstał, otrzepał płaszcz i spojrzał pod nogi. Twarz mu zbielała. W trawie leżał najzwyklejszy kamień.

– Oj! Przepraszam bardzo!- wybąkał Renny pod nosem.

– Nie szkodzi, przyjacielu!- odpowiedział kamień – A tak przy okazji, czy mógłbyś mnie podrzucić w inne miejsce? Gdzieś w okolice tego dużego wzgórza? Byłbym wdzięczny!- wrzasnął donośnym głosem w ślad za oddalającym się Renny’m.

Keelan, nie zastanawiając się zbyt długo, puścił się pędem za przyjacielem. Deszcz, który nadal padał, zdecydowanie utrudniał cały maraton. W pewnym momencie człowiek w pilotce stracił z oczu swego przyjaciela. Ten natomiast wylądował z poślizgiem na mokrej trawie, gdzie siłował się jakiś czas ze swym kapeluszem, a gdy ułożył go na właściwym miejscu, wstał i rozejrzał się. Po chwili ujrzał Keelana wśród trawy. Człowiek w pilotce zmęczony biegiem wyłożył się na murawie i łapał nerwowo powietrze, pomagając sobie przy tym rękami. Wyglądał jak pokaźnych rozmiarów rzadki okaz łysego żuka. I był wściekły.

– Co ty zrobiłeś! Mieliśmy wyjść z tego z twarzą! A teraz...- wysapał – Jak to wyglądało?! Uciekaliśmy od grzyba i kamienia! Mieliśmy nie wzbudzać....tych...nooo....podejrzeń! Nie wzbudzać podejrzeń!- zakrzyknął i, po raz drugi tego dnia, zapowietrzył się.

– Tak, wiem, ale....temu kamieniowi źle z oczu patrzyło....- bronił się zmieszany Renny. Spuścił głowę i nerwowo skubał koniec swej szaty. Keelan usiadł na trawie, zdjął pilotkę i przetarł czoło rękawem płaszcza.

 – Dobrze już. Zapomnijmy o tym! Pokaż mi teraz ten afisz. Chyba go jeszcze masz? Nie zgubiłeś, prawda?- zapytał z obawą w głosie.

***

 

Święto Farbowania Baranów od wieków obfitowało w liczne atrakcje. Główną z nich było niezwykłe widowisko sportowe, które każdego lata przyciągało olbrzymie liczby gapiów i naiwnych marzycieli, chcących spróbować swych sił w najważniejszych konkurencjach. Zawody były ogromnym wydarzeniem w całej krainie i już na wiele tygodni przed ich rozpoczęciem rozwieszano ogłoszenia i afisze zapowiadające to niecodzienne widowisko.

Uczestniczyć mógł każdy, jednak należało spełnić kilka warunków. Zawodnik nie mógł być starszy niż 200 lat, co wzbudzało protesty Podstarzałego Szamana. Broda nie mogła być dłuższa niż dwa metry, poza tym delikwent pragnący wziąć udział w turnieju, pod żadnym pozorem nie mógł być daltonistą, a zawodnicy lubujący się w racuchach z sosem pomidorowym byli z góry zdyskwalifikowani.

Widowisko Farbowania Baranów co roku wzbudzało wiele emocji. Głównym tego powodem była nagroda: 1000 smoczych monet, 100 darmowych taczek nawozu skrzaciego, a także uścisk ręki króla.

Zadziwiające było jedno zjawisko. Co roku powtarzała się ta sama sytuacja. Zwycięzca, będąc pod wpływem wielkiej euforii, podążał najpierw po odbiór pieniędzy, później odholował 100 taczek nawozu na swoje gospodarstwo i....na tym się kończyło. Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności nigdy nie dochodziło do zrealizowania trzeciej wygranej- uścisku ręki władcy Krainy Całkiem Dużego Smoka. Każdy ze szczęśliwców miał jakieś wytłumaczenie. Miętosław Podejrzliwy, zwycięzca turnieju sprzed dwóch lat, tłumaczył się, że zostawił ziemniaki na ogniu i jeśli zaraz nie wróci, to może się pożegnać z obiadem. Witek Zakłamany, ubiegłoroczny szczęśliwy posiadacz 100 darmowych taczek nawozu skrzaciego, żalił się, że ma w domu schorowaną teściową, i jeśli zaraz nie wróci, to żona się z nim rozwiedzie. Faktem natomiast było, iż teściowa Witka Zakłamanego była jedną z jego rywalek w zawodach i cieszyła się dobrym zdrowiem.

Wszyscy czekali ze zniecierpliwieniem, jaki przebieg będą miały tegoroczne uroczystości odbywające się w osadzie Pod Zgniłą Strzechą. Kto zostanie zwycięzcą? I czy dojdzie do uścisku ręki króla?

 

***

 

Renny sięgnął w głębiny swej szaty i wydobył z nich pakunek owinięty w śniadaniowy papier. Odwinął go z wyraźnym namaszczeniem i po chwili światło dzienne ujrzał, dość zniszczony, egzemplarz książki pt. "Biesiada, czyli jak urządzić stół na przyjęcie". Między okładką a pierwszą stroną poradnika, złożony w czworo, znajdował się stary afisz.

– Jak to? Nie zwróciłeś jej do biblioteki?- zapytał Keelan.

– A miałem? Myślałem, że to ty ją zwrócisz!- odpowiedział zdumiony młodzieniec i zaraz się obraził. Bardzo nie lubił, gdy mu wmawiano rzeczy, których nie pamiętał.

– Zaraz! Przecież to ty miałeś ją przy sobie przez cały czas. Przeczytałeś ją już chyba z sześć razy, a może i więcej! Przed wyprawą trzeba było zwrócić.- stanowczo stwierdził Keelan. Cała ta sytuacja powoli zaczynała mu działać na nerwy. Na dodatek deszcz nadal siąpił.

– Dobrze. Oddam ją jak tylko wrócimy...., ale to ty będziesz się tłumaczyć- powiedział człowiek w pilotce. Renny tymczasem się rozpromienił.

– Niech będzie! Pamiętaj tylko, że gdyby nie tak książka, to nigdy nie wiedzielibyśmy o turnieju! Przecież to w niej był afisz!- zakrzyknął z nieukrywaną dumą w głosie młodzian. Potrząsał przy tym książką, która zdążyła już się pewnie przyzwyczaić do takiego traktowania, a kolejne zagięcia i nadszarpnięcia nie robiły na niej wrażenia. Widząc to, Keelan powiedział karcącym tonem:

– Uważaj, Renny, bo za chwilę nie będziemy mieli co oddać do biblioteki!- Na te słowa, chłopak ostrożnie otworzył poradnik, z którego na mokrą trawę wypadło kilka kartek. Znaczące chrząknięcie jego przyjaciela dawało do zrozumienia, iż czas żartów dawno już się skończył. Renny natomiast rzucił się gwałtownie do ratowania kolejnych stronic książki rozwiewanych na wszystkie strony przez wiatr.

Burza znacznie się oddaliła. Jednak deszcz nie miał zamiaru pójść w jej ślady. Od czasu do czasu słychać było jeszcze stłumione grzmoty, które przywodziły na myśl odgłosy wydawane przez głodnego myszoskoczka, zamkniętego w pudełku.

W czasie, gdy młodzian uganiał się po polu za kartkami rozwiewanymi przez silny wiatr, Keelan postanowił rzucić okiem na stary afisz. Sięgnął po kartkę starając się jednocześnie opanować drżącą z przejęcia rękę, przytrzymując ją drugą dłonią. Renny nadal biegał po trawie z kilkoma kartkami pod pachą, a gdy wydawało się, że złapie kolejne, tamte wymykały się mu i rozwiewały na wszystkie strony. Keelan, widząc to, pokręcił ze współczuciem, głową i zabrał się do czytania.

– Kartka po przejściach....- mruknął pod nosem człowiek w pilotce, rozprostowując pogięty afisz. Rzeczywiście, nie prezentował się on zbyt efektownie. Oprócz zwykłych pogięć nosił także ślady sosu pomidorowego, wyglądało na to, że wielbiciele racuchów w sosie pomidorowym wzięli odwet. Ponadto afisz był przeterminowany. Ogłaszał turniej sprzed co najmniej 4 lat.

Tekst na plakacie był dość oficjalny, lecz z pewnością oddawał atmosferę całego przedsięwzięcia:

– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –

Jeśli jesteście znudzeni zwykłym, szarym życiem w osadzie, szukacie wrażeń, uważacie, że wędzenie kiełbasy jest najgorszą rzeczą na świecie i nie bierzecie udziału corocznych zawodach fermentacji pomidorów...Spróbujcie swych sił w turnieju "Farbowania Baranów"- największym wydarzeniu tego lata!

Jeśli tylko Ty i Twój towarzysz czujecie się na siłach, by stanąć oko w oko z mistrzami, zgłoście się do najbliższego punktu zapisów i złóżcie  swoje podpisy!

W ZAWODACH MOGĄ BRAĆ UDZIAŁ WSZYSCY!*

*warunki:

Wiek poniżej 200 lat,

Broda nie dłuższa niż dwa metry,

Daltoniści- zdyskwalifikowani,

Wielbiciele racuchów w sosie pomidorowym- zdyskwalifikowani,

– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –

 

Keelan prześledził tekst kilkakrotnie. Wszystko wydawało mu się jasne i klarowne. Z nieukrywanym zadowoleniem kiwnął głową i spojrzał jeszcze raz na kartkę. "....w zawodach mogą brać udział wszyscy...". To mu się podobało, właśnie to lubił- jasno i konkretnie.

– Gdyby wszyscy byli tacy bezstronni, świat byłby piękny- pomyślał z rozrzewnieniem i rozprostował kartkę na kolanie. Nagle jego wzrok przykuła niewielka notatka, znajdująca się pod tekstem. Litery były tak małe, że Keelan miał bardzo duży problem z ich odczytaniem. Nie spuszczając wzroku z afiszu, sięgnął w głębiny swego płaszcza i po chwili wyciągnął starą, odrapaną lupę. Widać było, że przeszła ona wiele i gdyby potrafiła mówić, zatrudniono by ją w jakiejś tawernie, gdzie w nocnych godzinach opowiadałaby niestworzone historie. Jednak była to najzwyklejsza lupa i właśnie w tej chwili pomagała swemu panu w rozwikłaniu tekstu.

Człowiek w pilotce przetarł zmęczone oczy i odłożył afisz, a szkło powiększające odesłał z powrotem w głębiny płaszcza. Gdyby wyraz jego twarzy mógł się zmienić, prawdopodobnie przedstawiałby teraz zamyślenie, ewentualnie skupienie.....Odchrząknął nerwowo i zawołał:

– Renny! Chyba mamy problem....

– Czekaj! Jeszcze tylko jedna....mam!- odpowiedział z wyraźną satysfakcją młodzieniec. Ruszył pośpiesznym krokiem w kierunku przyjaciela i po chwili runął na ziemię. Leżał nieruchomo z zamkniętymi oczami, trzymając kurczowo mokre i pogniecione kartki.

– Hej, Renny! Nie wygłupiaj się! Wstawaj natychmiast!- zakrzyknął zniecierpliwiony Keelan.

– To pewnie znowu jakiś kamień! I co teraz będzie?!- zawył donośnym głosem młodzieniec.

– To tylko mokra trawa...- zaczął człowiek w pilotce. Deszcz nadal padał. Widocznie zdecydował się na dłuższy pobyt. Jeśli tak dalej będzie, turniej zostanie pewnie odwołany...- pomyślał Keelan. Po chwili dołączył do niego Renny i stali chwilę w milczeniu. Młodzian, aby przerwać niezręczną ciszę, chrząknął i powiedział:

– Rzeczywiście, miałeś rację! To było tylko błoto i trawa, a już się bałem...

Renny włożył wszystkie mokre i dość zabłocone kartki do okładki, zawinął w porwany papier śniadaniowy, a cały pakunek schował za pazuchę. Człowiek w pilotce śledził jego poczynania z nieukrywanym napięciem. Młodzieniec wyczuł, iż czegoś się od niego oczekuje, więc zapytał:

– O co chodzi...?

Keelan podał mu afisz i w milczeniu obserwował swego przyjaciela. Młodzian śledził wzrokiem kolejne wyrazy, zatrzymywał się na chwilę, w celu zanalizowania jakiś niejasności. Kiedy dotarł do końca tekstu, spojrzał na kolegę pytającym wzrokiem.

– Spójrz na mały dopisek pod tekstem....- podpowiedział Keelan.

– "....daltoniści- zdyskwalifikowani"- odczytał drżącym głosem, chłopak.

 

***

 

Ogień w starym kominku powoli dogasał. W zawieszonym nad nim, czarnym

od sadzy kociołku zawrzało niepokojąco. Był to jeden z tych sygnałów ostrzegawczych, których nie powinno się lekceważyć, jeśli chciało się oczywiście uniknąć nieprzyjemnych konsekwencji. Już po chwili, niczym z groźnego i przedwcześnie rozbudzonego wulkanu, z kociołka wypłynęła połowa jego tajemniczej zawartości i skutecznie ugasiła palenisko. W kominku zaskwierczało, a w całej komnacie powiało zgaszonym węglem.

Po chwili woń ta dotarła także do nozdrzy niewielkiej postaci siedzącej na drewnianej ławie i studiującej jakąś księgę. Fergal, bo tak nazywał się gospodarz domu, właściciel kominka, kociołka i ugaszonych węglików, podniósł oczy znad opasłego tomu, pociągnął nosem i rozejrzał się wokoło. Prawie natychmiast jego lekko zezowaty wzrok padł na legowisko, znajdujące się koło kosza na brudną bieliznę. Fergal zmrużył oczy, sięgnął do głębin swej szaty i po chwili wydobył zeń okulary o bardzo grubych, niczym denka od butelek, szkłach oprawionych w czarne ramki. Nałożył je na nos i spojrzał raz jeszcze na koc koło kosza. Westchnął głośno i pokręcił współczująco głową.

– Eh! Przecież tyle razy o tym rozmawialiśmy Corneliusie! Pamiętasz? Nie zanieczyszczamy powietrza współlokatorom, zwłaszcza gdy znajdują się w danym momencie w tym samym pomieszczeniu!- rzekł karcącym tonem Fergal. Gdy nie usłyszał odpowiedzi, zdjął okulary, westchnął i powrócił do studiowania swej księgi. Raz mrużył, raz znowu wytrzeszczał oczy, wytężał wzrok i wodził palcem po stronicy. Na próżno. Małe literki złośliwie zlewały się w jedną całość i  w żaden sposób nie dawały się odszyfrować. Wyraźnie zniecierpliwiony Fergal zamknął księgę i rzucił wzrokiem w kierunku legowiska, z którego nie dobiegał żaden odgłos.

– Eh! Dlaczego akurat mnie musiał trafić się tak nieposłuszny kocur!- dodał pod nosem, starając się jednocześnie, aby jego uwaga nie dotarła do uszu Corneliusa. Ten zaś, jak na wypchanego szopa pracza przystało, leżał na kocu z niezmienionym wyrazem pyska, szczerząc swe żółte zęby.

Fergal tymczasem pociągnął nosem i skrzywił się. Nagle rzucił się w stronę kominka, a już po chwili komnatą wstrząsnął krzyk starca.

– O nie! Moja zupa jarzynowa! Znowu to samo! Zapomniałem o obiedzie!- zakrzyknął niezadowolony Fergal i pokręcił z niesmakiem siwą głową. Miał wielką ochotę skarcić kogoś za tę chwilę nieuwagi i stracony posiłek.

– No cóż Corneliusie...- zaczął starzec rzeczowym tonem – twoja część zupy znów uleciała. Jeśli chcesz, mogę się z tobą podzielić swoją porcją...- rzekł cicho, po czym nie doczekawszy się odpowiedzi, westchnął i sięgnął do kredensu. Był to bardzo masywny mebel. Każdą szufladę czy szafeczkę zdobił motyw "Muchomorowych skrzatów", pochodzący ze starej dziecięcej bajki. I tak na drzwiczkach górnej szafeczki widniał skrzat jedzący obiad ze swymi przyjaciółmi: purchawką i poszyciem leśnym. Z kolei ma jednej z szuflad obrazek przedstawiał muchomora, który żali się przyjaciołom, iż został rozdeptany. Tekst pod rysunkiem głosił: "Kto obiadu nie je, ten potem kuleje". Kredens prezentował się dosyć tandetnie, lecz z pewnością dodawał uroku całemu pomieszczeniu.

Gdy Fergal otworzył drzwiczki jednej z szafek, momentalnie wypadły na niego niezliczone ilości papierków, różnych kartek z zapisanymi na nich, tajemniczymi przepisami. Starzec zrzucił je ze swej szaty, a jedną, która akurat nawinęła mu się pod rękę, położył w widocznym miejscu, koło imbryczka.

– ...Szarlotka! Muszę jutro pamiętać o zrobieniu szarlotki!- stwierdził i wrócił do penetracji kredensu w celu znalezienia talerza do zupy. Wywrócił kilka znajdujących się tam flakoników i małych buteleczek z tajemniczym płynem, dwie nawet stłukł, a ich zawartość rozlała się na kamienną posadzkę. Po chwili w komnacie rozniósł się nieprzyjemny zapach.

– Corneliusieee...przecież tyle razy o tym rozmawialiśmy! Swoje potrzeby załatwiamy na podwórku.- rzekł lekko obruszony Fergal, po czym zamknął drzwiczki kredensu.

– Hmm...za karę nie zjesz mojej części obiadu. Aha! Mam kilka spraw do załatwienia w miasteczku. Chcesz iść ze mną?- zagadnął starzec. Nie otrzymał jak zwykle odpowiedzi, więc założył, że jego przyjaciel śpi. Narzucił na siebie długi, przeciwdeszczowy płaszcz, nasunął mocno kaptur na głowę, po czym nasadził nań duży szpiczasty kapelusz.

– Bądź grzeczny! Do widzenia- rzucił jeszcze w kierunku legowiska i skierował się do drzwi.

– Ach! O mało bym zapomniał! Podstarzały Szaman prosił mnie o mocz do analizy! Moje nerki ostatnio źle się sprawują...- zauważył Fergal i wrócił do kredensu, skąd wyjął jedną z buteleczek stojących najbliżej.

Pogoda nie zmieniała się. Ciągle padał deszcz, a ciemne chmury widniały na nieboskłonie.

– Wspaniale...- rzekł z zadowoleniem Fergal. Masywne, drewniane drzwi zamknęły się za nim, ukazując przybitą gwoździami tabliczkę. Napis na niej głosił: "Fergal- mag od pogody".

 

***

 

Keelan i Renny szli w milczeniu. Młodzian nie mógł otrząsnąć się z szoku. Mrugał bez przerwy swymi kaprawymi oczkami i chwilowo prezentował się bardzo niekorzystnie. Winą należy zapewne obarczyć mało inteligentny wyraz twarzy, który wykwitł na obliczu chłopaka. Keelan tymczasem zachowywał względny spokój. Szedł zdecydowanym krokiem, a w dłoni trzymał zwinięty afisz. Milczenie stawało się bardziej uciążliwe niż deszcz i błoto, którego wokół było pełno. Renny, nie mogąc wytrzymać narastającego napięcia, wybuchnął:

– No dobrze! Dojdziemy do miasteczka, zapytamy o punkt zapisów i co dalej? Kapelusz chłopaka nasiąkł wodą i prezentował się mało efektownie. Na dodatek strusie piórko doszczętnie oklapło i łaskotało Renny’ego w nos. Chłopak zamachnął się niecierpliwie i odtrącił je na bok, lecz ono wróciło ze zdwojoną siłą i ukłuło młodziana w oko, które momentalnie stało się jeszcze bardziej kaprawe.

– Au!- wrzasnął młodzieniec i obraził się. Keelan spojrzał na niego z wyrzutem i stwierdził:

– Renny, to nie jest czas na zabawy! Musimy dostać się do miasteczka...

Wypowiedź człowieka w pilotce przerwał zniecierpliwiony i ciągle jeszcze lekko obruszony głos chłopaka:

– Do miasteczka? Przecież my nie wiemy, w którą stronę podążać! Idziemy na oślep i stwarzamy pozory! Tu jest tylko jakieś pole i pełno błota!

– Agh!- zakrzyknął chłopak, mocując się uciążliwym piórkiem.

– W takim razie proponuję zapytać o drogę tych wieśniaków...- zauważył Keelan rzeczowo. Renny burknął coś półgębkiem pod adresem piórka i spojrzał przed siebie. W znacznej odległości od przyjaciół stało dwóch miejscowych rolników.

– Chodzi ci o tych dwóch krępych osobników, którzy podążają pospiesznym krokiem w naszym kierunku z grabiami i motykami w ręce?- wolał upewnić się Renny. Wieśniacy mieli bardzo dziwny wyraz twarzy, który z pewnością można by określić mianem nieprzyjaznego. Na dodatek cały czas coś wykrzykiwali i gestykulowali rękoma zaopatrzonymi w narzędzia pracy.

– Chyba nas już zauważyli i próbują się przywitać. Chodźmy do nich, podobno lubią, gdy okazuje się im zainteresowanie- stwierdził człowiek w pilotce i ruszył pewnym krokiem, przedzierając się przez błoto. Renny niezdecydowanie podążył za nim.

– Skoro chcą się przywitać, to po co im grabie...- burknął pod nosem i wzruszył ramionami. Cała jego szata i buty umazane były błotem, a na dodatek wszędzie walały się jakieś patyki, korzonki i niezidentyfikowane rośliny, które przyklejały się do podeszwy z każdym kolejnym krokiem.

W końcu przyjaciele przedarli się przez błoto i stanęli na trawie, gdzie chłopak zaczął wycierać swe buty. Keelan tymczasem zwrócił się do wieśniaków, którzy z otępieniem przyglądali się poczynaniom młodziana. Jeden z nich wychrypiał:

– O żesz! Moje sadzonki....- i spojrzał w kierunku pola. To, co kiedyś stanowiło prowizoryczne grządki, teraz zamieniło się w istne bagno, zaorane na dodatek śladami dwóch towarzyszy. Wieśniak przeniósł swój błędny wzrok na Renny’ego, który z obrzydzeniem wydłubywał z podeszwy resztki sadzonek. Gdy skończył, wydawał się być całkowicie usatysfakcjonowany. Wstał, poprawił kapelusz i spojrzał z uśmiechem na nieznajomych. Oni tymczasem stali z rozdziawionymi ustami, a gdy Keelan do nich zagadnął, odwrócili się bardzo powoli, podpierając się nawzajem.

– Witam! Potrzebuję informacji. Jak dojść do osady Pod Zgniłą Strzechą? Z góry dziękuję!- odezwał się uprzejmie człowiek w pilotce i wyczekująco przyglądał się wieśniakom. Jeden z nich, człowiek o twarzy starej i brudnej niczym pięta chochlika z plemienia Brudnych Pięt, otrząsnął się z otępienia, spojrzał na swoje buty i wskazał ręką właściwy kierunek. Keelan, wyraźnie zadowolony, podziękował i ruszył w stronę osady. Młodzian w kapeluszu pobiegł za nim, przytrzymując jedną ręką swe obszerne nakrycie głowy, a drugą uciążliwe piórko. Za chwilę stali się tylko dwoma małymi punkcikami na horyzoncie, ale i one szybko zniknęły przesłonięte ścianą deszczu.

Wieśniacy stali w grobowym milczeniu. W końcu starszy oderwał wzrok od swych butów i zdławionym głosem zwrócił się do swego kolegi:

– Na smoczą litość! Widziałeś tego w pilotce!? Co to było...

Na to drugi, nie odrywając wzroku od horyzontu, wybełkotał:

– Nie mam smoczego pojęcia...Nie przyglądałem się. A ty?

– Ja też nie...- odpowiedział pierwszy z wieśniaków i ruszył niepewnym krokiem przed siebie. Zaraz za nim powlókł się jego towarzysz.

***

 

Barman zwany Niepoczytalnym, człowiek o rumianej, przyjaznej twarzy i policzkach niczym dwa racuchy w sosie pomidorowym, robił poranne porządki w swej tawernie "Pod Obruszonym Smokiem". Ustawił wszystkie kufle na blacie, który uprzednio wyczyścił szmatą od podłogi i teraz zabierał się za wycieranie talerzy i pozostałych naczyń. Z kuchni, gdzie urzędowała żona Niepoczytalnego, dochodziły różnorodne zapachy, przywołujące na myśl wszystko, czego w żaden sposób nie można było skojarzyć z jedzeniem.

Niepoczytalny skończył wycieranie ostatniego kufla i ustawił go na właściwym miejscu, szmatę zaś wsadził sobie za kołnierz koszuli i zabrał się do spożywania posiłku przygotowanego przez żonę. Gdy skończył, wytarł starannie usta i ręce.

W tawernie pojawili się pierwsi goście, a wśród nich stały klient- Troll zwany Nieporadnym. Barman, widząc jego niemrawą minę, zagadnął:

– Hej, Nieporadny! Jak idzie handel "Smoczymi Ozorkami"?

Ten spojrzał na niego z przygnębieniem, pociągnął ze swego kufla i odpowiedział:

– Przez ten deszcz straciłem stałych klientów...Daj mi coś do jedzenia.

Barman rzucił polecenie w kierunku kuchni. Nigdy nie pytał Nieporadnego, dlaczego nie je swoich "Smoczych Ozorków". Poza tym nie miał zwyczaju dogłębnie się nad czymś zastanawiać, wychodził po prostu z założenia, że tak już jest.

Troll zwany Nieporadnym zdążył już zjeść swe wysokokaloryczne śniadanie i zagadnął:

– Dzięki, Niepoczytalny. Wiesz, że ja jak zwykle na kredyt...ekhem!

Troll odchrząknął nieporadnie i skierował się w stronę drzwi, gdy nagle dogonił go okrzyk barmana:

– Wychodzisz już? To wywieś na drzwiach tę kartkę, bo mi nie chce się na taki deszcz wychodzić – mówiąc to, rzucił Nieporadnemu zwinięty arkusz. Ten, próbując go złapać, potknął się i wywrócił o swój wózek ze "Wspaniałymi Smoczymi Ozorkami". Cała sala wybuchnęła śmiechem, a barman wycierał swą szmatą, łzawiące z rozbawienia oczy.

Troll zwany Nieporadnym zaśmiał się krzywo i szybko wycofał na ulicę. Chwilę było go jeszcze słychać za drzwiami, jak mocował się z karteczką barmana. Głosiła ona, iż w tym miejscu znajduje się "punkt zapisów" na Turniej Farbowania Baranów.

W tawernie robiło się tłoczno, jak zwykle o tej porze. Barman zwany Niepoczytalnym uśmiechnął się pod nosem z zadowoleniem i pomyślał:

– Taaak.....Zapowiada się kolejny dobry dzień.

***

 

Dwaj przyjaciele dotarli do osady, gdy nad Krainą Całkiem Dużego Smoka zagościł niemrawy świt. Byli z siebie bardzo zadowoleni, zwłaszcza Renny, który zdążył się już uporać z uciążliwym piórkiem i aktualnie postanowił nie zwracać na nie uwagi. Keelan tymczasem z zaciekawieniem rozglądał się wokoło. Ulice były wąskie, ziały pustką i w niczym nie przypominały tych z rodzinnego miasta. Budynki natomiast stanowiły wynik ciężkiej pracy rzemieślnika, mającego do dyspozycji jedynie łopatę, furę kamieni i dwie spracowane ręce. Cała mieścinę można by nawet określić mianem "malowniczej", gdyby nie jeden fakt, którego w żadne sposób nie dało się nie zauważyć. Mianowicie wszystkie strzechy były zgniłe. Rozmyślania człowieka w pilotce przerwał okrzyk Rennego.

– Hej, Keelan! Zobacz, co znalazłem!- wyraźnie z siebie zadowolony młodzian wskazywał na jeden z afiszy, których pełno było na ulicy. Keelan podszedł do niego, rozwijając swój stary plakat. Po bliższych oględzinach, stwierdził z uśmiechem.

– Jesteśmy we właściwym miejscu Renny! Udało się!

Na te słowa obaj przyjaciele uścisnęli sobie dłonie, a Renny powiedział;

– Teraz musimy tylko znaleźć punkt zapisów i połowa misji za nami! Hmmm....może zapytamy tego dobrego człowieka z wózkiem?- zauważył chłopak i poprawił swój kapelusz. Keelan odchrząknął, schował afisz w głębiny płaszcza, nastawił kołnierz i podszedł do Trolla zwanego Nieporadnym. Do Renny’ego dotarła tymczasem woń smażonych ozorków i młodzian wnet zdał sobie sprawę, jak bardzo jest głodny.

Troll od dłuższego już czasu obserwował z nadzieją dwie postacie i próbował wywrzeć dobre wrażenie.

– A może smażonego ozorka...?- zakrzyknął w stronę zbliżającego się Keelana. Ten zaś uprzejmie odkrzyknął:

– Nie, dziękuję! Potrzebuję informacji. Poszukuję punktu zapisów na Turniej Farbowania Baranów, wiesz coś o tym?

– Dobry człowieku, nie musisz tak wrzeszczeć, słyszę cię...- stwierdził lekko obruszony Troll Nieporadny, pakując z powrotem wyeksponowane do sprzedaży ozorki. Gdy skończył, spojrzał na Keelan’a, lecz zaraz tego pożałował. Chwycił swój wózek i z niezwykłą prędkością podążył przed siebie. Za chwilę ulicą wstrząsnął łomot upadającego wózka ze smażonymi ozorkami. Renny podbiegł do zdezorientowanego człowieka w pilotce i zapytał:

– O co mu chodziło? Ale zresztą nieważne! Widziałem przed chwilą handlarza sprzedającego przepaski biodrowe, może kupimy sobie na pamiątkę? Wiesz, muszę coś zawieść dla rodziny, a to spodobałoby się mojej babci....- dokończył niepewnie młodzian, widząc przytłaczający wzrok swego przyjaciela.

– Dobrze, zapomnij o tym! Znalazłem też coś, co się na pewno zainteresuje! Patrz!- odpowiedział chłopak ukazując tabliczkę z napisem "punkt przyjęć". Keelan ożywił się na ten widok.

– Renny, skąd to wziąłeś?!- zakrzyknął i swoim zwyczajem, zapowietrzył się.

– Ha! Zdjąłem z jakichś drzwi!- odparł z dumą młodzieniec. Człowiek w pilotce wydał z siebie zdławiony okrzyk i zachwiał się na nogach. Renny obserwował go z idiotycznym wyrazem twarzy i strusim piórkiem oklapniętym na oczy. Keelan zebrał myśli i wycedził słowa przenikliwym głosem, jakby zwracał się do małego dziecka.

– Renny....z których drzwi to wziąłeś? Pamiętasz?

Chłopak wyraźnie obruszył się na te słowa.

– Oczywiście! Chodźmy!- stwierdził i podążył w dół ulicy.

 

***

 

Władca Krainy Całkiem Dużego Smoka przysypiał w swym pokaźnych rozmiarów tronie. Mimo wielu usilnych starań nie mógł dłużej powstrzymać opadających powiek, które z każdą chwilą stawały się coraz cięższe. Król Noirin ziewnął rozdzierająco, oparł głowę na swej wypielęgnowanej dłoni zaopatrzonej w liczne pierścienie i zapadł w drzemkę.

Służba zebrana na sali przysypiała po kątach i już tylko nieliczni próbowali się skupić i zrozumieć dowcipy opowiadane przez Trolla zwanego Szczebiotliwym.

Korona króla Noirina powoli zsuwała mu się na prawe oko, a z gardła władcy wyrwały się przeciągłe chrapnięcia. Drzwi na przeciwległym końcu sali nieprzyjemnie zaskrzypiały i już po chwili w całej komnacie rozległy się czyjeś niepewne kroki. Władca Noirin leniwie uniósł lewą powiekę. To samo próbował zrobić z prawą. Lecz zsunięta na oko korona skutecznie utrudniała tę czynność.

– Ehmm....- zaczął niepewnie człowiek, w którym król natychmiast rozpoznał swego doradcę Orflamh’a.

– Taaa?...- odparł bez entuzjazmu władca, kończąc swą wypowiedź przeciągłym ziewnięciem.

– Bardzo przepraszam, że przeszkadzam w poobiedniej drzemce, ale sprawa, z którą przychodzę....- kontynuował Orflamh, starając się jednocześnie zwrócić na siebie uwagę przysypiającego króla. Polegało to na zamaszystym gestykulowaniu rękoma i nerwowym przestępowaniu z nogi na nogę.

– Jesteś pewien, drogi starcze?- przerwał mu Noirin i z trudem zdławił cisnące się na usta ziewnięcie.

– Hę?- zapytał zdezorientowany Orflamh i zastygł w pół ruchu, prezentując bardzo dziwną pozę.

– Hmmm...zapytałem, czy jesteś pewien, że sprawa, z którą tu przychodzisz jest...hmmm...ważna – wyjaśnił łaskawie senny władca. Jego lewa powieka zaczęła niepokojąco opadać. Widząc to, doradca szybko oznajmił:

– Chodzi o Święto Farbowania Baranów, a raczej jego brak!- Orflamh skubał nerwowo róg swej szaty i co chwila strzepywał z niej niewidzialne paprochy. Na te słowa władca Noirin natychmiast oprzytomniał. Wyprostował się na swym tronie i jednym zdecydowanym ruchem głowy poprawił przekrzywioną koronę.

– Trzeba było tak od razu!- oznajmił z wyrzutem i żwawo wyskoczył ze swego tronu. Wcisnął osłupiałemu doradcy berło do ręki, rzucił mu na ramiona swój królewski płaszcz i energicznym krokiem skierował się do drzwi. Orflamh pomknął tuż za nim.

– Starcze, zanieś to do mojej komnaty, a potem zwołaj wszystkich mędrców do Głuchej Sali! Trzeba zorganizować naradę!- zauważył wspaniałomyślnie król Noirin podążając długim korytarzem. Nagle zatrzymał się, a obładowany Orflamh w ostatniej chwili zdążył wyhamować i w rezultacie wylądował na ziemi.

– Aha! O mały włos zapomniałbym o najważniejszym! Powiadom Szczebiotliwego ,że go zwalniam!- rzucił władca w stronę doradcy i zniknął za drzwiami jednej z komnat.

 

***

 

Renny i Keelan z uwagą przyglądali się niewielkiemu szyldowi zawieszonemu tuż nad wejściem do tawerny.

– Pod Obruszonym Smokiem- odczytał powoli młodzieniec w kapeluszu i spojrzał pytającym wzrokiem na swego towarzysza. Ten odwzajemnił spojrzenie i machnął ręką jakby w ten sposób usiłował odrzucić złe myśli. Zdecydowanym ruchem pchnął drzwi i wszedł do środka.

Uderzył ich w oczy mrok panujący w pomieszczeniu. Przez dłuższą chwilę obaj przyjaciele stali w progu mrugając bezradnie powiekami. Drzwi tawerny zamknęły się za nimi bezszelestnie, a mały dzwoneczek uwieszony tuż nad wejściem oznajmił przybycie nowych gości.

Renny zaszurał niepewnie nogami i zrobił krok do tyłu. Oczy powoli przyzwyczajały się do panującej ciemności i dopiero teraz przyjaciele zauważyli, iż wzrok wszystkich zebranych w sali zwrócony jest właśnie na nich. Nagle, niczym spod ziemi, pojawiła się przed nimi kelnerka. Była to młoda dziewczyna o rudych włosach splecionych w warkocze i nienaturalnie wielkich przednich zębach. Jej zezowate oczy spoglądały raz na Keelana, raz na przerażonego Renny’ego. W końcu swój pytający wzrok zatrzymała na drugim osobniku.

– Eee...- zaczął onieśmielony chłopak.

– Co podać?!- zakrzyknęła zniecierpliwiona kelnerka, trzymając w jednej ręce notesik, a w drugiej ołówek.

– Dziękujemy....- odpowiedział młodzian i szybkim ruchem ręki poprawił swój kapelusz.

– Za co?- zapytała szczerze zdziwiona dziewczyna, a jej zez w jednej chwili stał się jeszcze bardziej rozbieżny. W tawernie panowała dziwna atmosfera, wszystkie rozmowy, dyskusje i kłótnie prowadzone do tej pory momentalnie ucichły, a goście z zapartym tchem czekali na dalszy rozwój wypadków. Renny spojrzał z rozpaczą na człowieka w pilotce, a ten rozumiejąc aluzję chłopaka, wyjaśnił z naciskiem w głosie:

– Na razie nie złożymy żadnego zamówienia. Dziękujemy .Szukamy natomiast człowieka przyjmującego zapisy na Turniej Farbowania Baranów!- ostatnie słowa Keelan wykrzyczał triumfalnym tonem, rozglądając się po sali. Goście natychmiast wrócili do przerwanych kłótni, rozmów i dyskusji i zdawali się nie zwracać na Keelana uwagi.

– Czy mogłabyś wskazać nam drogę do niego?- zapytał człowiek w pilotce, wpatrując się w zwrócone na niego oko kelnerki.

– Hę?- zaczęła zdezorientowana dziewczyna i szybko przeniosła wzrok na młodziana w kapeluszu.

– Zapytajcie Barmana Niepoczytalnego...prosto i za pierwszym stolikiem w lewo...- odpowiedziała, pośpiesznie oddalając się w kierunku kuchni.

– Hej, Keelan! Ona mówiła do Ciebie czy do mnie?- zaczął zaciekawiony Renny, otrzepując swój płaszcz i kapelusz z kropel deszczu.

– Nieważne! Zaraz...jak ona powiedziała? Prosto i w lewo, tak?- zapytał zamyślony Keelan i nie czekając na odpowiedź, ruszył przed siebie.

Tawerna urządzona była w stylu myśliwskim. Wszędzie wisiały różne trofea, róg jednorożca, wypchana głowa myszoskoczka, a nawet pięta chochlika z Plemienia Brudnych Pięt. Na jednej ze ścian wspaniałomyślnie wyeksponowano różne portrety. Jeden z nich, zdecydowanie największy, prezentował oblicze króla Noirina opatrzone najbardziej wymuszonym uśmiechem, jaki młodzian w kapeluszu kiedykolwiek oglądał. Podpis głosił: Władca Krainy Całkiem Dużego Smoka. Inne, już zdecydowanie mniejsze portrety, prezentowały przeważnie jedną i tę samą postać- pospolitej urody mężczyznę o niezwykle rumianej twarzy.

– Keelan, co oznacza napis: "Wyprodukowano w Krainie Całkiem Dużego Smoka"?- chciał wiedzieć zaciekawiony Renny.

– Hę? Gdzie to jest napisane?- odpowiedział pytaniem na pytanie człowiek w pilotce.

– Na tym wypchanym myszoskoczku...- stwierdził chłopak, podtykając pod nos Keelana wziętą z półki figurę. Człowiek w pilotce kichnął siarczyście i spojrzał z wyrzutem na młodziana.

– Na smoczą litość! Odstaw to! Chcesz, żeby nas wyrzucili?!- zapytał świszczącym i lekko zachrypniętym szeptem, po czym kichnął. Zdezorientowany Renny szybko odłożył myszoskoczka na miejsce. Na półce znajdowało się jeszcze wiele innych futrzaków, lecz wzrok chłopaka przykuło puste miejsce z tabliczką "szop pracz".

– Keelan...Wiedziałeś, że szopy pracze są niewidzialne?- zagadnął, lecz zaraz zamilkł przytłoczony wymownym spojrzeniem przyjaciela.

Mijając pierwszy stolik, ujrzeli masywny blat zastawiony pustymi kuflami, a za nim zwalistą postać z brudną szmatą za kołnierzem nie wiele czystszej koszuli.

– Słyszałem, że ktoś szuka Niepoczytalnego...- zaczął barman.

– To właśnie my...- odparł niepewnie chłopak w obszernym kapeluszu. Właściciel tawerny spojrzał na Renny’ego i jego przyjaciela, po czym powrócił do przerwanej na moment czynności.

– A o co chodzi?- zapytał wycierając poklejony miodem kufel.

– Chcieliśmy się zapisać na Turniej Farbowania Baranów....Czy pan jest może Niepoczytalny?- zaryzykował Keelan

– Tak się składa, że jestem...Niepoczytalny- odparł z wyraźną dumą w głosie domorosły barman.

– Gdzie moglibyśmy złożyć nasze deklaracje?- zapytał młodzieniec w obszernym kapeluszu, przełykając nerwowo ślinę.

– Chodźcie za mną...- odpowiedział z wymownym ociąganiem właściciel tawerny, odstawiając wyczyszczony kufel na zalanym miodem blacie. Renny i Keelan spojrzeli na siebie i z obawą ruszyli za barmanem. Na zapleczu, gdzie ich zaprowadził2, było już zdecydowanie jaśniej, lecz niestety nie czyściej. Nagle z kuchni dobiegł czyjś zniecierpliwiony głos:

– Niepoczytalny! Co mam zrobić z tym boczkiem? Przykleił się do patelni i nie chce zejść! Zrobił się jakiś czarny...

Barman odchrząknął głośno i zaproponował swym gościom krzesła.

– Dobra, zaczynamy od pytania- rzekł rzeczowo właściciel tawerny – Znacie warunki przyjęcia do zwodów?- zapytał, przyglądając się przyjaciołom wyczekująco.

– Eeeee...- odezwał się niepewnie Renny, lecz szturchnięcie w nogę wymierzone mu przez Keelana skutecznie go uciszyło. Człowiek w pilotce szybko odpowiedział:

– Tak oczywiście! Znam je na pamięć. "Broda nie może...- zaczął, lecz barman przerwał jego wspaniale zapowiadający się monolog.

– W takim razie nie pozostaje mi nic innego jak tylko przeprowadzić decydujący test! Dwie duże porcje racuchów w sosie pomidorowym!- zakrzyknął barman w kierunku kuchni i z nieukrywaną satysfakcją poprawił się na krześle.

Renny i Keelan wymienili spojrzenia. Już od dawna nie mieli nic w ustach, a porcja racuchów zdawała się być kuszącą propozycją. Wiedzieli jednak, że nie mogą sobie na to pozwolić. Jakikolwiek przejaw apetytu na racuchy w sosie pomidorowym dyskwalifikował ich nieodwołalnie. Po chwili w pomieszczeniu rozniósł się specyficzny zapach. Renny skulił się na swym krześle, próbując stłumić narastające uczucie głodu. Donośne burczenie w brzuchu młodzieńca, które nagle rozległo się w izbie, przykuło uwagę Niepoczytalnego.

Opasła kobieta postawiła parujący posiłek przed przyjaciółmi, po czym wytarła tłuste ręce w nieumiejętnie zawiązany fartuch.

– Smacznego- powiedziała z lekką nutką niedowierzania w głosie i poczłapała do kuchni.

Renny spojrzał na stojącą przed nim potrawę. Po namyśle zanurzył łyżkę w gęstej cieczy, która zapewne miała być sosem pomidorowym. Całość nie prezentowała się zbyt apetycznie. Na dodatek zapach potrawy w niczym nie przypominał racuchów, a przynajmniej tych świeżych. Keelan spojrzał na młodzieńca w kapeluszu, wyprostował się na niewygodnym krześle i odsunął od siebie talerz.

– Ja już podziękuję. Podobnie jak mój przyjaciel NIE jadam racuchów w sosie pomidorowym- odpowiedział z naciskiem.

Barman śledził całą sytuację ze szczególną uwagą i od czasu do czasu notował coś w swym notesie. Słysząc słowa człowieka w pilotce, szybko zatrzasnął swój poplamiony notesik i spojrzał podejrzliwie na chłopaka w kapeluszu. Nie odrywając wzroku od wystraszonego Renny’ego, chrząknął znacząco w kierunku kuchni. Opasła kobieta bez słowa podeszła do małego stolika, gdzie stały nienaruszone porcje racuchów i zabrała je. W grobowym milczeniu oddaliła się odprowadzana wzrokiem obu przyjaciół. Westchnienie ulgi, które wyrwało się Renny’emu ponownie przykuło uwagę właściciela tawerny. Zwrócił się w kierunku chłopaka i wycedził bardzo powoli kolejne słowa.

– Żaden z was nie lubi racuchów w sosie pomidorowym? Hmmm.....W takim razie nadszedł czas na kolejny test...- rzekł barman Niepoczytalny, wertując swój zaplamiony zeszycik. Renny i Keelan śledzili jego poczynania z zapartym tchem.

– Taaak...to zdaje każdy. Pod warunkiem, że nie jest daltonistą, he he heee.- Niepoczytalny pokusił się o mały żart, po czym zwrócił się do Renny’ego:

– Na początek ty w kapeluszu- barman uśmiechnął się, ukazując swe ubytki i kilka żółtych zębów.

– Jaki to kolor?- zapytał powoli właściciel tawerny wskazując grubym palcem na swe uzębienie. Chłopak przełknął nerwowo ślinę i mrużąc swe kaprawe oczy, spojrzał na wyszczerzone zęby Niepoczytalnego.

– Żółty- odpowiedział niemal natychmiast Renny.

– A ty jak uważasz?- rzekł barman zwracając się do Keelana. Ten pewnym głosem odpowiedział:

– Żółty

Barman kiwnął głową z wyraźną aprobatą i stwierdził z dumą:

– W rzeczy samej. No to jeszcze tylko jedna próba dla równego rachunku. Teraz ty zaczynasz- rzucił Niepoczytalny w kierunku właściciela pilotki. Keelan najwyraźniej nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Spojrzał z nadzieją na Renny’ego, lecz nie tracąc czasu zaczął już panikować. To jeszcze bardziej rozzłościło człowieka w pilotce.

Właściciel tawerny zakręcił się niecierpliwie na swym krześle i po chwili położył na ławie jedną ze swych skarpetek. Podsunął ją w kierunku zdezorientowanego Keelana i odchrząknął wyczekująco.

– Nieb...niebieski?- wybąkał przez zaciśnięte zęby człowiek w pilotce i zaraz zapowietrzył się. Woń, która towarzyszyła nieszczęsnej skarpetce, z pewnością należała do "powalających". W tym momencie w pokoju rozległ się głuchy łoskot. To Renny spadł z krzesła.

– Eeee...przepraszam, a jakie było pytanie?- Keelan chwycił się ostatniej deski ratunku. Zapanowała chwila wymownego milczenia, podczas której barman zwany Niepoczytalnym przyglądał się z uwagą wyeksponowanej na ławie skarpetce. Z wyraźnym wahaniem zajrzał do swego notesu. Pełen skupienia wertował poplamione kartki, po czym, jakby nie do końca zdecydowany, zamknął swój zeszycik i zwrócił się do Renny’ego:

– Teraz ty...

Chłopak wstał z klepiska, poprawił kapelusz i drżącym z przejęcia głosem, wybąkał:

– Czerwony...

Słysząc to, barman obejrzał raz jeszcze swą skarpetkę i stwierdził:

– Taaak...w rzeczy samej.

– Czy możemy startować...w zawodach?- zapytał chłopak w kapeluszu, a zakłopotany uśmiech wykwitł na jego twarzy.

– Ty...możesz- odparł Niepoczytalny, wskazując swym tłustym palcem na otępiałego Renny’ego.

– Rozumiem. Dziękujemy i przepraszamy, że zabraliśmy panu cenny czas. Do widzenia- wychrypiał człowiek w pilotce i wypchnął Renny’ego z pokoju.

Barman zwany Niepoczytalnym siedział na swym zapleczu jeszcze kolejne dwie godziny, wpatrując się z uwagą w swoją czerwoną skarpetkę.

 

***

 

W Głuchej Sali było duszno i gorąco. Grube kamienne mury i brak okien skutecznie uniemożliwiał przepływ powietrza. Poza tym obecnie panował w nim olbrzymi tłok. Komnata ta nie była tylko zwykłym miejscem, gdzie spotykali się najpotężniejsi mędrcy Krainy Całkiem Dużego Smoka, by ważyć losy państwa. Wejść do niej mogli jedynie Członkowie Kręgu Dociekliwych....Początki owego stowarzyszenia sięgają zamierzchłych czasów, kiedy to jeszcze pradziad króla Noirina nie poznał swej małżonki i nie zaświtała w jego głowie myśl, że warto by może mieć potomstwo. W owym czasie władcą Krainy Całkiem Dużego Smoka był niejaki Koryfeusz Przysadzisty- pierwszy i ostatni w historii królestwa gnom pełniący rolę głowy państwa, a jednocześnie maniakalny fan gry w pchełki. To właśnie on był założycielem Kręgu Dociekliwych, stowarzyszenia pełniącego ważną funkcję. Faktem jest, że z biegiem lat zapomniano o jaką funkcję dokładnie chodziło, lecz co do jednego wszyscy pozostali zgodni. Była ona ważna. Jedynie członkowie Kręgu Dociekliwych wiedzieli o Tajemnym Systemie otwierającym podwoje Głuchej Komnaty. Czwarty kamień, licząc co trzeci od końca korytarza (z pominięciem dwóch nadłupanych) był ruchomy...otwierał tajemne przejście tuż za sekretarzykiem stojącym w rogu komnaty sypialnej króla. Pozostawało jedynie przesunąć mebel i po kamiennych schodkach zejść na dół.

Olbrzymie, ciosane ławy uginały się i trzeszczały pod ciężarem magów, czarnoksiężników i mędrców przybyłych licznie do sali. Ogromne pochodnie, umieszczone przy każdej ze ścian oświetlały mroczne zakątki sali. Na twarzach wszystkich zebranych malował się grymas oczekiwania przemieszanego ze zniecierpliwieniem. Szczęśliwcy siedzący w dalszych rzędach umilali sobie czas grą w bierki lub wypróbowywali na towarzyszach swe nowe zaklęcia. Zniecierpliwienie zaczęło udzielać się także Orflamh’owi. Stojąc na środku sali czuł się niezręcznie. Wiedział, że wzrok wszystkich, oprócz zainteresowanych aktualną rozgrywką w bierki, skierowany jest właśnie na jego osobę. Zdawał sobie także sprawę, iż oczekuje się od niego podjęcia jakiejś ważnej decyzji, zrobienia czegoś, co przerwałoby niezręczną ciszę. Doradca odchrząknął głośno, po czym zwrócił się do jednego z sędziwych magów siedzących w pierwszym rzędzie.

– Eeee....- wybąkał niezdecydowanie, jednak nagły hałas za drzwiami przerwał jego wypowiedź.

– Przecież ja jestem Dociekliwy! Jestem tu królem....przyznaję, zapomniałem, który to kamień.....pomóż mi liczyć!

Po burzliwych okrzykach zapanowała chwila ciszy. Zaraz potem dało się słyszeć ten sam skrzeczący głos.

– 135...137...nic się nie dzieje...Haroldzie, licz jeszcze raz!

W głuchej sali odczuwało się rosnące napięcie. Wszystkie rozmowy i szepty, a nawet aktualna rozgrywka w bierki, zostały przerwane. Czekano na dalszy ciąg wydarzeń zza drugiej strony drzwi.

– Ha! Teraz naliczyłem 140!....Czekaj! Chyba mam!

Na te słowa kamienne drzwi przesunęły się, a na schodkach tuż przy zdezorientowanym doradcy pojawił się władca Noirin. Jednym rzutem oka ocenił sytuację, po czym poprawiając lekko przekrzywioną koronę, rzekł do zebranych:

– Przepraszam za spóźnienie, ale egzekucja Szczebiotliwego trochę się przedłużyła. Starał się mnie przekupić swymi przestarzałymi dowcipami! Haha haaa!

Niepewny i zakłopotany śmiech króla nie przyniósł zamierzonego efektu i nie rozładował napięcia, które z minuty na minutę stawało się coraz większe. Noirin zerknął na zebranych, po czym kiwnął lekko głową w kierunku swego doradcy.

– Eeehmm ....Rozpoczynam zebranie Członków Kręgu Dociekliwych i zapraszam wszystkich do Powitalnego Tańca!

W jednej chwili w komnacie zrobiło się bardzo ciasno. Jak jeden mąż wszyscy poderwali się z ław i ruszyli na środek sali. Odkąd tylko Orflamh pamiętał, zawsze narady rozpoczynano Tańcem Powitalnym. Zarządzenie to wprowadził poprzednik króla Noirina tłumacząc, że skomplikowane układy choreograficzne pomagają w rozładowaniu napięcia. Motywem przewodnim całego spektaklu było wykonywanie widowiskowej arabeski do taktu nadawanego przez resztę zebranych, a także kilku fikołków w dowolnie wybranym kierunku. Po zakończonym Tańcu Powitalnym szedł czas na część poetycką. Każdy chętny miał okazję wygłosić poemat własnej twórczości opowiadający o tym, jak to dobrze było w królestwie za panowania starego władcy, ale teraz, gdy rządzi król Noirin, jest znacznie lepiej.

Monarcha nie mógł pozostać dłużny i rewanżował się zebranym swą własną pieśnią, w której stwierdzał, że miniony tydzień był udany oraz wygłaszał pochwały dla zasłużonych. Czasem, gdy król był w szczególnie dobrym nastroju, jakiś odważniejszy mag zdołał namówić go na pieśń sentymentalną. Były to wyjątkowe utwory tylko na specjalne okazje. Przeważnie rozpoczynały się od stwierdzenia: "Hej, gdym przejął rządy tu..." lub "Będąc jeszcze małym brzdącem..." i stanowiły one spis zasług i czynów dokonanych przez władcę.

Na koniec wszyscy sobie wylewnie dziękowali, a magowie i mędrcy kłaniając się do ziemi, wycofywali się w kierunku ław. I tym razem nie obyło się bez szturchańców, gdyż przeważnie każdy chciał zająć miejsce w najdalszych rzędach, by śledzić rozgrywki zawodów w bierki. Ci ,którzy nie zdążyli ulokować się w dalszych rzędach, zostali zmuszeni do zajęcia miejsca z przodu i w rezultacie obrazili się na tych z tyłu. W końcu jednak wszystkie rozmowy i kłótnie ucichły i zapanowała względna cisza , przerywana od czasu do czasu wybuchami radości lub złości dochodzącymi z głębi sali, gdzie trwały rozgrywki.

Orflamh ponownie wystąpił na środek komnaty i donośnym głosem zwrócił się do zebranych:

– Teraz przemówi nasz wspaniały władca Noirin!

Nastała cisza, która zapewne miała być miejscem na liczne wiwaty, oklaski i okrzyki radości. Widząc to, Orflamh zaczął energicznie klaskać, a za jego przykładem poszło kilku sędziwych magów siedzących w pierwszych rzędach. Niektórzy z nich pokusili się nawet o parę niemrawych i wymuszonych okrzyków radości. Król Noirin wstał ze swego fotela, a dobrotliwy uśmiech wykwitł na jego twarzy. Uniósł prawą rękę nakazując ciszę i rozglądając się po sali powiedział:

– Dziękuję, dziękuję wam...hmmm...tobie także dziękuję drogi starcze, ale już wystarczy...

Kiedy ponownie zapanowała cisza, król głośno wciągnął powietrze, zabierając się do wygłoszenia swego przemówienia. I zaraz je wypuścił. Wyglądało na to, że nie jest całkiem pewien, od czego ma zacząć. Zdumiony Orflamh podbiegł do niego, a władca Noirin wykrztusił niewyraźnie:

– Przepraszam na chwilę....- i odszedł z doradcą na bok.

– Co się dzieje o Potężny Władco?- zapytał doradca.

– Miałem za mało czasu, aby się przygotować, a poza tym za chwilę rozpoczną się cotygodniowe zawody w pchełki.....Nie może mnie tam zabraknąć!- wyjaśnił król Noirin i zaraz dodał: Ale wierzę, że ty, mój wspaniały i niezawodny doradca wyjaśnisz im to wszystko i razem rozwiążecie ten problem...prawda drogi starcze?- zapytał i ze zniecierpliwieniem spojrzał w stronę wyjścia, po czym, nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do zebranych:

– Hmmm....Do widzenia!- zniknął za tajemnym przejściem . Orflamh został sam i nie wiedział, od czego powinien zacząć. Poza tym nikt nie zwracał na niego uwagi, starsi magowie przysypiali w pierwszych rzędach, a siedzący dalej zajęci byli grą w bierki. Doradca westchnął ciężko i zaryzykował:

– Turniej Farbowania Baranów....może się nie odbyć!

Skutki były niezwykle zaskakujące. Wszelkie rozmowy, kłótnie, śmiechy i szturchańce ustały, i w jednej chwili Orflamh znalazł się w centrum zainteresowania. Nie czekając ani minuty dłużej, doradca pośpieszył z wyjaśnieniami.

– Eehmm...Turniej może się nie dobyć z przyczyn od nas niezależnych. Chodzi o pogodę....Deszcz uniemożliwia zorganizowanie zawodów....

Zainteresowanie osobą Orflamh’a znikło tak szybko jak się pojawiło. W jednej chwili w komnacie zrobiło się bardzo głośno, każdy chciał wypowiedzieć swe zdanie w tej sprawie i gdyby nie zaklęcie "uspokojenia" rzucone przez jednego z sędziwych magów, nie wiadomo, jakby się to skończyło.

Doradca odetchnął głęboko i opadł ciężko na ławę. Pomimo ogromnego zmęczenia, czuł wielką satysfakcję- podołał kolejnemu zadaniu. Poinformował radę o sytuacji i to wszystko. Niech się teraz inni martwią, co z tym zrobić. On wykonał już swoją powinność. Na potwierdzenie słuszności swych myśli Orflamh kiwnął głową i poprawił lekko przekrzywioną broszę z wizerunkiem władcy na klapie swej szaty. Jego umysł zaczęły zaprzątać myśli o królu Noirinie. Czy zawody w pchełki już się rozpoczęły? Na twarzy doradcy wykwitł nieśmiały uśmiech. Przywiodło mu to na myśl ostatnią grę, w której król obstawił swą koronę. Orflamh pokręcił z politowaniem głową i westchnął głęboko. Na nieszczęście dla władcy i zwycięzcy, Noirin przegrał. Oburzony wynikiem rozgrywki stwierdził, że jego przeciwnik, jeden z pomocników kucharza, oszukiwał i za nic nie chciał mu oddać wygranej uczciwie korony- symbolu swej wielkiej potęgi. Doradca z uczuciem trwogi oczekiwał na wynik dzisiejszych zawodów.

Ocknąwszy się z przemyśleń, rzucił okiem na zatłoczoną salę.

– Co za banda bezmyślnych trollich móżdżków...- pomyślał i pokręcił z politowaniem głową. Większość z nich nie wiedziała nawet, po co tu przyszła. Połowa nie interesowała się sytuacją. Traktowali to raczej jako jedną z nielicznych atrakcji; miejsce, gdzie mogli przechwalać się swymi nowymi zaklęciami, wypróbować je na kolegach, rozegrać rundkę w bierki lub pośmiać ze starszych wiekiem i stopniem, żądnych magii towarzyszy. Orflamh rozejrzał się ukradkiem po sali i poczuł, jak wzbiera w nim fala niepohamowanego śmiechu. Szczerze mówiąc było na co popatrzeć. Starsi Pochłaniacze Magii byli arcyciekawymi osobnikami. Ich strzeliste kapelusze nie miały sobie równych. Poza tym posiadały element ozdobny- wyszyto na nich imiona i nazwiska właścicieli, a także stopień zaawansowania we władaniu magią. Według rachuby Starszych Pochłaniaczy Wiedzy Magicznej stopień wtajemniczenia oznaczał zdolność do przemiany kukurydzy w popcorn, surowego słonecznika w prażony, a także założenia przedsiębiorstwa handlowo- usługowo- produkcyjnego. Wraz ze wzrostem wtajemniczenia rosły kwalifikacje, a co się z tym wiązało, także stopnie doświadczenia delikwenta. Tak niezwykłych użytkowników magii można było poznać również po ich nietypowych płaszczach, którymi byli szczelnie osłonięci. Wysoko postawione kołnierze osłaniały ich twarze i dodawały im tajemniczości. Bardzo ważnym elementem stroju było wyeksponowanie na zewnętrznej części okrycia medali i wyróżnień z dziedziny magii. Trzeba przyznać, że niektóre zbiory były naprawdę imponujące. Starsi i bardziej zaawansowani posiadali widowiskową kolekcję, która nieraz wzbudzała podziw przypadkowych przechodniów. Dopełnieniem stroju były trzewiki. Wykonane z chochliczej skóry zapewniały wygodę i komfort na kilkanaście lat, a na dodatek ich niezwykle zadarte noski opatrzono w maleńkie dzwoneczki. W ten sposób łatwo było wykryć zbliżającego się maga i podjąć natychmiastowe kroki- w takim przypadku najbardziej wskazane było uciec w najbliższy zaułek, a w razie konieczności wyprzeć się wszystkiego.

Z filozoficznych przemyśleń ocknął Orflamh’a czyjś niepewny głos. Ktoś wołał go po imieniu. Doradca oprzytomniał i leniwym spojrzeniem powiódł po sali. Wszyscy patrzyli wyczekująco w jego kierunku i to go zaniepokoiło. Bardzo nie lubił być w centrum uwagi, najlepiej czuł się w swej komnacie z dala od tłumów.

Jeden ze starszych magów szturchnął Orflamh’a stanowczo w bok i zagadnął:

– Orflamh! Może o rozwiązanie tego problemu poprosimy naszego eksperta od pogody? Przecież on mógłby powstrzymać deszcz, a wówczas zorganizowanie zawodów byłoby możliwe!

Doradca spojrzał przeciągle na maga i masując obolały bok, skarcił się w myśli, że to nie on wpadł na taki pomysł.

– Masz rację przyjacielu! Gdzie jest Fergal?! Znów nie pojawił się na zebraniu! Musimy odnaleźć maga od pogody!- zawołał donośnym głosem, nie przestając masować bolącego boku.

* * *

 

Renny siorbnął głucho ze swego kufla. Zmrużył kaprawe oczy i krzywiąc się, przełknął ostatni łyk białego płynu.

– Ugh!- wychrypiał i z wyraźnym obrzydzeniem wytarł rękawem togi najpierw usta, a po namyśle także i język. Keelan przyglądał się tym czynnościom bez większego zainteresowania, a nawet z obojętnością. Rzucił wzrokiem na trzymany w dłoni kufel i pociągnął z niego półgębkiem. Renny tymczasem odsunął od siebie puste naczynie. Skrzacie mleko z pewnością nie należało do jego ulubionych napojów, ale w tej chwili tylko na taki posiłek mogli sobie pozwolić. Kiedy był mały, dorośli wpajali mu, że każde dziecko pije skrzacie mleko. To stwierdzenie było dla niego wielką tajemnicą, w żaden sposób nie mógł pojąć dlaczego tak się dzieje. Pewnego dnia, nie mogąc powstrzymać ciekawości, zapytał o to swą nianię. Pamiętał, że rozpłakała się i wybiegła z kuchni, nie kończąc placków wg przepisu "Babci, ale nie staruszki, Polly". Wieczorem ojciec posadził go sobie na kolanach i głosem pełnym wzruszenia, wychrypiał:

– Renny, jesteś już dużym chłopcem...Niania mówiła mi, że zacząłeś zadawać dziwne pytania...pamiętaj, że z tatą możesz o wszystkim porozmawiać...- zakończył i wyczekująco wpatrywał się w Renny’ego. Ten tymczasem nie zamierzał zmarnować tak wspaniałej okazji! Usiadł wygodniej się na kościstym kolanie ojca i powiedział:

– Chciałem tylko wiedzieć, dlaczego wszystkie dzieci piją skrzacie mleko...

Słysząc to, ojciec odchrząknął nerwowo i zamyślił się. Po chwili, jakby nie do końca zdecydowany, powiedział:

– Hmm... piją, bo jest zdrowe, pożywne i wyprodukowane przy najmniejszych nakładach pracy. Aha! Zdaje się , że cykl produkcyjny jest krótki, czy coś takiego...

Renny nie był w stanie ukryć swego rozczarowania. Nie była to odpowiedź, którą spodziewał się usłyszeć. Nie! Stanowczo nie! Myślał raczej, że będzie ona brzmiała "bo lubią". Od tamtej pory chłopak nabrał niewytłumaczalnego wstrętu do tego pożywnego płynu. Pił go jedynie, gdy nie miał innego wyjścia, lub gdy sytuacja tego wymagała. Tak jak w tej chwili.

Keelan skończył już swoją porcję i w zamyśleniu przyglądał się leżącej na blacie pilotce. Młodzian w kapeluszu otrząsnął się ze wspomnień i postanowił zagadnąć. Wyprzedził go jednak Keelan:

– Musimy znaleźć uczciwego człowieka...

– Dlaczego?- zapytał zdumiony młodzieniec

– Włączymy go do naszego planu...Będzie ci towarzyszył w zawodach.

– Aha...- stwierdził młodzian. Przy stoliku przyjaciół ponownie zapanowała cisza. Po namyśle Renny zaryzykował:

– A jak poznamy, że jest...uczciwy?

Keelan spojrzał na młodziana z wyrazem lekkiego rozczarowania, przemieszanego z czymś na podobieństwo niemiłego zaskoczenia na twarzy. Sięgnął po swoją pilotkę i powoli nasunął ją na głowę.

– Hmm...uczciwy człowiek uczciwie zarabia na życie...na przykład bierze udział w konkursach. O właśnie tak- stwierdził stanowczym tonem i rozejrzał się po sali. Dopiero teraz zauważył, iż znaczna większość klientów tawerny skupiła się przy jednym stolików, tworząc tym samym pokaźnych rozmiarów tłok. Dla stałego bywalca tawerny "Pod Obruszonym Smokiem" nie było tajemnicą, iż właśnie w tej chwili dobiegał końca kolejny konkurs "Wypij za dwóch- więcej zyskasz". Zaciekawiony Keelan wstał od stolika i ruszył w tłum, pozostawiając Renny’ego przy jego pustym kuflu. Minęła całkiem spora chwila, zanim młodzian znów zobaczył twarz swego przyjaciela. Keelan wyłonił się z tłumu, prowadząc ze sobą krępego człowieka. Sprawiał on wrażenie prostego, dobrodusznego wieśniaka. Człowiek w pilotce energicznym krokiem dotarł do stolika i głosem, w którym pobrzmiewała wyraźna nuta triumfu oznajmił:

– Renny, chcę ci przedstawić Szczerbatego.

Na te słowa wieśniak rypnął młodziana między łopatki, tak, że biedakowi łzy napłynęły do oczu, a kapelusz opadł mu na nos. Miał to być zapewne jeden z tych przyjacielskich gestów wyrażających otwartość, szczerość i niekiedy życzliwość. Często towarzyszył temu wymuszony uśmiech na twarzy delikwenta, jednak w tym przypadku oblicze Szczerbatego przedstawiało jedynie zaciekawienie, a może nawet zainteresowanie.

– Witam- powiedział wieśniak i zajął miejsce przy stoliku.

– Ehmm...przepraszam na chwilę...- wybąkał młodzieniec w kapeluszu, poprawiając swe nakrycie głowy. Podszedł do Keelana i odciągnąwszy go na bok, zawrócił się do niego świszczącym, konspiracyjnym szeptem.

– Jesteś pewien, że ten człowiek jest uczciwy?

– Renny, ten wieśniak wygrał przed chwilą konkurs...hmmm....."Dużo wypijesz- dużo zyskasz", czy coś takiego. W każdym razie jest zwycięzcą, a kogoś takiego właśnie potrzebujemy- zauważył człowiek w pilotce i zapowietrzył się. Jak zwykle starał się powiedzieć jak najwięcej w jak najkrótszym czasie i aktualnie ponosił konsekwencje swego postępowania. Moment ten wykorzystał młodzieniec w kapeluszu, wtrącając błyskotliwą uwagę:

– Trzeba jeszcze sprawdzić, czy nie jest daltonistą.

Keelan pokiwał głową i z wyraźną aprobatą i skierował się w stronę stolika, skąd przyglądał się im Szczerbaty.

– No tak...- powiedział człowiek w pilotce i uderzył się dłońmi w kolana.

– Chcieliśmy zadać kilka pytań- dodał szybko, widząc, że Renny otwiera usta, aby coś powiedzieć.

– O! Widzę, że piliście skrzacie mleko...Ja też ja piję od czasu do czasu- zauważył Szczerbaty i rozsiadł się wygodnie w swym krześle. Na te słowa młodzian w kapeluszu zerwał się ze swego siedziska i zapytał z napięciem w głosie:

– Pijesz pan? Ale dlaczego?!

– Renny! O co ci chodzi? Znowu zaczynasz?- wtrącił się zirytowany Keelan.

Wieśniak wzruszył ramionami i dłubiąc wykałaczką w swym uzębieniu odrzekł:

– Bo jest zdrowe, pożywne i wyprodukowane przy minimalnych nakładach pracy. Każdy to wie.

Renny usiadł ciężko na swym krześle, a jego twarz przybrała jeden z najmniej inteligentnych wyrazów, jakie kelnerka, która akurat zjawiła się przy stoliku, mogła oglądać w swym życiu.

– Co podać?- zapytała bezbarwnym głosem dziewczyna, bezmyślnie gapiąc się na twarz młodziana w kapeluszu.

– Dziękujemy, nic nam nie potrzeba!- wycedził przez zęby zniecierpliwiony Keelan i zwrócił się do Szczerbatego:

– Jak już nadmieniłem...- zaczął człowiek w pilotce, pochylając się nad stolikiem, jednak jego tak wspaniale zapowiadające się wyczerpujące wyjaśnienia zostały gwałtownie przerwane. W rezultacie Keelan zastygł w szoku nad stolikiem z rozdziawioną szczęką i palcem prawej ręki wzniesionym do góry.

– To co zawsze, plus dwa dodatkowe kufle dla tych gentlemanów- zwrócił się do kelnerki Szczerbaty. Dziewczyna szybko zanotowała zamówienie w notesiku i zabierając dwa puste kufle oddaliła się w stronę kuchni. Przy stoliku na powrót zapanowała cisza, jednak tym razem nie trwała ona długo. Keelan odetchnął świszcząco przez zaciśnięte zęby i usiadł na swym krześle. Szczerbaty natomiast oglądał swe paznokcie z niesamowitą uwagą, jakby dopiero teraz zorientował się, że je w ogóle posiada. Człowiek w pilotce doszedł tymczasem do wniosku, że w tym wypadku podchody nic nie dadzą i, choć bardzo tego nie lubił, postanowił przedstawić całą sprawę bez ogródek.

– Jaki to kolor?!- wypalił nagle podtykając pod nos zaskoczonemu Szczerbatemu róg poplamionej serwetki leżącej na stoliku.

– Na co pan...toż to zielony- wybełkotał wieśniak i podejrzliwie przyjrzał się serwetce.

– Renny....- szepnął Keelan w kierunku otępiałego młodziana. Ten jednak tkwił nadal nieruchomo ze swym mało inteligentnym wyrazem twarzy.

– Renny!

– Taak?- chłopak ocknął się i nieprzytomnie rozejrzał wokoło. Po chwili napotkał piorunujący go wzrok przyjaciela. Zmieszał się i zaczął szybko tłumaczyć.

– Przepraszam, Keelan...zasnąłem

– Z otwartymi oczami?!- szczerze zdziwił się człowiek w pilotce.

– Zdarza mi się....- wytłumaczył młodzian w kapeluszu. Keelan niecierpliwie machnął ręką i pokazując na Szczerbatego, a potem na serwetkę, powiedział konspiracyjnym szeptem.

– Zielony?

Renny śledził jego poczynania z przesadną uwagą wymalowaną na twarzy. Kiedy pantomima odgrywana przez Keelana dobiegła końca, młodzian spojrzał na niego pytającym wzrokiem.

– Chodziło mi o to, czy dobrze powiedział? Zielony?- zapytał zniecierpliwiony Keelan i lekko obruszył się. Młodzian w kapeluszu kiwnął głową ze zrozumieniem i szybko zapewnił:

– Dobrze!

Człowiek w pilotce rozpromienił się i chwycił dłoń zaniepokojonego Szczerbatego, potrząsając nią energicznie.

– Brawo! Bardzo dobrze!

Szczerbaty przyglądał się podejrzliwie obu przyjaciołom i powoli zapytał:

– O co to chodzi....kim wy w ogóle jesteście?

– Jesteśmy turystami- wyjaśnił Keelan- przybyliśmy do tej osady, aby wziąć udział w głównych uroczystościach Święta Farbowania Baranów.

– Ale mój przyjaciel jest uczulony na barany...eeeee chciałem powiedzieć...na wełnę- wtrącił szybko Renny, lecz zaraz umilkł przytłoczony wzrokiem człowieka w pilotce.

– Hmm...tak, jestem uczulony i nie mogę brać udziału w turnieju. W związku z tym mój towarzysz, Renny- tu Keelan wskazał na młodziana w kapeluszu- został sam i zastanawialiśmy się czy.....

– Nie mów nic więcej drogi wędrowcze! Domyślam się, o co chodzi!- zapewnił wspaniałomyślnie Szczerbaty i mrugając porozumiewawczo, szturchnął Keelana łokciem między żebra.

– Do- op- rrawdy?- wykrztusił człowiek w pilotce i momentalnie dostał zadyszki.

– Oczywiście!- oznajmił Szczerbaty i przysunął się z krzesłem bliżej Renny’ego.

Młodzik w kapeluszu rozejrzał się z niepokojem znad stolika, po czym zerknął raz jeszcze na Szczerbatego. Stwierdziwszy, że ten nie spuszcza z niego wzroku, poprawił się nerwowo na krześle i zamarł w dość dziwacznej pozie. Szczerbaty pociągnął ze swego kufla i rzekł rzeczowym tonem.

– "Górskie Smoki nie miewają przyjaciół". Słowa wypowiedziane z wielką starannością, powoli i wyraźnie, dotarły do uszu dwóch przyjaciół, jednak nie przyniosły oczekiwanego rezultatu. Renny i Keelan spojrzeli na siebie, po czym przenieśli pytający wzrok na Szczerbatego. Ten zaś wyprostował się na swym krześle i nie odrywając oczu od dwóch sylwetek siedzących tuż przed nim, powtórzył:

– "Górskie Smoki NIE miewają PRZYJACIÓŁ". Nacisk położony na ostatni wyraz miał zapewne zasugerować coś niezwykle ważnego, jednak i tym razem nie przyniosło to oczekiwanego skutku.

Keelan starając się uratować niezręczną sytuację, zaryzykował i najwolniej jak tylko mógł wydusił:

–  Naprawdę wolą one zagrać w "Monopol" z teściową swej córki.

Przy stoliku trzech towarzyszy znów nastała cisza, którą od czasu do czasu przerywało donośne siorbanie któregoś z uczestników kolejnego konkursu rozgrywającego się w tawernie.

– Skąd wiesz, że Górskie Smoki grywają w "Monopol"?- zapytał podejrzliwym tonem Szczerbaty i szybko pociągnął ze swego kufla.

– A ty skąd wiesz, że nie miewają przyjaciół?- odpowiedział pytaniem na pytanie człowiek w pilotce i nie chcąc pozostać dłużnym chwycił za swój kufel.

Szczerbaty wyprostował się na swym siedzisku, poprawił leżącą na stoliku serwetkę i zagadnął, starając się jednocześnie nie okazać swego zdenerwowania.

– Czy wy na pewno jesteście z Kółka Miłośników Restrukturyzacji Skrzacich Rowów?

– Hmm...nie wydaje mi się- stwierdził powoli Keelan.

– Aha...- wybąkał półgębkiem Szczerbaty i sięgnął po swój kufel.

– Wyglądasz na uczciwego człowieka, więc chcemy ci zaproponować pewien hmm...układ- ciągnął dalej człowiek w pilotce.

Szczerbaty zastygł z kuflem uniesionym do ust i zerknął badawczo na obu przyjaciół. Szybko wypił całą zawartość, odstawił puste naczynie i po namyśle wytarł ust serwetką.

– Taaaak?- odpowiedział wyraźnie zainteresowany.

Renny i Keelan spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Człowiek w kapeluszu nachylił się nad blatem stolika i odezwał przenikliwym szeptem.

– Ty- wskazał na Szczerbatego, po czym przeniósł swój wzrok na chłopaka w kapeluszu i kontynuował:

Renny...i...- tutaj sięgnął w głębiny swego płaszcza i po chwili mocowania się z jednym z guzików, wydobył poniszczony afisz. Rozprostował go na blacie i z triumfem w głosie powiedział:

– Zawody Farbowania Baranów!

Szczerbaty zamyślił się głęboko. Po chwili zwrócił się do Keelana:

– Rozumiem, że nagroda...do podziału.

– Hę!?- wypalił Renny, lecz kapelusz zrzucony mu na oczy przez Keelana skutecznie go uciszył.

– Tak oczywiście!- wyjaśnił szybko człowiek w pilotce.

Szczerbaty pokiwał ze zrozumieniem głową i zatrzymał swój wzrok na młodzianie siłującym się ze swym obszernym kapeluszem. A może to kapelusz siłował się z młodzianem? Dziwne nakrycie głowy...ludzie z miasta potrafią komplikować sobie życie...

Z zamyślenia wyrwał go przenikliwy głos Keelana:

– ...Dobrze?

Faktem było, iż Szczerbaty nie usłyszał pytania. Poza tym w tawernie właśnie odbywała się transmisja cotygodniowych zawodów w pchełki, a tego nie mógł przegapić.

– Co? A tak!- odpowiedział zniecierpliwiony Szczerbaty. Słowa jego wywołały niesamowitą reakcję obu przyjaciół. Z niewiadomego mu powodu bardzo się ucieszyli, uścisnęli sobie ręce i zabrali się do wyjścia. Keelan powiedział mu jeszcze na odchodnym:

– Dziękujemy! Bardzo nam pomogłeś!

– Hmm....nie chcę cię martwić, drogi przybyszu, ale zawody mogą się nie odbyć...przez ten deszcz. No i barany będą niezadowolone- oświadczył niezrozumiale Szczerbaty i oddalił się w kierunku wzbierającego tłumu.

Renny podbiegł do człowieka w pilotce i pełen entuzjazmu zakrzyknął:

– Słyszałeś?! Zgodził się na 100 taczek nawozu skrzaciego! To naprawdę uczciwy człowiek!

– Taaak....ale jest inny problem- w tym momencie jakby na potwierdzenie słów Keelana, okolicą wstrząsnął donośny grzmot, a deszcz mocniej uderzył w szyby. Człowiek w pilotce odchrząknął nerwowo i zwrócił się do tłumu zebranego w tawernie:

– Przepraszam, czy jest w tej osadzie jakiś spec od pogody?

 

***

 

Nad Krainą Całkiem Dużego Smoka budził się kolejny deszczowy poranek. Olbrzymie, czarne chmury spowijały całą okolicę i tylko gdzieniegdzie widoczne były promienie słońca. Kałuże powiększające się z dnia na dzień potęgowały wśród mieszkańców osady nastrój przygnębienia. O zawodach nie mówiło się już prawie nic. Wszyscy woleli unikać tego tematu, doszedłszy do wniosku, że Turniej Farbowanie Baranów nie odbędzie się. Afisze ogłaszające to niezwykłe święto zniknęły niezauważalnie, a ich resztki targane przez wiatr, poniewierały się na ulicach miasteczek. Wielkie przygnębienie panujące w krainie, a zwłaszcza w osadzie Pod Zgniłą Strzechą nie udzielało się tylko jednej osobie...może dwóm.

– Corneliusieee...obawiam się, że twoja część zupy znów uleciała z kociołka! Powinieneś częściej do niego zaglądać! Nie martw się...już niedługo będziesz mógł spróbować mojej szarlotki!

W maleńkim pomieszczeniu było ciepło i przytulnie. W palenisku wesoło trzaskał ogień, a w powieszonym nad nim osmalonym kociołku wrzała resztka zupy jarzynowej. Zapach pieprzu i wanilii roznoszący się po całym wnętrzu zapowiadał jakąś niezwykłą potrawę. Fergal- mag od pogody- już od samego rana był w bardzo dobrym nastroju. Zaraz po przebudzeniu zabrał się do przygotowania szarlotki z przepisu, który odnalazł w swym "muchomorkowym" kredensie. Zupełnie jakby spodziewał się gości...

– A pamiętasz Corneliusie naszą pierwszą wspólną podróż dookoła Krainy? Pamiętasz, jak chciałeś zobaczyć, co jest na dnie Smoczego Kanionu?...to niesamowite, że przeżyłeś ten upadek...

Filozoficzne rozważania na temat przeszłości zostały nagle przerwane. Powodem było czyjeś donośne pukanie do drzwi. Zdumiony tą sytuacją Fergal zdjął swe olbrzymie okulary i spojrzał na legowisko koło kosza na brudną bieliznę. Po chwili, gdy pukanie powtórzyło się, mag odezwał się zdumionym głosem:

– Czy zapraszałeś kogoś na dzisiejsze południe Corneliusie?

Znad koca nie dobiegł go ,jak zwykle, żaden odgłos. Prowadzony ciekawością Fergal, wstał z krzesła i podszedł do drzwi.

– Kogo mogło przywiać o tej porze?- zastanawiał się, sięgając jednocześnie po masywny parasol. Pukanie powtórzyło się, a zza drzwi dobiegł maga czyjś zniecierpliwiony głos:

– Nie ma go! Chodźmy, bo zmokłem już do suchej nitki!

Na te słowa Fergal szarpnął energicznie za żelazną klamkę w kształcie głowy smoka, a jego, zaopatrzonym w okulary o podwójnym dnie oczom, ukazały się dwie przemoczone sylwetki. Zaskoczenie gospodarza jak i stojących na progu gości było tak wielkie, że jeden z przybyszów rzucił się do ucieczki, a Fergal zamachnął się parasolem w kierunku uciekającego.

– To tak witasz pan gości?! – odezwał się w pobliżu czyjś obruszony głos. Stary mag rozejrzał się niezdecydowanie i po chwili zatrzymał wzrok na niewielkiej postaci, stojącej tuż obok niego.

– Hmmm...dzień dobry! Skoro pan mnie już zauważył to może...- zaczął zniecierpliwiony Keelan.

– Ach! Przepraszam za moje zachowanie, ale nie spodziewałem się dzisiaj gości! Proszę, wejdźcie!- zachęcił Fergal i przetarł rękawem swe zaparowane okulary.

– Hmmm... tak już lepiej!- pochwalił człowiek w pilotce i zwrócił się do Renny’ego.

– Renny! Wyjdź już zza tego kamienia!

Młodzian wyjrzał zza swej kryjówki i poprawił namoknięty kapelusz.

– Proszę wejść...- powtórzył mag i zamrugał powiekami. Deszcz zdecydowanie utrudniał mu widzenie.

Keelan przestąpił próg małego domku, a za jego przykładem poszedł młodzian w kapeluszu. W pomieszczeniu panował dość specyficzny zapach...zauważył to także Fergal i pełnym oburzenia głosem, przemówił:

– Cornieliusie! Nie przy gościach! Przecież masz swoją kuwetę...- dodał zachrypniętym szeptem, pochylając się nad stertą koców stanowiących prowizoryczne legowisko.

– Ooo...ma pan kotka?- ucieszył się Renny.

– Taak, ale to bardzo nieposłuszny kocur!- zauważył Fergal i dodał – Dostałem go kiedyś w prezencie.....Cornieliusie! Przywitaj naszych gości! Bądź miłym gospodarzem!- zachęcał mag. Renny podszedł do legowiska, lecz to, co tam zobaczył, przeszło jego najśmielsze oczekiwania.

– Aaagh!- wyrwało się zdumionemu młodzianowi.

– Co się stało? Ugryzł? Zapomniałem uprzedzić, że nie lubi, gdy się go głaszcze pod włos- wyjaśnił zakłopotany mag, a Keelan pociągnął głośno nosem i wtrącił:

– Przepraszam, ale czy tutaj się czasem nic nie przypala?

– Hmmm....uważaj na słowa młody człowieku. Cornelius to niegrzeczny kocur, ale to nie powód, żeby go zaraz obrażać!- powiedział lekko obruszony Fergal i pociągnął nosem. Minęła całkiem spora chwila, zanim jego mózg zdołał przeanalizować otrzymany przekaz. Mag zerwał się nagle i podążył szybko do kuchni, burcząc pod nosem coś o  spalonej szarlotce.

Wykorzystując moment nieuwagi ze strony gospodarza, chłopak w kapeluszu podkradł się do Keelana i wychrypiał:

– Widziałeś...widziałeś, co leży na kocach?!

Mówiąc to, wskazał drżącym palcem na stertę łachmanów koło kosza na bieliznę.

– Przecież to wypchany szop! I na dodatek pracz!- wychrypiał przerażony Renny i schował się za plecami swego przyjaciela. Po chwili Keelan usłyszał tuż przy swoim uchu przerażony głos młodzika:

– ...Czy my jesteśmy tutaj bezpieczni?!

To były ostatnie słowa, jakie człowiek w pilotce usłyszał od swego przyjaciela w tej chwili...w pokoju pojawił się Fergal.

– Proszę moi mili! Poczęstujcie się szarlotką!

Przyjaciele spojrzeli na siebie i bez słowa zajęli miejsca przy stole. Renny odsunął od siebie leżącą na blacie karteczkę, robiąc w ten sposób miejsce na talerz z porcją ciasta. Coś jednak kazało mu sięgnąć po nią z powrotem. Niby od niechcenia rzucił okiem na treść małego świstka. Był to przepis na placek sojowo- warzywny wg własnej receptury. Renny pociągnął nosem, a do jego nozdrzy momentalnie doleciał specyficzny zapach pieprzu i wanilii. Spojrzał na przepis, potem na stojący przed nim kawałek ciasta i poczuł, że kręci mu się w głowie. Rzut oka na Keelana potwierdził jego najgorsze obawy. Przyjaciel próbował właśnie tajemniczego placka.

– To niesamowite, że umie pan zrobić szarl...ugh! hrrr! egh!

Renny zdawał się tylko na to czekać. W jednej chwili znalazł się przy magu i przewalił go razem z krzesłem.

– Chciałeś nas otruć, tak? A potem wypchać jak tego szopa?! – krzyczał przyduszając całym ciałem zdezorientowanego i przerażonego Fergala. W tym samym czasie Keelan dochodził do siebie. Pieprz palił go w gardle, a oczy momentalnie zaszły łzami. Widząc, co wyprawia jego przyjaciel, rzucił się w jego kierunku.

– Na smoczą litość! Co ty Renny wyprawiasz!? Zostaw go w spokoju, nic mi nie jest!- wychrypiał człowiek w pilotce, starając się oderwać swego towarzysza od przerażonego maga.

– ...wypchałbyś nas i potem mówił: "To jest mój pies i chomik". Ha! Niedoczekanie! Auuuu...

Jeden precyzyjny cios w nos uspokoił rozjuszonego młodziana, w ten sposób Keelan zdołał odciągnąć go od powalonego z krzesłem Fergala.

– Bardzo przepraszam, ale mój kolega nie spał już od kilku nocy i stał się dość agresywny...

Mag ociężale podniósł się z klepiska i strzepnął z szaty tumany kurzu. Po chwili odezwał się w zamyśleniu:

– Taaa...To wszystko wyjaśnia. Biedak śni na jawie- powiedział do siebie, usiadł przy stole i współczująco pokiwał głową. Keelan otworzył usta, aby coś powiedzieć, lecz stary mag kontynuował:

– A na dodatek przestraszył Corneliusa!

– Hę?!- wyrwało się zdezorientowanemu Keelanowi. Dla pewności rzucił jeszcze okiem w kierunku prowizorycznego legowiska. Wypchany Szop Pracz nadal tam leżał i bynajmniej nie był wystraszony.

– Mój kocur nie lubi przemocy- wyjaśnił z nutką dumy w glosie Fergal. Chcąc rozluźnić dość napiętą atmosferę zagadnął do Keelana.

– Poczęstowałbym cię zupą jarzynową, ale tak się nieszczęśliwie składa, że w kociołku jest porcja tylko na jedną osobę...

Człowiek w pilotce ocknął się z zamyślenia, spojrzał błędnym wzrokiem na maga i rzekł:

– Hmmm...słucham? Nie dziękuję, korzystałem już z ubikacji...

Fergal i Keelan wymienili spojrzenia, po czym gość zbliżył się do powalonego Renny’ego.

– Mam nadzieję, że nie zrobiłem mu krzywdy...- zaczął Keelan i nagle jakby o czymś sobie przypominając, odwrócił się energicznie do Fergala i wypalił:

– Czy ja wspomniałem już cokolwiek o sprawie, z jaką do pana zawitaliśmy?

Mag spojrzał znad swych olbrzymich okularów na rozjaśnioną twarz w pilotce i bardzo powoli powiedział:

– A o co chodzi...?

Nie czekając na odpowiedź, zabrał się za sprzątanie ze stołu prawie nienaruszonych porcji ciasta. Keelan przyglądał się tym czynnościom z wielkim zainteresowaniem i spokojem. Widząc, że mag uporał się już z talerzykami, postanowił zaryzykować:

– Chodzi o Święto Farbowania Baranów...może się nie odbyć...hm! ze względu na pogodę!

Słowa wypowiedziane jednym tchem i tym razem skutecznie zapowietrzyły Keelana., który prawie natychmiast dostał zadyszki. Widząc to, mag pokręcił ze współczuciem głową i pomógł swemu gościowi usiąść przy stole. Sam zajął miejsce obok. Z oddali dochodziło ich przeciągłe chrapanie Renny’ego. Nie mogąc powstrzymać olbrzymiej ciekawości, mag odezwał się pierwszy:

– Chcecie brać udział w zawodach, tak?

Keelan zdjął pilotkę, przetarł czoło rękawem swojej kapoty i przytaknął. Fergal ciągnął dalej:

– Zawody nie odbędą się! A to wszystko moja zasługa! Ha!- mag uderzył się mocno w pierś i uniósł z dumą głowę. Widząc niezrozumienie wymalowane na twarzy Keelana, pospieszył z wyjaśnieniami:

– Nie chcę, aby te zawody się odbyły- to wszystko.

Chrapanie młodziana w kapeluszu ucichło gwałtownie, a zaraz potem przerodziło się w donośne rzężenie. Mag spojrzał w jego kierunku z niesmakiem i zwrócił się do zakłopotanego Keelana:

– Twój kolega...chyba się przebudził.

Na te słowa Renny podniósł się z podłogi, rozcierając obolały i opuchnięty nos.

– Zaraz, czy ja dobrze usłyszałem?- odezwał się człowiek w pilotce.

– Tak- zapewnił szybko mag od pogody i dodał:

– Ja też słyszałem, jak on przed chwilą zarzęził...

Zdezorientowany Keelan spoglądał raz na opuchniętego młodziana w namokniętym kapeluszu, a raz na Fergala uzbrojonego w okulary o podwójnym szkle. W końcu machnął ze zniecierpliwieniem ręką i zwrócił się do starego maga:

– Co pan przed chwilą powiedział? Czy ja dobrze usłyszałem?

– Noo...powiedziałem, że on zarzęził...- zaczął niepewnie Fergal.

– Nie! Nie to! Co pan powiedział o ZAWODACH!- wypalił zirytowany Keelan i w ostatniej chwili wypuścił głośno nadmiar powietrza, unikając tym samym zapowietrzenia. Mag przyglądał się mu z przepraszającym uśmiechem na twarzy, lecz nic nie powiedział.

– Turniej Farbowania Baranów! Mówi to panu coś?- zapytał zmęczonym głosem człowiek w pilotce. Stracił już nadzieję na dojście ze starym magiem do porozumienia, gdy nagle Fergal przemówił:

– Ahaaa...więc o to chodzi! Hmm...po prostu nie chcę, aby te zawody się odbyły- stwierdził stanowczym tonem Fergal i pokiwał siwą głową. Renny i Keelan spojrzeli na siebie, a potem na starego maga.

– A dlaczego?- zapytał stłumionym przez opuchnięty nos głosem młodzian w kapeluszu. Stary mag spojrzał na niego ze współczuciem i sięgnął po leżący na stole nóż od szarlotki.

– Przydałoby ci się chłopcze coś zimnego na ten nos...- stwierdził tonem znawcy i podsunął mu nóż.

– Zimny metal zdejmie opuchliznę- wyjaśnił mag, widząc przerażenie na twarzy młodziana.

– Dziwne masz pan metody...- zauważył zamyślony Keelan, lecz zaraz ocknął się z zadumy i zwrócił do maga.

– Dlaczego nie chce pan, aby zawody się odbyły?

– To proste! Jestem już za stary, by brać w nich udział!- wyjaśnił zdumionym przyjaciołom i zwrócił się w kierunku legowiska:

– I mój kocur także. Prawda Corneliusie?

Od strony starych koców i tym razem nie dobiegł żaden odgłos, więc Fergal pospieszył z wyjaśnieniem:

– Przy obcych jest nieśmiały...

Widząc lekkie zakłopotanie na twarzach młodzika i jego przyjaciela, ciągnął dalej:

– Nawet nie wiecie, jak bardzo kochałem te zawody...a teraz...- mówiąc to machnął z rezygnacją ręką i poprawił okulary.

– Chcesz nam powiedzieć, że ten deszcz...ta cala burza, to symulacje?! To twoja sprawka?- wybuchnął piskliwym głosem Keelan, nie dowierzając temu, co przed chwilą usłyszał.

– O żesz!- wycedził Renny i natychmiast jego kaprawe oczy zaszkliły się.

– Dokładnie tak jak mówicie...- rzekł bardzo powoli Fergal, przyglądając się swym gościom. A nie był to dość ciekawy widok. Jeden ze spuchniętym nosem, nożem w ręce i na dodatek z kaprawymi oczkami, drugi blady jak ściana i mrugający nerwowo powiekami. Chcąc zażegnać niezręczną sytuację, mag postanowił pójść im na rękę. Nie lubił odgrywać czarnego charakteru, zaproponował więc pewien, nader korzystny układ:

– Posłuchajcie! Możemy zrobić tak: ja przepędzę deszcz...pod jednym warunkiem...

Tutaj przerwał na chwilę, widząc jednak niezdecydowanie na twarzach przyjaciół, ciągnął dalej:

– Zrobię to, jeśli w przypadku wygranej podzielicie się ze mną nagrodą! Hmmm...jesteście w tym wystarczająco dobrzy?- zapytał z lekką obawą głosie, oceniając wzrokiem jednego i drugiego.

Keelan jakby tylko na to czekał. Poderwał się ze swego krzesła i unosząc palec ku sufitowi zakrzyknął:

– Wygramy te zawody! Jesteśmy najlepsi! Godzimy się na taki układ...

– W takim razie od jutra zapowiadam słoneczną pogodę!- zakrzyknął równie zadowolony Fergal. Keelan zaś, kierując się do wyjścia, zapewnił:

– Spotkamy się na miejscu...do zobaczenia!

Już po chwili człowiek w pilotce i jego przyjaciel zniknęli za drzwiami. Fergal został sam...a właściwie w towarzystwie szopa pracza. Upewniwszy się, że Keelan i Renny minęli zakręt, podszedł do legowiska i wyszeptał:

– Słyszałeś Corneliusie! Będziemy bogaci! Gdy tylko ci młodzieńcy wygrają zawody, my dostaniemy połowę nagrody!

Fergal nie mógł wiedzieć, że w pewniej odległości od jego domu dwóch przyjaciół dyskutowało na podobny temat.

– Słyszałeś Renny? Jutro będzie słonecznie i ciepło! Czyż to nie cudowna nowina?- zagadnął rozradowany Keelan.

– Taaa...tylko czy ty naprawdę masz zamiar oddać mu nasze wygrane pieniądze?- rzekł mniej radosny młodzieniec w kapeluszu. Szedł powoli, wydawało się, że deszcz zupełnie mu już nie przeszkadza, tak jak piórko, które ostatecznie oklapło mu na oczy, przesłaniając i tak słabą widoczność. Na te słowa Keelan obruszył się lekko i spojrzał z  wyrzutem w kaprawe oczy kolegi.

– A kto powiedział, że damy mu pieniądze?!....he he he!

Znaczący i zagadkowy śmiech rozładował napięcie między przyjaciółmi, którzy wychodzili właśnie z wąskiej, żwirowej ścieżki na kamienistą drogę prowadzącą do osady. Słońce chyliło się już ku zachodowi, coraz bardziej widoczne gwiazdy ozdabiały firmament, w powietrzu zaś czuć było coś niezwykłego, co zapowiadało nadejście cudownego, słonecznego dnia.

 

***

 

W palenisku leniwie dogasały węgliki. Kociołek, który jeszcze przed chwilą wisiał na kominku, stał teraz na masywnym, drewnianym stole i smolił leżącą na nim serwetę. Wokół krzątał się mag Fergal w poszukiwaniu talerza do zupy. Kiedy go znalazł w stosie brudnych naczyń przygotowanych do zmywania, odezwał się obruszonym tonem w kierunku legowiska:

– Corneliusie! Miałeś przypomnieć mi, abym pozmywał po obiedzie! Prosiłem cię o to dokładnie tydzień temu!

Mag zakasał rękawy swej szaty i sięgnął głębiej do zlewu. Po chwili wydobył z niego łyżkę i ruszył w kierunku stołu. Zająwszy miejsce, rzucił okiem na legowisko koło kosza na brudną bieliznę. Nie rejestrując żadnego ruchu doszedł do wniosku, że jego podopieczny śpi. Starając się nie przeszkadzać mu w drzemce, siorbał jak tylko mógł najciszej. Zimna zupa nie należała do jego przysmaków, jednak wychodził z założenia, że "lepiej jest zjeść i odchorować, niż ma się zmarnować". Poza tym żołądek dopominał się o pokarm, a głód stawał się coraz bardziej uciążliwy. Mag należał do osób, które źle znoszą samotność. Bardzo lubił, w trakcie posiłku, rozmawiać ze swym podopiecznym, jednak w tej chwili zmuszony był jeść w ciszy. Zniecierpliwiony przedłużającą się drzemką, postanowił przerwać leżakowanie swego przyjaciela. Zebrał siły i najgłośniej jak tylko potrafił, zakrzyknął w kierunku prowizorycznego legowiska:

– Corneliusieee! Może zjesz jarzynkę?! – mówiąc to, wyłowił miedzianą łyżką spory kawałek pływającego w zupie kartofla i rzucił go na posłanie koło kosza. Po chwili zastanowienia postawił tam także cały talerz z resztką pożywienia.

Już miał rozpocząć swe filozoficzne rozważania, gdy od strony drzwi dobiegł go czyjś donośny głos. Po chwili usłyszał także pukanie. Fergal rozejrzał się po izbie i odnalazłszy porzucony wcześniej parasol, zbliżył się do drzwi. Przyłożył ucho do drewna i starając się zachowywać bezszelestnie, nasłuchiwał.

– Nie ma go! Chodźmy, bo zmoknę! Mógłbyś trzymać ten parasol nad moją głową?!

Na to drugi, lekko zachrypnięty głos, odrzekł:

– Ten stary to wariat. Pewnie znów coś kombinuje. Pamiętasz, jak kiedyś, chcąc przegonić burzę, wywołał tornado i naraził się na gniew Górskich Smoków?

– Taaa.....jego rehabilitacja drogo nas kosztowała...poza tym tyle skrzaciego nawozu się zmarnowało...

Drugi, wyraźnie rozbawiony głos, ciągnął dalej:

– Ha ha...a pamiętasz...ha!....jak rozgniewał Skalistego Gnoma? Do dziś nie rozumiem jak mógł go pomylić z prosiakiem!

– Daj spokój! Nie pamiętasz, jak drogo kosztowało nas wykupienie go ze Skalistego Kanionu? Mam już dość jego wygłupów!

Właściciel pierwszego głosu, wyraźnie zniecierpliwiony całą sytuacją, zastukał raz jeszcze do drzwi. Prawie natychmiast uchyliły się, a na progu pojawił się gospodarz domu. Ściskając nerwowo swój parasol, obrzucił przeciągłym spojrzeniem swych gości. Ci z kolei, zaskoczeni nagłą reakcją, cofnęli się unikając jednocześnie ciosu olbrzymim parasolem. Opamiętawszy się, spojrzeli z lękiem na gospodarza. Ten, nie czekając na wyjaśnienia, zakrzyknął, starając się przekrzyczeć deszcz.

– A ile mnie to kosztowało! Nawet nie wiecie! Ha! Skrzaci nawóz nigdy nie zrewanżuje mojej krzywdy! Możecie zaprzestać już darmowych dostaw! Nic od was nie chcę!

Mówiąc to, wycofał się do pomieszczenia i zatrzasnął za sobą drzwi. Orflamh i jego towarzysz, królewski kuchmistrz Dermot, spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami. Doradca zastukał raz jeszcze. Nie doczekawszy się żadnej reakcji, zaryzykował:

– Jesteśmy tu z rozkazu króla!

To poskutkowało. Drzwi zaskrzypiały i wyłonił się zza nich najpierw olbrzymi parasol, a później także jego właściciel. Fergal spojrzał z wyrzutem na obu przybyszy i odezwał się obruszony:

– No dobrze...wejdźcie.

Goście wtargnęli do małego domku, robiąc przy tym dużo zbędnego zamieszania. Wycieranie zabłoconego obuwia i strzepywanie z kapot kropel deszczu wydawało się nie mieć końca. Wreszcie jednak przybysze uporali się ze wszystkimi niezbędnymi w tej chwili czynnościami i rozejrzeli się po izbie. Niezręczną ciszę przerwało nagle wymowne chrząknięcie Fergala.

– Ja i Cornelius chcielibyśmy wiedzieć, dlaczego nas nachodzicie!

Orflamh spojrzał na maga z wyrzutem i stwierdził karcącym tonem:

– Nie było cię Fergalu na posiedzeniu Kręgu Dociekliwych!

– Taak...nie dokończyłem jeszcze swego poematu na cześć naszego króla.- wyjaśnił zmieszany mag.

– Cornelius obiecał pomagać mi w układaniu rymów...- dodał z dumą w głosie i zajął miejsce na masywnej ławie. Deremot chciał coś powiedzieć, lecz w ostatniej chwili powstrzymał go Orflamh. Kuchmistrz rzucił doradcy oburzone spojrzenie i tym samym dał znać, że skoro tak, to on już nic nie powie i niech sobie Orflamh radzi sam, jeśli jest taki mądry. Orflamh odwzajemnił spojrzenie i zwrócił się do Fergala.

– Turniej Farbowania Baranów może się nie odbyć...przez ten deszcz! Zrób coś z tym Fergal, bo jak nie...

– Dobrze- uciął krótko stary mag i otworzył opasły tom zniszczonej księgi leżącej na ławie.

– Eeee.....- wyrwało się zdębiałemu doradcy, który nastawił się na długotrwałe groźby, prośby i różne przekupstwa, aby przekonać starego, upartego maga.

– A teraz idźcie już, gdyż mam bardzo dużo pracy...- oznajmił Fergal. Orflamh i Deremot wycofali się po cichu w stronę drzwi. Doradcę przepełniała olbrzymia duma. Podołał kolejnemu zadaniu, wykazał się, był bogatszy o nowe doświadczenia! W zadumie założył dwa różne buty, zapomniał swego parasola i tak poczłapał w deszczu, pozostawiając kuchmistrza daleko w tyle.

***

– Najmocniej przepraszam....ojej! Przepraszam....nie miałem zamiaru zrzucić pańskiej peruki...uff! Ale tłok!...aj! Przepraszam...nie zamierzałem potrącić pańskiego barana...ooo to żona? Tym bardziej jest mi przykro...

Keelan i stary mag Fergal próbowali przedrzeć się przez olbrzymi tłum, który opanował mały miejski placyk. Prawie wszystkie ławki wystawione tu na okoliczność zawodów zostały zajęte, te zaś, które świeciły jeszcze pustką, były celem maratonu żądnych wrażeń gości.

– Mój dobry człowieku- wychrypiał mag od pogody, zatrzymując się nagle w samym środku rozszalałego tłumu.

– Tak tego nie załatwimy...tu trzeba podejść dyplomatycznie- rzekł Fergal, szturchając Keelana w bok.

– Ale....- zaczął niepewnie człowiek w pilotce, lecz mag nie pozwolił mu dokończyć.

– Widzisz tych dwóch młodzieńców w pierwszym rzędzie? Jeden z nich jest chyba trollem...Mają wspaniałe miejsca!- rzekł w zamyśleniu Fergal i nie czekając na reakcję Keelana, zaczął przedzierać się przez tłum w ich kierunku. Człowiek w pilotce z zapartym tchem śledził poczynania starego maga. Z lekkim przestrachem obserwował Fergala i dla swego bezpieczeństwa usunął się trochę na bok. Sądził, że stary mag użyje magii, rzuci jakieś zaklęcie, które oprócz tego, że narobi dużo dymu i błysków, spowoduje, że miejsca będą puste. Jednak nic takiego się nie stało. Fergal odwrócił się i zakrzyknął w stronę Keelana.

– Przyjacielu! Nie uwierzysz, co się stało! Przy wejściu rozdają smocze ozorki zupełnie za darmo! Podobno, gdy bierzesz dwa, to dostajesz paczkę skrzaciego nawozu gratis!

– Ale...- wybąkał Keelan i urwał w ostatniej chwili, przygnieciony wzrokiem Fergala.

Dwóch młodzieńców ,z których jeden był chyba trollem, poruszyło się niecierpliwie na ławce.

– Panie...co pan przed chwilą powiedział? Ozory za darmo?- rzekł pierwszy pociągając maga za rękaw kapoty.

– I do tego nawóz gratis?- dopytywał się wyraźnie zainteresowany osobnik przypominający trolla.

– Ależ tak! Sam widziałem, jak rozdawali ozory i nawóz!- zakrzyknął Fergal i mrugnął porozumiewawczo w kierunku człowieka w pilotce. Na te słowa troll i jego towarzysz poderwali się z ławy, a jeden z nich zwrócił się do Keelana:

– Popilnujecie nam miejsca? Nie chcemy, aby zajęli je jacyś szubrawcy...

Człowiek w pilotce spojrzał na Fergala i wzruszył ramionami, a mag pospieszył z odpowiedzią:

– Oczywiście!

Gdy tylko dwójka osobników zniknęła w tłumie, mag od pogody zajął miejsce na ławie i zachęcił, aby Keelan zrobił to samo. Ten ociągał się chwilę, lecz po namyśle poszedł w ślady Fergala. Był rozczarowany. A gdzie magia, fajerwerki, ogień, dym, albo chociaż królik z kapelusza?! Keelan nie tak to sobie wyobrażał. Z zażenowaniem przyjrzał się Fergalowi. Ten wyglądał na szczęśliwego i całkowicie usatysfakcjonowanego.

– A jeśli oni wrócą?- zaczął człowiek w pilotce.

– Eeee nie! Zanim przepchną się na sam początek, odechce im się tutaj wracać! Tylko ktoś niespełna rozumu zrobiłby coś takiego. Zaraz zaczną się zawody...martw się raczej, czy nasz młodzik zdobędzie główną nagrodę!- rzekł Fergal i sięgnął w głębiny swego płaszcza. Po chwili zza pazuchy wyłoniła się głowa Corneliusa.

– Zabrałeś go TUTAJ?- wychrypiał z niedowierzaniem Keelan i rozejrzał się z przestrachem wokoło.

– Jak mógłbym go zostawić samego w takiej chwili?- odrzekł lekko obruszony Fergal, sadzając sobie wypchanego szopa pracza na kolanach. W tym momencie rozległ się dźwięk gongu, oznajmiający rozpoczęcie turnieju. Wszystkie rozmowy, kłótnie i przepychanki ustały, a wzrok zebranych skupił się na sylwetkach śmiałków, którzy właśnie pojawili się na placu.

– Ach! Widzę Renny’ego! Tak, to na pewno on! I Szczerbaty!- zakrzyknął rozradowany Keelan, podrywając się z miejsca.

– Magu! Widzisz ich?- ciągnął ucieszony człowiek w pilotce i z wyraźną dumą wskazywał na arenę. Zauważywszy, że Fergal nie reaguje, obejrzał się niecierpliwie w jego kierunku. Pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, to dziwaczny wyraz twarzy maga, przedstawiający zakłopotanie i obruszenie jednocześnie. Dopiero po chwili spostrzegł stojące obok dwie postacie, z których jedna była chyba trollem.

– O, żesz!- wyjąkał Keelan czując, że kręci mu się w głowie. Młodzieniec, który śmiało mógłby być trollem, szturchnął Fergala w ramię i wycedził półgębkiem:

– Ozorki i nawóz, tak?- tu odczekał chwilkę i mierząc wzrokiem kłamliwego maga i człowieka w pilotce, kontynuował:

– Byliśmy przy wyjściu. Dużo nas kosztowało dotarcie tam. Kolega...- tu wskazał na swego towarzysza- ...dostał w tym tłumie w nos.

Zapanowała wymowna cisza. Keelan nasunął mocniej swą pilotkę na czoło i głośno przełknął ślinę. Po chwili rozległ się stłumiony głos osobnika z opuchniętym nosem:

– A teraz wy dostaniecie...

***

 

Dźwięk gongu zabrzmiał donośnie w uszach Renny’ego. Chłopak rozejrzał się z przestrachem wokoło i zatrzymał swój wzrok na Szczerbatym, szukając pocieszenia lub odrobiny zrozumienia. Ten jednak wydawał się całkowicie niewzruszony całą tą sytuacją. Stał wyprostowany z głową uniesioną wysoko do góry. Młodzian w kapeluszu przeniósł wzrok na przydzielonego im barana. Tutaj także nie znalazł zrozumienia. Lekko zezowate oczy zwierzęcia nie wzbudzały zaufania młodzieńca.

Renny przygryzł wargi i raz jeszcze spojrzał na Szczerbatego.

– Proszę pana...- zaczął niepewnie – ...czy ten baran nie jest za stary, aby brać udział w turnieju? Jak pan uważa? Czy my w ogóle mamy szansę na nagrodę?- zakończył ledwo powstrzymując napływające do oczu łzy. Lawina pytań wypowiedzianych jednym tchem wyrwała Szczerbatego z zamyślenia.

– Hę? Chłopcze, przecież obaj dobrze wiemy, że nie mogliśmy sobie pozwolić na wypożyczenie młodszego egzemplarza. Miejmy nadzieję, że baran przetrzyma turniej i nie dostanie zawału...No cóż, oceniam nasze szanse na...powiedzmy 1%.- dokończył niepewnie Szczerbaty.

– 1%! To niesamowite! Czyli jednak istnieje szansa! Możemy wygrać ten turniej!- zakrzyknął Renny, nie dowierzając temu, co przed chwilą usłyszał.

Szczerbaty spojrzał na młodziana z głębokim zdumieniem. Po chwili wzruszył ramionami i pokręcił z politowaniem głową. Zapanowała względna cisza, przerywana jedynie niemrawym beczeniem skupionych wokół baranów. Renny poprawił zsuwający się na oczy kapelusz i zapytał z przejęciem:

– Proszę pana...czy mógłby mi pan wyjaśnić jeszcze jedną sprawę?

Wieśniak zerknął na młodzieńca i z wyraźnym ociąganiem odpowiedział:

– Chłopcze, nie wydaje mi się, aby to był wymarzony czas na pogaduszki...- jakby na potwierdzenie jego słów, sędziwy baran wydał z siebie jedno długie i rozdzierające beknięcie. Młodzian spojrzał na niego z niesmakiem i burknął pod nosem.

– Chciałem tylko wiedzieć, dlaczego ten turniej nazywają Farbowaniem Baranów.

– Jak to? Nie wiesz?!- zdziwił się Szczerbaty.

– Nieee....- odpowiedział powoli chłopak, przyglądając się podejrzliwie wieśniakowi.

– No cóż...jakby ci to wytłumaczyć...- zaczął wieśniak.

– Można to ująć w ten sposób: dużo farby, beczenia baranów i ogólnie zamieszania....aha! No i nie opłaca się zakładać nowych spodni- dokończył zadowolony z siebie Szczerbaty. Renny pokiwał w zamyśleniu głową i zaryzykował jeszcze raz:

– Na czym w ogóle polegają te zawody?

Wyraz, jaki wykwitł właśnie na obliczu wieśniaka, przeraził nawet skupione wokół barany, które z niewiadomego powodu zaczęły przeraźliwie beczeć.

– Chłopcze....- zaczął Szczerbaty – sądziłem, że w naszym interesie jest wygrać te zawody....Zasady nie są trudne. Trzeba, rozumiesz, przeprowadzić barana- tu wskazał na zezowate zwierzę- do wyznaczonego celu...- tłumaczył Szczerbaty, gdy Renny niespodziewanie mu przerwał:

– Przecież to nic trudnego!

– To jeszcze nie koniec! Twoi rywale- tu wskazał na skupionych wokół współzawodników- mają za zadanie....rozumiesz.....zrobić to samo. W trakcie całego maratonu, rozumiesz, musimy rzucać tymi oto skórzanymi woreczkami z farbą w barany przeciwników...rozumiesz?- tutaj Szczerbaty zrobił małą przerwę, a upewniwszy się, że chłopak go rozumie, ciągnął dalej:

– Drużyna, której baran będzie najmniej pokryty farbą i najszybciej dojdzie do celu, wygrywa! Nic trudnego...- dokończył tonem, w którym wyraźnie pobrzmiewała nutka niedowierzania. Wyglądało na to, że sam nie wierzy w słowa, które przed chwilą wypowiedział. Renny słuchał wszystkiego z zapartym tchem, a gdy Szczerbaty zakończył swą opowieść, młodzian zamrugał nerwowo kaprawymi oczkami i poprawił zsuwający się na oczy kapelusz. Z otępienia wyrwał go kolejny dźwięk gongu.

Szczerbaty poruszył się niecierpliwie i zatarł ręce:

– Chłopcze...oto nadeszła chwila prawdy! Mam nadzieję, że nie założyłeś nowych spodni.

***

 

Keelan i Fergal wymienili spojrzenia. Młodzik o wyglądzie trolla i osobnik z opuchniętym nosem uczynili to samo. Ponownie zaległa niezręczna cisza, jednak nie trwała ona długo. Uwagę zebranych przykuł przedzierający się przez rzędy ławek, osobnik, w którym wszyscy natychmiast rozpoznali Trolla zwanego Nieporadnym. Chwilę później rozległ się jego piskliwy głos:

– Dzisiaj ozorki za pół ceny! Kup...hmmm...trzy, a dostaniesz paczkę skrzaciego nawozu za darmo!

– Tak właśnie...teraz wy oberwiecie.- zapewnił raz jeszcze nieszczęśliwy posiadacz zbitego nosa. Głos mu zadrżał i w rezultacie całe stwierdzenie nie prezentowało się zbyt wiarygodnie. Młodzik odchrząknął nerwowo i spojrzał z rozpaczą na swego towarzysza.

– Hmmm...tak właśnie będzie- rzekł z nutką wyraźnego powątpiewania w głosie młodzik o wyglądzie trolla. Człowiek w pilotce i mag od pogody z napięciem czekali na dalszy rozwój wypadków. Ku ogólnemu rozczarowaniu nic jednak nie nastąpiło. Po widzach skupionych najbliżej przeszedł szmer niezadowolenia. Młodzieńcy, z których jeden był chyba trollem, zaczęli powoli wycofywać się w stronę Nieporadnego. Po chwili zniknęli w tłumie.

– Mięliśmy szczęście...- odetchnął z ulgą Keelan i zaraz dodał – mogliśmy od nich oberwać!

Widząc, że Fergal nie reaguje na jego słowa, szturchnął go lekko w bok i zagadnął:

– Jak myślisz...dali nam spokój, bo zauważyli, że jesteś magiem?

Fergal ocknął się z zamyślenia i rzekł:

– Sądzisz, że to przez moje buty?

W tym momencie obaj spojrzeli na obuwie maga. Były to typowe trzewiki z zakrzywionymi czubkami i uwieszonymi na nich dzwoneczkami.

– Hę?- wyrwało się człowiekowi w pilotce. Po chwili szybko dodał:

– Tego nie powiedziałem....

Mówiąc to, zajął miejsce na ławce. Mag od pogody westchnął głęboko i podrapał Corneliusa za uchem.

***

– Posłuchaj chłopcze...- zaczął Szczerbaty, gdy znaleźli się już na placu- To będzie jak na wojnie w Smoczym Kanionie...- wyjaśnił wieśniak z wyrazem zamyślenia na twarzy.

– Ale ja nigdy nie walczyłem w Smoczym Kanionie...co gorsza, nigdy tam nie byłem.- wybąkał Renny.

Szczerbaty machnął ze zniecierpliwieniem ręką, rozejrzał się wkoło i szepnął:

– Ja też tam nie byłem...

Zawodnicy zajęli już pozycje wyjściowe i oczekiwali na sygnał startu.

– Posłuchaj...- wychrypiał Szczerbaty konspiracyjnym szeptem – ....zaraz ruszamy. Ja osłaniam barana, a ty jesteś strzelcem....rozumiesz?

Młodzian ,u którego panika osiągnęła już punkt kulminacyjny, potrząsnął głową i naciągnął na uszy swój kapelusz.

Nadszedł długo oczekiwany moment. Wraz z ostatnim dźwiękiem gongu, oznajmiającym rozpoczęcie turnieju, wszyscy ruszyli przed siebie. Kurz i pył wywołany nagłym startem uczestników otumanił Renny’ego. Chwilę zajęło mu rozeznanie się w sytuacji. Gdy tylko doszedł do siebie, z przerażeniem stwierdził, że został sam. Po raz kolejny tego dnia chłopak poczuł, jak grunt usuwa mu się spod nóg.

– Renny! Renny na smoczą litość! Rusz się i pomóż mi! – głos Szczerbatego podziałał na młodzieńca jak szklanica zimnego, skrzaciego mleka o poranku. Chłopak rozejrzał się w koło i dostrzegł kilka metrów przed sobą wieśniaka wraz z baranem. Nie czekając ani chwili dłużej, ruszył w ich kierunku.

– Nie martw się o barana! Jakoś go doprowadzę!... Staraj się trafić w nieprzyjaciela! – wychrypiał Szczerbaty, siłując się ze zwierzęciem. Renny rozejrzał się wkoło. Wszystko było już pokryte farbą, skórzane woreczki latały nad ich głowami, barany beczały, a oni znajdowali się w samym środku tej nawałnicy. Nie zastanawiając się dłużej, chłopak sięgnął po woreczek z barwnikiem i wycelował w barana znajdującego się tuż przed nimi. Niestety, pocisk nie dosięgnął celu. Renny zaklął pod nosem i chwycił kolejną torebkę. Już miał wymierzyć w upatrzony wcześniej cel, gdy kapelusz opadł mu na oczy. Chłopak rzucił na oślep. Po chwili usłyszał przerażony głos Szczerbatego:

– Na smoczą litość! Chłopie, trafiłeś w naszego barana!

– Aghhh!- wychrypiał Renny. Siłując się ze swym kapeluszem, próbował jednocześnie rozszyfrować sens słów wieśniaka. Gdy wreszcie udało mu się zdjąć uporczywe nakrycie głowy, pierwsze, co zauważył, to trzy woreczki z farbą lecące z niebywałą prędkością w kierunku sędziwego barana.. Niewiele myśląc, chłopak chwycił swój kapelusz i osłonił go niczym tarczą.

– Dobrze, chłopcze! Chyba zaczynasz pojmować sens tego turnieju!- zawołał uradowany wieśniak.

Renny uśmiechnął się promiennie i sięgnął po pocisk. Po chwili wycelował i pozbawił kolejnego uczestnika szansy na zwycięstwo. Powoli zaczynał dochodzić do wprawy, a cała sytuacja sprawiała mu niemałą satysfakcję. Szał kibiców na trybunach, przeraźliwe beczenie baranów, krzyki współuczestników....wszystko to przestało się liczyć. Był tylko on- niebezpieczny i uzbrojony w woreczki z barwnikiem! Postrach baranów!.. Z zamyślenia wyrwał go głos Szczerbatego.

– Renny!

Młodzian w kapeluszu rozejrzał się nerwowo wokoło i tuż przy mecie spostrzegł wieśniaka, biegnącego ramię w ramię z innym uczestnikiem. Chłopak sięgnął w głębiny torby, a to co tam ujrzał, było o  wiele gorsze niż perspektywa kufla napełnionego po brzegi skrzacim mlekiem. Na dnie zostały jedynie dwa woreczki z barwnikiem.

– Aghhh! Renny!- zawył wieśniak, starając się osłonić swym ciałem starego barana, na którym aktualnie skupiła się uwaga większości zawodników. Młodzian sięgnął po woreczek i, z potwornym drżeniem wszystkich kończyn, wycelował. Pocisk wzbił się w powietrze, przeleciał nad głowami uczestników i z niesmacznym plaskiem wylądował na zadzie rywalizującego barana. Rozradowany młodzieniec wygrzebał z dna torby ostatni pocisk. Kapelusz niebezpiecznie przechylił się na lewe oko, jednak zaaferowany Renny nie zwrócił na to uwagi. Wymierzył i ....strzelił na oślep. Skórzany woreczek poszybował w górę...

– Wspaniale Renny! Strzelaj da....aaaaghh!- ...i minął swój cel, lądując na przerażonym obliczu Szczerbatego. Zdezorientowany wieśniak, ku uciesze pozostałych zawodników, potknął się o swego barana i runął ciężko na murawę.

Renny niewiele myśląc, zerwał z głowy kapelusz i rzucił się w kierunku zwierzęcia. Wyminął nieprzytomnego Szczerbatego i w ostatniej chwili zdążył osłonić barana, który stał się celem zmasowanego ataku skórzanych woreczków z barwnikiem.

– Beee!- usłyszał Renny tuż za swoimi plecami. Chłopak odwrócił się i obrzucił zwierzę przenikliwym spojrzeniem. Odgłos, jaki wydał z siebie baran, nie był zwykłym "bee". Brzmiało to raczej jak "Beee", w którym wyraźnie dominował dziękczynny ton.

– Nie dziękuj! Robię to dla siebie!- rzucił w kierunku zwierzęcia i zakrywając je swym kapeluszem, ruszył w stronę mety.

***

 

Głośne i natarczywe pukanie do drzwi, przebudziło Szczerbatego z głębokiego snu. Wieśniak otworzył oczy i rozejrzał się wokoło. Czuł się okropnie, zupełnie jak pierwszego dnia po zawodach "Wypij za dwóch- więcej zyskasz". Szczerbaty wstał z ociąganiem i podszedł do drzwi. Tam wahał się przez moment, czy otworzyć, jednak po chwili zastanowienia zdecydowanym ruchem szarpnął klamkę.

– Witam pana! Przesyłka specjalna tylko do rąk własnych...Czy pan jest Szcz...- zaczął mały gnom stojący na progu. Na klapie jego uniformu widniała srebrna plakietka: "Błyskawiczne przesyłki specjalne- załatwimy się w błysk!"

– A nie widać?- odparł Szczerbaty, ukazując z dumą dwa nowe ubytki.

– Tak, to rzeczywiście pan...proszę tu podpisać...i cieszyć się nagrodą – Gnom podsunął wieśniakowi pod nos karteczkę i pióro, a zachęcający uśmiech pojawił się na jego obliczu.

– Nagrodą?- zdziwił się szczerze Szczerbaty.

– No tak...przecież to pan jest jednym ze zwycięzców Turnieju Farbowania Baranów- odpowiedział wyraźnie zniecierpliwiony gnom, tonem nie uznającym sprzeciwu. Zaszurał nogami, poprawił przekrzywioną plakietkę i spojrzał na wieśniaka.

– A jednak wygraliśmy! Ha!- zakrzyknął rozradowany Szczerbaty.

– Tak to prawda! Moje gratulacje....Niech nagroda dobrze panu służy....ehm!- zakończył mały osobnik i szybko oddalił się w sobie tylko znanym kierunku.

Szczerbaty zatarł z satysfakcją ręce:

– Ech! Dobrzy z nich chłopcy! Dotrzymali słowa!- rzekł do siebie i wyszedł przed chatę. To, co tam ujrzał, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Z gardła Szczerbatego wyrwał się zdławiony jęk. Gdzie tylko okiem sięgnąć, wszędzie stały taczki ze skrzacim nawozem. Wieśniak podszedł do znajdującej się najbliżej i ciągle nie dowierzając, upewnił się, czy nie ma tam przypadkiem smoczych monet. Wycierając zabrudzoną rękę w nogawkę, zdołał jeszcze wykrztusić:

– Na smoczą litość! Co ja najlepszego zrobiłem?!....Ech!...To były moje nowe spodnie!

 

***

Ogień w starym kominku trzaskał niemrawo, sprawiając, że atmosfera panująca w całej izbie miała senny charakter. W zawieszonym nad ogniem kociołku wrzała zupa, a raczej to, co zostało po wyparowaniu całej gęstej cieczy. Z najdalszego końca izby odezwał się głośny, mechaniczny dźwięk. Źródłem owego odgłosu był stary czasomierz o dość nietypowym wyglądzie. Prezentował oblicze Białego Smoka- najrzadszego gatunku tych stworzeń, jakie kiedykolwiek zamieszkiwały Bardzo Smocze Góry. W miejscu, gdzie miał oczy, wyryto otwory tak, aby z każdym kolejnym wybiciem zegara, mógł on zmieniać położenie swych ślepi. Niestety, z czasem mechanizm odpowiadający za efekt grozy przestał działać i smok zamiast budzić strach i sprawiać wrażenie żywego, zamarł nieruchomo z zezem na swym obliczu. Jednak to nie zaprzątało głowy maga od pogody, który krzątał się aktualnie wokół stojaka na parasole.

– Corneliusie...czy znowu bawiłeś się moją magiczną laską?- zapytał podejrzliwie

Fergal i zerknął na legowisko przy koszu na brudną bieliznę. Jak zwykle w takiej chwili nie dobiegł go żaden głos. Stary mag pokręcił siwą głową i westchnął:

– Ech! Taki duży kocur i kłamie...

Nie czekając na reakcję ze sterty koców, poczłapał w kierunku muchomorkowego kredensu i wydobył zeń kilka flakoników z tajemniczą substancją. Ustawiwszy je na drewnianej ławie odszedł kilka kroków, by ocenić całą ekspozycję. Zadowolony z siebie i końcowego rezultatu podszedł do gotującego się kociołka i wsypał doń garść przypraw. Większość z nich znalazła się jednak na kamiennej posadzce i szacie Fergala. Mag strzepnął z nakrycia rozsypany proszek i pochylił się nad księgą. Wodząc palcem po stronicy, wyszeptał kilka sylab, a gdy zakończył, zatrzasnął opasłe tomisko i kichnął siarczyście. Nagle uwagę starego maga przykuł specyficzny dźwięk. Coś zaszurało przy drzwiach i już po chwili w izbie rozległo się pukanie.

– Któż to może być o tej porze...- zastanawiał się Fergal, podchodząc do wejścia.

– Witam pana!- rzekł mały gnom, gdy tylko mag zdążył uchylić drzwi.

– Mam pewną przesyłkę...- ciągnął dalej i poprawił etykietkę na uniformie.

– "...załatwimy cię w błysk"- odczytał wolno mag i przeniósł pytające spojrzenie na gnoma.

– To nasza firma...- wyjaśnił mały osobnik rzeczowo. Brzmiało to zupełnie tak, jakby powiedział "Łyżka służy do jedzenia".

Fergal spojrzał na gnoma, potem na etykietkę przypiętą do jego uniformu i nagle ożywił się. Klasnął w ręce i krzyknął do wnętrza izdebki:

– Corneliusie! Wełniane bambosze, które zamawiałeś, właśnie przyszły! Czyż to nie jest wspaniała nowina!?- powiedziawszy to, odwrócił się do gnoma i bez żadnych ceregieli wyciągnął rękę po przesyłkę.

– ...o wełnianych bamboszach nic mi nie wiadomo, mam natomiast dla pana coś o wiele lepszego!- stwierdził po chwili namysłu gnom, wręczył Fergalowi kopertę i zniknął za drzwiami.

– Na smoczą litość! Przecież to nagroda za udział w turnieju!- rzekł rozradowany mag, rozdzierając nerwowo kopertę. Ku ogólnemu zaskoczeniu starca i wypchanego szopa pracza wewnątrz przesyłki nie było tego, na co obaj tak liczyli. W kopercie znajdowała się tylko jedna kartka. Na dodatek nie prezentowała się ona zbyt efektownie. Winą należało obarczyć kilka skreśleń i kleksów, których w żaden sposób nie dało się nie zauważyć. Wyglądało to tak, jakby jej autor pisał tekst w pośpiechu, na kolanie, prawdopodobnie drżącą ręką i do tego w zupełnym mroku. Mag westchnął i zaczął czytać:

"Niniejszym zawiadamia się , iż nasz Pan i Władca, król Krainy Całkiem Dużego Smoka zgodził się zaprosić Pana na królewski dwór, gdzie będzie Pan miał możliwość zrealizowania swej wygranej, czyli uścisku ręki Władcy. Stawić się należy w trybie natychmiastowym, najlepiej z własnej, nieprzymuszonej woli.

Królewski Doradca Orflamh"

Stary mag w skupieniu prześledził tekst, a gdy skończył czytać, zdjął swe ciężkie okulary i burknął pod nosem:

– Hmm...Czyżby znowu żądali zapłaty za cotygodniowe dostawy skrzaciego nawozu?

Mówiąc to, zwinął list w dość precyzyjną kulkę i rzucił Corneliusowi do zabawy.

– Chodź, Corneliusie! Pora przygotować obiad. Hmm...Co powiesz na zupę jarzynową?- powiedział radośnie i poczłapał w kierunku kominka.

Okładka
Spis Treści
Justyna Kowalska
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Ryszard Krauze
K.Kwiecińska
Marcin Lenda
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
K.Leszczyński
Jakub Lipień
LouSac
Lucy
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
A.Mason
Michał Mazański
Rafał Mroczek
Sławomir Mrugowski
Sławomir Mrugowski
Barbara Ogłodzińska
Barbara Ogodzińska
Kamil Olszewski
Pacek
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Andrzej Pilipiuk
Eryk Ragus
Eryk Ragus
RaV
Paweł Rogiewicz
Anna Romanowicz
Jacek Rostocki
Jacek Rostocki
Tomasz J. Rybak
Ryh
Andrzej Siedlecki
Agnieszka Śliwiak
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Robert J. Szmidt
Robert J. Szmidt
Roman Szuster
W.Świdziniewski
Andrzej Świech
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
Vanderberg Club
Tomasz Winiecki
Tomasz Winiecki
Marek Wojaczek
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Robert Zang
Roger Zelazny
Dawid Zieliński
Dawid Zieliński
Zubil
Zubil
Zubil
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Artur Żarczyński
Artur Żarczyński
K.Żmuda-Niemiec
K.Żmuda-Niemiec

Archiwum cz. I
< 63 >