Archiwum FiF
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 102>|>

Mistrz, Malgorzeata i... syberyjskie kleszcze

 

 

Kim jesteś?

 

Zależy, z której strony spojrzeć...

* Zgodnie z chińskim kalendarzem jestem – Małpą (i, jak mówią, jestem jej jaskrawym przykładem).

* Według narodowości – Moskwianin (tylko Bóg wie, w którym już pokoleniu).

* Według pochodzenia społecznego – inteligent (zgodnie z przysłowiowymi "trzema wyższymi wykształceniami" : pierwsze u dziadka, drugie u ojca..." – czy to trochę, cholera, nie przypomina prawnej definicji "recydywy" (dwa wyroki...)?

* Według profesji – paleontolog (pracuję w tym samym Instytucie Paleontologicznym Rosyjskiej Akademii Nauk, gdzie niegdyś pracował I.A. Jefremow). [autor m.in. "Mgławicy Andromedy"]

* Według poglądów politycznych – liberał (najkrótsza i treściwa ze znanych mi definicji poglądów "liberała" to: "A niech Was wszystkich [polityków] diabli wezmą... !").

* Według znanego testu na gusty literackie: (w przeciwstawnych zestawieniach: "Tołstoj – Dostojewski" i "Fantastyka – kryminały") – wybieram "Dostojewskiego" i "kryminały".

* Według klasyfikacji własnego dorobku – postmodernista (co prawda, kiedy po raz pierwszy o tym usłyszałem, byłem nie mniej zaskoczony, niż Monsieur Jourdain, gdy odkrył, że całe swoje życie rozmawiał "prozą").

* Według moich poglądów filozoficznych – jestem racjonalistą i sceptykiem, hedonistą i epikurejczykiem.

 

Twoje pierwsze kroki w literaturze...

 

To była bardzo zabawna historia. Jak przypuszczacie? Dlaczego zimą 1992 w Rosji rozpoczęto "terapię szokową"? Właściwa odpowiedź brzmi: wyłącznie po to, aby adiunkt Instytutu Paleontologii Akademii Nauk K. Jeskow, nie mający wcześniej żadnych doświadczeń literackich, wychodzących poza ramy epistolografii, napisał powieść "Ewangelia wg Afraniusza". Nie wierzycie? – nie macie racji!

Tej zimy wszyscy w naszym Instytucie musieli wbijać zęby w ścianę. Nie macie pojęcia, jakimi sposobami ludzie zarabiali sobie wtedy na chleb; ja, na przykład, byłem nocnym stróżem – pilnowałem ormiańskiego, szewskiego warsztatu na Tagance.

Moim partnerem w tym nocnym czuwaniu okazał się być, dziś popularny, a wtedy jeszcze zupełnie nieznany, poeta i muzyk rockowy Siergiej Kaługin. Noce były długie, piliśmy sobie herbatkę, pisaliśmy – on wiersze, ja – artykuły o paleobiogeografii i, oczywiście, prowadziliśmy pomiędzy sobą filozoficzne dyskusje. Sierioża, jako wierzący, ciągle usiłował mnie nawrócić. Mnie – agnostyka... Zresztą bez specjalnych sukcesów. "Ciebie – powiedział kiedyś – jako racjonalistę i sceptyka, powinna, moim zdaniem, przekonać argumentacja pewnego luterianina, Mac-Dowella. Wszystkie zdarzenia, które były związane ze Zmartwychwstaniem Chrystusa, rozpatrywał on jako fakty historyczne i dowodził – z surową, prawniczą logiką – że żadna materialistyczna interpretacja tych faktów nie jest spójna, pełna i udowodniona. – Masz, poczytaj!. – Banialuki! – podsumowałem po przeczytaniu. – W logice taką konstrukcję nazywają "bezpodstawną indukcją". I co z tego, że odrzucił on wszystkie znane mu wersje interpretacji materialistycznej! Nawet ja mogę teraz, zaraz, nie schodząc z tego "posterunku", stworzyć jeszcze jedną, lepszą niż wszystkie pozostałe.- "Tak? Proszę, napisz! Gadać to łatwo..."

I jak to się mówi, złapał mnie za słowo – i tak powstała "Ewangelia według Afraniusza"... A Sierioża otrzymał egzemplarz książki z dedykacją: "Organizatorowi i Natchnieniu wszystkich naszych zwycięstw"...

 

Kto jest Twoim "literackim ojcem"?

 

Pewnie Bułhakow. I, oczywiście, Strugaccy: ja – jak i całe moje pokolenie – "wyszedłem z Braci". I kiedy, na przykład, moi bohaterowie zaczynają rozmawiać w "stylu" don Rumaty i Saszy Priwałowa – to po prostu dlatego, że ja sam tak mówię, "na codzień". Nigdy już nam się nie uda od tego uwolnić – weszło nam to w krew i kość, i osiadło tam, jak niewypłukiwalne sole ciężkich metali...

 

Dlaczego napisałeś powieść post- (anty- ) Tolkienowską ?

 

Przyczyną tego stał się, najprawdopodobniej, mój dwoisty stosunek do samego Profesora. Chylę głowę przed Tolkienem-Demiurgiem, twórcą wstrząsającego własnego Kosmosu, ale do Tolkiena-Narratora, autora opowieści o poszukiwaniach grupy czterech hobbitów, odnoszę się w miarę obojętnie. Innymi słowami – dekoracje teatralne wydały mi się znacznie ważniejsze, twórcze i bardziej interesujące od samej sztuki, która wśród nich się rozgrywa.

Jeśli wyjdziemy z tej samej przesłanki, co fani Tolkiena, że świat Śródziemia jest tak samo realny, jak nasz, to nie można nie dostrzec faktu, że oryginalna, Tolkienowska mapa jest "oberwana" na Południu i na Wschodzie, a o ziemiach tam leżących – w ogóle nic nie wiadomo. A jeśli ten fragmencik Śródziemia, który tak szczegółowo opisał Profesor (Eriador, Rohan i Gondor) – to tylko daleka i zapomniana prowincja tamtejszej Oikumeny, której większość już dawno rozwinęła się – i ekonomicznie i politycznie?

Takie przypuszczenie nie wydaje się zupełnie bezpodstawnym – przecież czym tak naprawdę jest świat Tolkiena? To zmodyfikowany świat mitów opartych na sagach celtyckich i skandynawskich, Północna Europa wczesnych Wieków Średnich. Innymi słowy, w oczach ówczesnego "cywilizowanego świata – to jest Śródziemia – dzika, barbarzyńska, absolutnie nikomu nie potrzebna prowincja, skąd – od czasu do czasu – wypadają bandy niemytych i nieczesanych rozbójników w rogatych hełmach, z których każdy, zaginając swoje palce, może wyliczyć w swoim rodowodzie z piątkę "królów" i jest na "ty" z Odynem i Frey’ą. A w tych "cywilizowanych krainach" mamy już rozwinięte nauki, sztukę parlamentaryzm, religie monoteistyczne (w przeciwieństwie do pogańskiego Panteonu Eru-Iuwatara)...

I – w końcu – nawet rozbudowane służby specjalne nowoczesnego typu!

A zatem, jeśli świat Śródziemia jest realnym, to realni są i zasiedlający go ludzie. Jeśli wszyscy ci Aragornowie i Faramirowie nie mają być "bohaterami literackimi", a postaciami historycznymi, figurującymi w eposach narodów

Północnego-Zachodu (nota bene – część z nich opracował naukowo właśnie sam Profesor), to i poglądy na temat ich postępowania mogą być całkowicie rozbieżne. Co właściwie i obserwujemy w naszym własnym świecie : na przykład Ryszard III, nagle okazało się, że był nie tylko przyzwoitym człowiekiem, który zapłacił za swą przyzwoitość nie tylko głową i utraconą koroną, ale i – pośmiertną reputacją! A Joanna d’Arc okazała się być psychopatką ze skłonnościami sadystycznymi, dla której – tak naprawdę – stos był najwłaściwszym miejscem. No, a na temat tego, że "historię piszą zwycięzcy", to już nie możemy się spierać – widzimy to i teraz i wokół nas...

Krócej mówiąc, postawiłem przed sobą zadanie całkowicie detektywistyczno-paleontologiczne: zrekonstruować jakiś świat na podstawie fragmentu kompilacji świadectw pochodzących "z drugiej ręki" – zbeletryzowanego eposu o jednej z jego "głuchych" kresów ("Władcy Pierścienia").

 

Co już napisałeś?

 

W ogóle, to jestem autorem prawie setki prac naukowych o systematyce helicerowych i biogeografii historycznej, ale wątpię, aby to właśnie zainteresowało Czytelników Fantazin’u...

Literackich tekstów nie napisałem wiele: dwie powieści – "Ewangelia według Afraniusza" i "Ostatni Władca pierścienia", oraz trochę drobiazgów – nowele, eseje futurologiczne, trochę publicystyki i krytyk związanych z fantastyką. Prawie wszystko to jest ogólnie dostępne – w sieci, w Bibliotece Moszkowa (to największy zbiór tekstów w rosyjskim Internecie) – korzystajcie z tego, ile chcecie. Na zdrowie. Ja przecież jestem właściwie amatorem: piszę nie dla zysku, tylko kiedy chcę coś przekazać.

Za swój główny dorobek życiowym uważam parę podręczników przyrodoznawstwa (one też, na marginesie mówiąc, są dostępne w Internecie) – pisałem je tak, żeby można je było czytać po prostu dla przyjemności i sądząc po reakcjach, słownych i pisemnych, w pełni osiągnąłem swój cel. Z równym zainteresowaniem są one czytane i w szkołach, i przez moich kolegów – przyrodoznawców, a nawet przez innych "humanistów". A najśmieszniejsze "referencje" otrzymałem na jednym z niedawnych Konwentów SF – na trybunę wyszedł Siergiej Pereslegin (to najciekawszy rosyjski krytyk w dziedzinie fantastyki) i rozpoczął tymi słowy:

"Mój referat będzie poświęcony Jeskowowi – ale nie "Ostatniemu władcy pierścienia", jak wszyscy pewnie myśleliście, a jego intelektualnej powieści, napisanej w formie podręcznika paleontologii...

Pamiętacie klasyczną pracę dyrektora INBADCZAM – Janusa Poliektowicza Niewstrujewa: "Równania magii matematycznej"? – no, tę samą, którą "czytało się jak powieść przygodową, ponieważ zawierała same postawione i jeszcze nierozwiązane problemy"? Tak więc, tak samo jest z "Historią Ziemi i życia na niej.."..

 

Na ile języków przełożono Twoje książki?

 

O ile wiem – tylko na polski (no, może jeszcze przetłumaczyli w Eriadorze na sindariański – ale tylko w pirackim wydaniu...).

 

 

Czy Twoja popularność bardzo Ci przeszkadza w normalnym życiu?

 

Mocno przeceniasz stopień mojej popularności. Mimo wszystko nie jestem gwiazdą rocka, a nawet nie jestem "pisarzem kultowym"...

 

Czy masz wiele fan-klubów?

 

Wątpię, żeby takie istniały. Mój Czytelnik (na tyle, na ile mogę sobie wyobrazić moją "grupę docelową", opierając się na osobistych i internetowych kontaktach) – to we wszelkich ocenach człowiek dorosły, samodzielny i krytycznie myślący, a tacy ludzie nie są zazwyczaj skłonni "chodzić w szeregu"; i – Bogu dzięki.

 

Co sądzisz o sfilmowaniu swoich książek?

 

Smutne doświadczenia tychże Strugackich pokazują, że filmowcy, w każdym razie choćby tylko rosyjscy, są zdolni pokalać każdą, nawet najbardziej "filmową", literacką osnowę (przecież jak było możliwe spartaczyć tak plastyczną powieść, jak "Trudno być bogiem"? – a niech ich nagła cholera... Zaprawdę, "nie ma granic potęgi ludzkiego rozumu"). Tak, że chociaż, znający się na tym ludzie, twierdzą, że moje powieści są bardzo "filmowe", odnoszę się do tego bardzo sceptycznie: widocznie jednak scenariusz powinien od samego początku być pisany jako scenariusz; kiedy jednak przekształca się powieść w scenariusz, to w rezultacie "uchodzi z niej wszystko" i nie da się tak zrobić, aby i Panu Bogu dostała się świeczka i diabłu ogarek...

 

Kto jest Twoim głównym konkurentem w rosyjskiej SF:

 

Nie wiem, moim zdaniem takiego nie ma... W ogóle, wewnątrz rosyjskiej "gildii" pisarzy fantastyki, ogólny poziom kultury stosunków międzyludzkich jest (aż zadziwiająco) wysoki.

Kiedy słyszy się o "obyczajach" pisarzy "main-stream’a" literatury – tych literackich "wolno-amerykankach" – koszmar, włosy na głowie stają dęba! Pająki w słoiku... Diabli wiedzą, dlaczego tak jest, może dlatego, że większość współczesnych rosyjskich pisarzy fantastyki wywodzi się ze świata nauki, a tam – obyczaje pozostają całkiem przyzwoite....

 

 

Jak długo tworzysz jedną powieść?

 

Pracuję bardzo powoli. Nie jestem autorem "komercyjnym", i nie utrzymuję się z honorariów za książki; i to uwalnia mnie od konieczności publikowania po dwie powieści co roku. A teraz w Rosji inaczej pisarz po prostu nie wyżyje... I widzę, co wyczynia z utalentowanymi pisarzami ten twardy, "galerniczy", system – uchroń mnie Boże...

 

Jaka jest Twoja filozofia?

 

Jestem pozytywistą, agnostykiem. W pełni solidaryzuję się z Pascalem: "Będziemy uczyć się wnikliwego myślenia – oto główny aksjomat etyki". A teraz najbardziej mnie rozczulają te miliony masowo powielonych, wyprodukowanych przez władzę komunistyczną "ateistów", które nie mrugnąwszy okiem, "przeformatowały swój dysk" na całkowicie średniowieczny obskurantyzm lub na gorliwe "prawosławie". Ci, którzy przy lada okazji, szukają pomocy u uzdrowicieli i pozostałych szamanów. I komunistyczni liderzy, którzy nie wyłażą już z cerkwi (nie wiedząc nawet, którą ręką należy się przeżegnać).

 

Twoje najbardziej ukochane:

 

Książki:

 

W tym przypadku należałoby dokładniej określić – co właściwie masz na myśli. Jeśli sprawa dotyczy tylko "ulubionych pisarzy" (Szekspir, Swift, Sei Sio Nagon, Gogol, Sałtykow-Szczedrin, Kuźma Prutkow, Czechow, Mark Twain, Kipling, Bułhakow, Achmatowa, Shaw, Akutagawa, Lorca, Hemingway, de Saint-Exupery, Warren, Wilder, Borges, Marquez, Cortazar, Aksjonow, Vonnegut, Maugham, Lem, Strugaccy, Graham Green, Le Carre, Dürrenmat, Brodski, Dowłatow, Kowal, Eco, Stoppard, Pawicz, Pelewin, Weller... etc.) – to jedno.

A jeżeli chodzi o sławetny "tuzin książek, które zabrałbyś ze sobą na bezludną wyspę" (albo, w innym sformułowaniu, " książki, bez których źle się choruje") – to będzie to trochę inny zestaw: "Mistrz i Małgorzata", "Powieść o Hodży Nasreddinie", "Przygody Huckelbbery’ego Finna", "Pies Baskervillów", "Wyspa skarbów", wiersze Kiplinga, "Fakultet rzeczy niepotrzebnych" Dombrowskiego, "Pigmalion", "Imię róży", "Poniedziałek zaczyna się w sobotę", "Dzienniki gwiezdne Ijona Tichego "Cyberiada", "Niebieska latarnia" Pelewina, "Piąta kolumna" i opowiadania hiszpańskie Hemingway’a, "Sto lat samotności", "Terytorium" Kuwajewa, "Suer-Wyer" Kowala.

 

Filmy:

 

Jestem stosunkowo mało wybredny: tak samo lubię i radziecką klasykę (komedie Gajdaja i Riazanowa, "Białe słońce pustyni", filmy Marka Zacharowa), jak i "produkcje Hollywoodu" (Spielberg, Coppola, Tarantino, Zemeckis; "Ojciec chrzestny", "Snajper" (The Sharp-shooter), "Wróg z dołu"). Moi ulubieni reżyserzy to – OtarJosseljani, Wajda (najbardziej lubię jego "Piłata i innych"), Yasudziro Odzu.

 

Moim zdaniem najlepsze filmy ostatnich lat to – "Rozbójnicy, VI część" [Zbójcy, cz. VI] i "Rosenkranz i Gildenstern martwi", a "filmy mojego dzieciństwa" (na które chodziłem po dwadzieścia razy!) to – "Trzej muszkieterowie" (wersja "prawdziwa", francusko-włoska, z Milene Demongeot w roli Milady) i "Siedmiu wspaniałych".

 

SF:

 

Tutaj znowu należałoby najpierw określić to – co uważamy za "fantastykę". Jeśli do SF zaczynają wliczać Gogola, Carrolla, Bułhakowa, Marqueza, Pelewina – to, moim zdaniem, mamy do czynienia z zupełnie bezpodstawnym rozszerzeniem pojęcia (ja, – czy to nie dziwne? – uważam za całkowicie wierny i trafny pojawiający się w ostatnim czasie termin "literatura nie-realistyczna").

Jeżeli jednak rzecz dotyczy fantastyki w ujęciu klasycznym – wtedy: Wells, Bradbury, Sheckley, Asimow, Kuttner, Walter Miller, Strugaccy, Warszawski, Lem.

A z współczesnej fantastyki rosyjskiej – Łukin, Stern, Diaczenko, Stolarow, "Mary & Percy Shelley" (to pseudonim "sieciowy"). Współczesnej fantastyki z Zachodu praktycznie prawie nie czytam, jedynie (z rzadka) Lois McMaster Bujold .

 

Muzyka:

 

Do muzyki odnoszę się całkowicie obojętnie; można, oczywiście, określić w formie przeciwstawień binarnych, że przedkładam Mozarta nad Beethovena, ? Webbera nad Pink Floyd, ale sens pytania, jak rozumiem, nie w tym się zawierał.

 

Gry komputerowe:

 

Ze strategicznych – Stara, dobra "Civilization" i "Colonization"; z RPG – "Betryal at Krondor". Wszystkie "strzelanki" wyrzucam do kosza.

 

Twój ulubiony rosyjski dowcip:

 

No, na przykład – taki (jeszcze z radzieckich czasów):

Ze Związku Radzieckiego wysłano na Międzynarodowy Konkurs dwóch skrzypków; jeden z nich zdobył II miejsce, a drugi – XXII. Kiedy jadą już z powrotem do kraju; ten , który zajął XXII miejsce – wraca wesoły i zadowolony (za granicę wyjechał, po sklepach połaził...), a ten, który zajął II miejsce – siedzi nachmurzony. Jego kolega go pociesza:

– Przestań się dręczyć, przecież odniosłeś sukces: zająłeś drugie miejsce, przecież to nie byle co!

– Ale gdybym zdobył pierwsze, zgodnie z warunkami Konkursu, pozwolili by mi zagrać na Stradivariusie!..

– No i co z tego?

– Eh, Wasia... Jakby to Ci wyjaśnić... Zrozum, dla mnie, zagrać na Stradivariusie – to samo, co dla Ciebie – postrzelać z rewolweru Dzierżyńskiego...

 

Kilka słów o Twojej rodzinie....

 

Zgodnie z prawniczą terminologią radzieckich ankiet, jestem "żonaty w pierwszym małżeństwie"; rozdział ról w naszym małżeństwie pozostaje w pełni tradycyjny: "mąż – głową, a żona – szyją, która głową kieruje". Mamy dwie czarujące córeczki – uczą się w starszych klasach podstawówki, i są swoimi odbiciami lustrzanymi we wszystkim: jedna to brązowooka blondynka – druga: zielonooka brunetka; jedna z pasją zajmuje się biologią, a druga – uczy się chińskiego, krótko mówiąc – pełne "jang i jing"; tak jak i trafiły ze swoimi dniami urodzin (jedna – 4.IX , druga – 9.IV). I tak jest u nich ze wszystkim.

 

Twoi kosmaci przyjaciele...

 

Kotka Alicja, pięknej i bardzo rzadkiej maści (czarny włos na białym podszerstku), z ogromnymi, jak u lemura, szmaragdowymi oczami; ma już 11 lat i jest pełnoprawnym członkiem rodziny. Istota w najwyższym stopniu niezależna, nie przywołasz jej do ręki – tak jak powinien się zachowywać Kiplingowski "kot, który chadza swoimi drogami". Ale wystarczy, żeby ktoś z domowników zachorował – natychmiast przyjdzie, ogrzewa chore miejsce i "wymrukuje" chorobę: diabli ją wiedzą, jak ona to robi, ale – działa...

 

Twoje hobby:

 

Nie potrzebuję: mam dostatecznie ciekawą pracę. No może jeszcze... – lubię zbierać grzyby w swoim "miejscu" niedaleko Kostromy.

 

A jakie lubisz formy rozrywki?

 

Spotkać się we dwóch, trzech starych przyjaciół, wziąć z tuzin piwek, i – razowe suchary, suszoną rybkę oraz uwędzoną (na sucho!) kiełbasę – oddać się niespiesznym rozmowom...

 

Co lubisz:

 

Jeść:

 

A więc, ta-a-ak... Jako przekąskę, jeśli można, weźmiemy uzbeckie bakłażany – krojone w paseczki i upieczone z pomidorami i posypane siekanym czosnkiem. Na pierwsze danie zamówimy (zależnie od pory roku) albo zupę grzybową z prawdziwków, albo kapuśniak z kiszonej kapusty z grzybkami. A na drugie, ta-a-ak ... – wieprzowina zapieczona w cieście, szpikowana czosnkiem i obtoczona w stosownych ziołach i przyprawach. Pod to wypijemy starkę albo pieprzówkę, i znowu – pod grzybki- marynowane prawdziwki i maślaki, albo bielaki i rydzyki solone na zimno; można jeszcze (ewentualnie) zakąsić kiszoną kapustą głowiastą – jesienną, zleżałą do uzyskania bursztynowej przezroczystości.

 

Pić:

 

Jeśli mówimy o piwie (a jak wiadomo, "Piwo – to nie alkohol, a sposób towarzyskiego obcowania "), to – z jasnych – preferuję czeskie (pilzneński "Prazdroj" albo budziejowicki "Samson"), a – z ciemnych – irlandzkie bittery i stouty (typu "Beamish" lub "Murphy"), a w najgorszym przypadku angielski "John Bull Bitter".

Strasznie mnie korciło rozpocząć listę od potraw poznanych przeze mnie w moich podróżach dań egzotycznych: syberyjska "struganina" z sieji i omula ["zimowe" danie z mięsa świeżo złowionych ryb: po zamarznięciu ryby jej mięso zostaje "zheblowane" nożem w małe paseczki, które – posypane solą i pieprzem – połyka się], gruzińskie chinkali i chaczapuri po batumsku, koreańskie che (napalm zmieszany pół na pól z termitem ...)... a jakim sasimi [w Polsce znane jako sushi] ze świeżo złowionego halibuta karmili nas nasi japońscy koledzy podczas ekspedycji na Kurylach, ach! – jednak boje się, że Czytelnicy uznają to za pastwienie się nad nimi ... Ale ja naprawdę uważam sztukę kulinarną za bardzo ważny element kultury światowej. Właśnie dlatego człowiek przeżuwający podgrzany w kuchence mikrofalowej hamburger, popijający go ciemnej barwy płynem "Budweisser" (który, z niewiadomych powodów, Amerykanie nazywają "piwem"), wzbudza we mnie takie same uczucia, jak Czytelnik "powieści dla gospodyń domowych" i "rzeźniczych" powieści "walki"; zresztą to, jako reguła, dokładnie ze sobą koreluje...

 

Najpiękniejsze – Twoim zdaniem – "miejsce" na Ziemi :

 

Generalnie rzecz biorąc, to spędziłem na ekspedycjach na Syberii i w Środkowej Azji znacząco dużą część mojego życia, i rzeczywiście – poznałem tam wiele przepięknych miejsc (Miedzy innymi i Bajkał), ale zdecydować się na wybór jednego... Boję się, że to będzie przypominało głupawe pytanie " Kogo bardziej kochasz? Mamusię, czy Tatusia?"

 

 

Ile krajów zdążyłeś zwiedzić?

 

Niezbyt wiele: Polskę, Czechy, Finlandię, Szwajcarię, USA... A, przy okazji: udało mi się także niedawno "nielegalnie" odwiedzić Szwecje i Francję. Do Szwecji, do sztokholmskiego Muzeum Przyrodniczego, zawieźli mnie moi fińscy koledzy: siedliśmy na prom, przez noc przepłynęliśmy Zatokę Botnicką, w ciągu dnia popracowaliśmy nad szwedzkimi kolekcjami (zbiory syberyjskiej ekspedycji Nordenskjolda) – i wieczorem wróciliśmy na prom; nikt nas nie spytał ani razu o jakiekolwiek dokumenty. Do Francji wpadłem w bardzo oryginalny sposób: byliśmy na Konferencji w romańskiej części Szwajcarii, w Neuchatel, a na wycieczkę zawieźli nas nad samą granicę szwajcarsko-francuską. Granicą była górska rzeczka, w normalnych warunkach nie do przebycia; ale ponieważ tego lata panował straszliwy upał i susza, to rzeczułka prawie wyschła – wszystkie większe kamienie z niej wystawały. No i ja, wraz z jeszcze jednym rosyjskim kolegą, przeskakując z kamienia na kamień – "przedarliśmy się" na terytorium Francji: kto wie, czy jeszcze kiedyś w życiu zdarzy się okazja "wpaść" do Francji... Sfotografowaliśmy się pod masztem z trójkolorową flagą, wypiliśmy po szklaneczce w bistro, podlaliśmy francuski krzaczek, i – skacząc z kamienia na kamień – wróciliśmy z powrotem do Szwajcarii. Przestrzegający prawo Europejczycy przez całą drogę spoglądali na nas tak, jakbyśmy zagrali w "rosyjską ruletkę" ...

 

Kiedy znowu odwiedzisz Polskę?

 

Całkiem możliwe, że w najbliższym czasie: nasz Instytut organizuje wystawę skamieniałości – owadów w Krakowskim Instytucie Zoologicznym, a ja będę jej towarzyszył.

 

Twoje "polskie związki" ...

 

W Polsce bywałem jedynie z okazji wypełniania swoich obowiązków służbowych: pracowałem z kolegami – zoologami w Warszawie, Krakowie, Siedlcach. Macie w Polsce "mocną"" szkołę zoologiczną, jedną z lepszych w Europie. Jeżeli chodzi o moją działalność literacką, to znam tutaj tylko swojego tłumacza, EuGeniusza Dębskiego. Przez długi czas kontaktowaliśmy się z nim tylko przez Internet, a osobiście poznaliśmy się dopiero minionej zimy, na konwencie "Roskon" w Moskwie; wspaniały człowiek, sprawia wrażenie, jakby był jednym z moich uniwersyteckich kolegów w latach siedemdziesiątych...

 

A co myślisz o "blondynkach"?

 

Kiedy w naszym laboratorium przebywał na stażu profesor Krzemiński z Uniwesytetu Katowickiego, w nadmiarze nawet zaopatrzył nas w polskie dowcipy o "blondynkach"; niektóre z nich (dowcipów!) były bardzo wesołe. I już wtedy zauważyliśmy, że w Rosji, w odróżnieniu od Polski, głupia jak but blond ślicznotka nie weszła do "Panteonu" standardowych osobistości dowcipów (w Rosji najczęściej są to: milicjant, Czukcza, "nowy-Rosjanin" [w sensie "biznesmen"], etc.); a ja nie czuję się na siłach, aby wyjaśnić tło socjologiczne takich różnic...

 

Najśmieszniejsza sytuacja w Twoim życiu...

 

Ciągle to samo: "naj-"... No, dobrze. W takim razie, z pewnością będzie to... taka "pouczająca" historia – na wiecznie aktualny temat : "przypadkowości" i "przeznaczenia".

 

W roku (bożku Pamięci, dopomóż!...) 80-ym przyjechałem do rezerwatu "Słupy" – mieści się na Syberii, nieopodal Krasnojarska. Pracowałem tam z własnej woli, jako "wolny strzelec" – zameldowałem się w biurze, rzuciłem swoje klamoty w głównej strażnicy i swobodnie "biegałem" po tajdze, pobierając próby gleby. Po długim – nie długim czasie zdejmuję z siebie przyssanego do mnie kleszcza. Onego roku "obrodziły" obficie (zdarzało się, że po przemarszu zdejmowaliśmy z kurtki po kilkadziesiąt sztuk kleszczy!), ale tak naprawdę to – drobiazg, wystarczy tylko nie lenić się i raz na kilka godzin rozebrać się i dokładnie sprawdzić swoją odzież i ciało.

Ale powiedzmy to krócej: dopóty dzban wodę nosi, dopóki ....- nie dopilnowałem tym razem. Mimo to zdjąłem tego kleszcza prawie od razu – nawet nie zdążył wgryźć się w skórę – a po powrocie do bazy od razu wszczepiłem sobie dozę antytoksyny przeciw encefalitowi. Tam, w głównej strażnicy, mają tego całą lodówkę. Wstrzyknąłem sobie antytoksynę dlatego, że wyjeżdżając na ekspedycję nie znalazłem czasu na normalne szczepienie przeciw encefalitowi.

Czuję, że znający się na rzeczy Czytelnik przeczytawszy ostatnie wiersze już zabiera się do powiedzenia mi kilku "ciepłych" słów – w typie: Ty co, facet, w dzieciństwie na główkę upadłeś? Jechać bez szczepienia w syberyjską tajgę?

Autor, oczywiście w żaden sposób nie próbuje usprawiedliwić swojego ówczesnego niedbalstwa, jednakże uważa za konieczne dodatkowo poinformować Czytelnika, jako – jakby na to nie patrzeć – "zawodowiec" (w mojej książeczce wojskowej znajduje się wpis: rezerwista wojskowej służby medycznej, specjalność wojskowa: 6461 – co należy odczytać jako: epidemiologia i ogniska infekcji pochodzenia przyrodniczego). Cała sprawa polega na tym, że typowa w tych latach szczepionka przeciw encefalitowi był to zastrzyk "nieżywej" wakcyny – to przecież ani ospa, ani dyfteryt – i 100% gwarancji nie dawała, jedynie obniżała prawdopodobieństwo zakażenia do jakichś 50%. A ponieważ ta historia – jak to się dalej okaże – jest łańcuchem skrajnie mało prawdopodobnych zdarzeń, ogniwa którego łączą się między sobą jednoznacznym przeznaczeniem, mam śmiałość stwierdzić, że gdybym wtedy zaszczepił się, tak jak zazwyczaj, w Moskwie – nic by to i tak nie zmieniło... (A nawet mogłoby być jeszcze gorzej – ta "niepełnosprawna" szczepionka stworzyłaby zabójczą dla mnie – w ówczesnej sytuacji – iluzję pełnego bezpieczeństwa).

[Encefalit – wirusowe zapalenie mózgu]

No tak, już się skracam... inaczej mówiąc, "złapać" wirusa, tak – od jednego przypadku – jednego ukłucia, i to w ciągu tak krótkiego czasu (w dodatku – zrobiłem sobie potem zastrzyk antytoksyny!) – to rzecz prawie niemożliwa (o ile mi wiadomo, w ognisku epidemiologicznym Ałtajo-Sajańskim nosicielami wirusa jest około 5 do 10 % kleszczy). I dlatego, na pojawiające się pierwsze objawy choroby nie zwróciłem uwagi (też mi "epidemiolog", cholera!), biorąc je za pierwsze oznaki przeziębienia. Diabli mnie wtedy zagnali w rejon najodleglejszej strażnicy rezerwatu, przez sopki, nad rzeczkę Manu – aby pobrać próbki w tamtejszych lasach sosnowych. I tam coś mnie "złapało" już tak "na poważnie"....

Najdziwniejsze jednak jest to, że mogłem mieć tak otumaniony umysł! Dalej uważałem, że to ... grypa..., ciężka, ale i takie też bywają. Leżę jak rozpłaszczony naleśnik w izdebce leśnika, a jako jedyne lekarstwo mam herbatę z konfiturami, aspirynę i termometr. A na tym termometrze – 40 stopni. I aspiryna już drugi dzień nie obniża tej wysokiej gorączki, a tylko ze strachem obchodzi ją dookoła...

W końcu domyślam się, błyskotliwie jak Stirlitz: to on, rodzimy wirus!

Od-kleszczowy, wiosenno-letni (nie należy mylić z jesiennym "komarowym", albo – dla przykładu – z końskim encefalomelitem)...

Ja, jeśli można byłoby wybierać, wolałbym właśnie "jesienny od-komarowy", chociaż ma on wyższą śmiertelność (70%) niż mój (40%), ale za to albo umrzesz – albo wyzdrowiejesz. A tutaj – same liczne komplikacje, na przykład paraliże, co to za życie... no niech tam.

Krótko mówiąc, należało dotrzeć do stacji epidemiologicznej – aż do Krasnojarska. I to w szybkim tempie (chociaż o tym, że już "licznik bił" i odliczał ostatnie godziny, w tym momencie, na szczęście, nie zdawałem sobie sprawy). Tylko – jak? Do głównej strażnicy (stamtąd do miasta prawie stale jeździły samochody) w linii prostej nie było daleko – cztery, może pięć godzin szybkiego marszu przez sopki. Kłopot jednak polegał na tym, że czułem – nie przejdę przez te sopki. Naprzód! Musiałem je obejść, nadłożyć drogi. Jednak leśniczy Siergiej zabrał mnie na swoją "motoróweczkę" i tak – czhe-czhe-czhe popłynęliśmy po rzeczce Manu do sąsiedniego osiedla, gdzie zazwyczaj kupował podstawowe produkty żywnościowe: chleb i wódkę. Dopiero po drodze wyjaśniło się, tak od słowa do słowa, że jazda do tego osiedla właściwie na nic mi się nie przyda – to "ślepa uliczka" dla środków transportu i nie ma stamtąd żadnego regularnego połączenia z rejonowym miasteczkiem (a stamtąd już kursuje autobus). I kolei też nie ma. "A co, samochody z drewnem stamtąd nie wyjeżdżają?" – "Nie" – "Że co..?!" – "Daj spokój, coś tam się nawinie..."

I rzeczywiście: cumujemy do przystani, a na ugorze rozgrzewa właśnie swój kaszlący silnik trójosiowy "Ural". Próbuje ruszyć.

"Stój! Stój! Cholera, stój! ..." – Uff! Wydaje się, że zauważył – szofer bębni dłonią o kabinę...

"Masz fart, chłopcze! – (to już wewnątrz ciężarówki) – A to teraz do pojutrza żadnych samochodów tutaj nie będzie. Nawet ten miał już rankiem wyjechać, ale – widzisz – z tym Wasiliczem tak wyszło... Jakbyśmy specjalnie na Ciebie czekali!"

" A co się stało?"

"Wiesz, facet pod samochód się wpakował.."

" Pod jaki samochód? Pod ten ?"

"No. A skąd by się tutaj wziął jakiś inny... Noga poniżej kolana połamana w drobną kaszkę.. Wpakowaliśmy go jakoś do kabiny. Rozumiesz teraz, dlaczego pojedziemy najpierw do rejonowego szpitala, a nie na dworzec...A ty, jak?"

 

Rozumiecie? Najpierw – od ukłucia pierwszego kleszcza – złapałem encefalit. Możemy jednak przyjąć, że mogło tak się zdarzyć... ale żeby wpaść pod ciężarówkę na ulicy osiedla w tajdze, gdzie samochód pojawia się raz na kilka dni... – no jak to możliwe..? I to jeszcze w tym samym momencie – nie za wcześnie i nie za późno... Pamiętam, że Chińczycy, mają na to specjalne wyrażenie: los wysłał Ci "czarny" znak, ale trafił nim w innego człowieka. On (ten człowiek) – jakby na siebie drogowskaz skierował ...

Szpital rejonowy, nawiasem mówiąc, w tym łańcuchu zbiegów okoliczności też odegrał swoją rolę, drobną, co prawda (chociaż – skąd my to możemy wiedzieć, co jest drobiazgiem, a co nie?). Pomóc mi tam, jasna sprawa, nie mieli jak – dali tylko radę, żeby jechać jak najszybciej do Krasnojarska (Kraj rad, cholera!), a także – grzecznościowo – wstrzyknęli mi dawkę lekarstwa obniżającego gorączkę ("Może jeszcze dorzucić penicylinę?" – "A po co!?" – "No, tak... na wszelki wypadek...") Niby – drobiazg, ale akurat wtedy, właśnie dzięki tej dawce, prawdopodobnie, przetrzymałem następne kilka godzin – dopóki pociąg nie dojechał, a przecież zatrzymywał się pod każdym semaforem... A w szpitalu w Krasnojarsku tylko na mnie spojrzeli i – "Na-tych-miast! Punkcję z kręgosłupa, gamma-globulinę w końskich dawkach, i już wszystko.

W Krasnojarsku wszystko szło operatywnie i bezbłednie, widać było wielkie doświadczenie. Wspaniali ludzie, co tam dużo mówić – mam dług do grobowej deski ...No dobrze. Wyciągnęli mnie, można powiedzieć, już z zaświatów. Moja lekarka oddziałowa, pamiętam, długo cmokała językiem nad moimi wynikami z punkcji: " Wiesz, chłopcze, jechałbyś jeszcze z cztery godzinki i : Witaj, cynkowy kombinezonie!. Nic więcej już byś nie potrzebował."

 

...Jeśli Czytelnik już sobie wyobraził, że dotarł do końca tej historii, do jej "happy-end’u" i zamierza z wyrozumiałością rzucić od niechcenia coś w typie:" Jeśli to już wszystko, co możesz opowiedzieć o przypadkowości i przeznaczeniu...Jak to rzekł klasyk? (M.A. Bułhakow – przypis Autora)

"< Gwizdano, nie przeczę.

Rzeczywiście – gwizdnięto, ale, prawdę mówiąc,

aby być całkowicie obiektywnym – gwizdnięto bardzo słabo!>"

– będę musiał go rozczarować.

 

Rzecz w tym, że wszystko to, o czym mówiłem przed chwilą – to nie więcej niż pre-ambuła, a sama ambuła nastąpiła w rok później – i to w drugim końcu kraju, w riazańskiej guberni.

Choć udało mi się wyjść z tej krasnojarskiej historii bez jakichkolwiek zdrowotnych komplikacji (głupi ma zawsze szczęście), to – w następnym roku nie wystawiono mi świadectwa zdrowia, koniecznego, abym mógł wziąć udział w ekspedycjach następnego lata.

– "...Dopiero na przełomie roku!".

Wszyscy dookoła pobierali plecaki i sztormówki z magazynu, pakowali juki z namiotami, a ja gniłem w biurze, jak ostatni zastępca dyrektora administracyjnego... A tu, niespodziewanie przyzywa mnie palcem mój mikro-szef: "Słuchaj, nie chcesz skoczyć na trzy tygodnie do Okskiego rezerwatu? Możesz uważać to za leczenie sanatoryjne na koszt państwa! Tamtejszy dyrektor to mój znajomy z dzieciństwa, on da Ci – "stół i dach", a Ty jemu – rozdzialik do rocznego sprawozdania z rezerwatu – o Twojej faunie glebowej, bo nie mają swoich specjalistów. Formalnie nie będzie to ekspedycja, a – delegacja. A na delegację żadne świadectwo zdrowia nie jest potrzebne. Pasuje?" W innych warunkach (będąc wtedy jeszcze bardzo młodym) spławiłbym go, ponieważ nie interesuje mnie każda fauna glebowa, a tylko syberyjska i dalekowschodnia. Ale wtedy, kiedy miałbym jakiś wybór – a w tamtej sytuacji wyboru nie było żadnego!

Szybko dotarłem do Okskiego rezerwatu mając swój ulubiony status delegowanego specjalisty. Nawiasem mówiąc badania z tego rezerwatu nie były mi do niczego potrzebne, nie interesowały mnie zupełnie, i zaniosło mnie tam tylko i wyłącznie – jeśli się dobrze zastanowić! – z "grzeczności" tego zeszłorocznego, krasnojarskiego kleszcza... W rezerwacie wtedy akurat pracowała (jako fitopatolog) niejaka absolwentka Moskiewskiej Akademii Leśnictwa – jak to mówiono w klasycznym filmie radzieckiej sztuki kinematograficznej: "Komsomołka, alpinistka, i – na koniec – po prostu – piękność!"; dokładniej mówiąc, nie pracowała, a dopracowywała swoje ostatnie dni, a następnie czekała ją jazda powrotna do ojczyzny, do Kazachstanu. Swoje rzeczy już zdążyła odesłać do domu.... I to nie dlatego, że jej się tam dobrze żyło, rozumiecie. Gdyby spojrzeć na tę sytuację bez uprzedzeń, bezstronnie, wszystko to było niesamowicie podobne na – tak pięknie opisaną przez Strugackich – historię stacji "Diona", w dodatku wpadłem w tę historię kierując się zupełnie takimi samymi motywami, jakimi kierował się młody stażysta Borodin – pamiętacie?

Właściwie wszystko już zrozumieliście, prawda? W rezultacie dziewczyna została moją żoną, i w ciągu minionych od tej pory dwudziestu lat nigdy nie pojawił się u mnie nawet cień wątpliwości: wtedy, w riazańskim osiedlu o nazwie "żywcem ściągniętej: z powieści fantasy – Wierzgający Bór, udało mi się pojmać za ogon Żar-ptaka, tego samego, którego człowiek może spotkać tylko raz w życiu. A że nasze spotkanie zorganizowały Siły Wyższe aż tak skomplikowanym sposobem – przypuszczam, że był to jedyny możliwy na nie sposób... Jasno z tego wynika, że prawdą jest, iż ani cegła, ani kleszcz z encefalitem, tak – bez powodu – nikomu na głowę nie spadają!

 

Twoje plany...

 

Zdążyć zapisać te teksty – i literackie, i naukowe, – które już "chodzą mi po głowie". Od pewnego momentu nagle zauważyłem, że życie jest strasznie krótkie, a ja tracę bardzo dużo czasu nie wiadomo na co... Choćby tylko tyle...

 

Twoje marzenie....

 

Żeby polski Wydawca jednak wypłacił mi drugą połowę należnego mi honorarium....

 

[ ] – Tekst w nawiasach kwadratowych [] to przypisy tłumacza.

 

W    N U M E R Z E
Valid HTML 4.01 Transitional Valid CSS!

< 102 >