Archiwum FiF
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 67>|>

Cień Carda

 

 

Mieliśmy już cykle-rzeki, po sukcesie pierwszej części w nieznośny sposób mnożące byty, gdy kolejne części bywały bladym cieniem tej pierwszej, która powinna pozostać jedyną. Cykle, których jedyną przyczyną powstania bywa prozaiczna chęć dyskontowania początkowego sukcesu, wyeksploatowania pomysłu do końca, wyciśnięcia z niego wszystkiego, co się da. Powstawały i powstają sequele i prequele. W kinie jest prościej – ktoś kiedyś powiedział, iż każdy, kto ogląda film z numerkiem w tytule, czyni to na własną odpowiedzialność. Z tym, że działa to w dwie strony, wielu ludzi ogląda tylko te filmy, które znają, bo wiedzą, że będą im się podobać. Stąd "Rocky 25" czy "Rambo piętnasta krew" znajdą wiernych widzów.

Teraz wydawnictwo Prószyński daje nam szansę obcowania z wyższą formą tego samego zjawiska, obcowania z "powieścią równoległą", jak to autor we wstępie określa. Cokolwiek by to nie znaczyło.

Z formą wyższą, a może tylko nową. Takie mam wrażenie, przeczytawszy prócz wstępu również treść. Lecz daleki będę tutaj od stawiania zarzutów o chęć eksploatacji niegdyś wymyślonej fabuły, bohaterów, realiów. Tu naprawdę nie chodzi o dyskontowanie sukcesu, o wyciskanie pieniędzy ze sprawdzonego pomysłu.

Literaturą nie rządzą prawa fizyki, znane z tego świata. Nie mam tu na myśli pomysłów "fantastycznych", wprowadzania prędkości nadświetlnych, natychmiastowej łączności, całego sztafarzu science-fiction. Linearność czasu nie dotyczy też autora, może dokonać zabiegu cofnięcia się w czasie, poprawienia przeszłości bez obawy o spowodowanie paradoksu. Card wsiada w swój wehikuł, pojawia się jak Terminator w historii, mającej już tysiąclecia następstw i...

Nie, on tej historii nie zmienia. Nie chce zamordować potencjalnej matki potencjalnego bohatera, nie chce dokonać przełomu. Nie chce historii zmieniać. On chce ją ratować.

Mozolnie podstemplować walącą się beznadziejnie fabułę "Gry Endera". Dorobić bohaterom motywacje, których przy dużej nawet dozie dobrej woli nie można było w pierwszej powieści dostrzec. Uwiarygodnić niewiarygodne, w równie karkołomny sposób. Przypomina to jako żywo działania Ijona Tichego i profesora Razgłaza, którzy odkryli, iż wszechświat działa na kredyt, że nie ma tak naprawdę racji bytu i, jako "zabroniona fluktuacja" w każdej chwili może prysnąć jak bańka mydlana. Bohaterowie Lema robią co mogą, by stan obecny wszechświata "uwiarygodnić", a nawet poprawić. Kończy się to jak w przypadku Carda fiaskiem – wszechświat pozostaje taki sam. Z wszystkimi wadami, które dokoła widzimy. Tylko że w wykonaniu Lema to zamierzona farsa. Card czyni to śmiertelnie poważnie. Zabieg polegający na cierpliwym i mozolnym cementowaniu dziur, zszywaniu rozłażącej się fabuły, uwiarygodniania niewiarygodnego spełza na niczym. "Cień Endera" nie jest powieścią równoległą, nie jest częścią cyklu. To tylko rusztowanie, które ma podtrzymać walącą się budowlę.

Trzeba tu wrócić do samej budowli, do Endera Wiggina i jego Gry. Napisano już o tej powieści wiele, w tym niewiele dobrego. Może dlatego, iż recenzenci byli zirytowani jej niewątpliwym sukcesem, przynajmniej w Polsce. Warto przypomnieć pokrótce zarzuty, aby można było odnieść się do prób naprawy. Tym bardziej, iż jak widać z "powieści równoległej" Card uważnie się w owe zarzuty wsłuchiwał, nie stawiał swych rusztowań byle gdzie, nie sztukował na chybił-trafił. Pracował z czymś, co można nazwać "protokołem odbioru i wykazem usterek", jak sumienny właściciel firmy budowlanej. Miał jednak o wiele gorszą sytuację. Poprawiać można niedomykające się drzwi, krzywe ściany można szpachlować gipsem. Ale nie można, w ramach poprawek, uzdatniać budynku, w którym brak klatek schodowych, a otwory okienne znajdują się konsekwentnie w podłogach.

Tym, za co Card zebrał największe cięgi, jest niewiarygodność bohaterów. Jego kilkuletnie dzieci dziećmi nie są. Nie zachowują się jak dzieci, ich motywacje, sposób myślenia, postępowanie są dorosłe. Gdy czytając "Grę Endera" przymkniemy na chwilę oczy, zobaczymy co najmniej nastolatków. A tak naprawdę wyobraźnia nasuwa obrazy całkiem normalnego życia koszarowego, w koszarach zamieszkałych przez może czasem niedostosowanych, ale na pewno pełnoletnich rekrutów. Ender, wybijający się ponad przeciętność żołnierz, uzdolniony indywidualista przypomina czasem Prewitta, czasem bohaterów "Fabryki oficerów". Ale dzieckiem nie jest, nawet przy założeniu, że wybrany został z tysięcy czy milionów.

Powstaje straszliwy dysonans pomiędzy dialogami, przemyśleniami bohaterów, a ciągłym przypominaniem ich wieku, dekoracjami, w których cała rzecz się dzieje. Nie potrafimy uwierzyć, że para nastolatków – nastolatków pod koniec powieści – może stać się sumieniem świata, świata tego zakulisowymi manipulatorami. Motyw Demostenesa jest jeszcze mniej wiarygodny niż dojrzałe, dorosłe zachowania smarkaczy w Szkole Bojowej. To wszystko staje się strawne dopiero wtedy, gdy zaczniemy pomijać autorskie (częste!) wtręty o wieku bohaterów.

Może to wina tłumaczenia, lecz w polskim wydaniu powieści Card nie radzi sobie z językiem. Gdyby pominąć kontekst i komentarze odautorskie trudno byłoby zorientować się, czy zdanie wypowiada nieletni żołnierz, czy starszy od niego o lat kilkadziesiąt, posiadający właściwy dla wieku bagaż doświadczeń oficer. Zresztą, nawet z tymże komentarzem można się w dialogach beznadziejnie zaplątać – tam wszyscy mówią tak samo, kilkuletni berbeć może mieć takie same dylematy moralne jak osiwiały na skroniach, zmacerowany alkoholem, doświadczony długą wojną trep. Tak przynajmniej wynika z jego wypowiedzi, absolutnie nie różniących się niczym stylem, słownictwem i treścią.

Dzieci są okrutne. Okrutne, gdyż nie znają jeszcze konsekwencji swych czynów, nie potrafią ocenić skali krzywdy, nie potrafią jeszcze współczuć. Dlatego dzieciom daje się do zabawy pistolety na wodę, a nie Uzi czy M-16. Jeśli zaś się już daje, to konsekwencje bywają straszne, nie tylko w Stanach, gdzie ostatnio co tydzień mniej więcej smarkacz czy smarkula otwierają ogień do kolegów. To dzieci z kałachami bywały forpocztą rewolucji, w Kambodży, w krajach afrykańskich. Ale też zawsze bywały tylko mięsem armatnim, znakomitymi rekrutami, nieustraszonymi, bo nie potrafiącymi sobie uświadomić konsekwencji. Okrutnymi, bo nie rozumiejącymi jeszcze współczucia.

Tak bywało wielokrotnie, w dobrej, czy złej wierze, co zależy od punktu widzenia. Na warszawskim Podwalu stoi pomnik chłopca w opadającym na oczy, za dużym hełmie, ze szmajserem na szyi. Był pewnie, jak każde dziecko, dobrym żołnierzem. Twardym, odważnym, tym twardszym, że nie mógł przecież być gorszy o d starszych, nie mógł się załamać. Oni mogli, on nie. Nie mógł płakać i wołać mamusi. Już pewnie wiedział, że jak do kogoś strzelić, to ów ktoś może umrzeć. Czy zdawał sobie w pełni sprawę, że w drugą stronę jest tak samo? Wątpię.

Był dobrym żołnierzem. Odważnym, bo nie potrafiącym do końca pojąć konsekwencji. Ale niewątpliwie przegrał. Tak jak jego rówieśnicy w Kambodży – porównanie może niestosowne, ale prawdziwe. Tak, jak przegrali nastoletni uczestnicy rewolucji sandinowskiej – wygrali bitwę, ale przegrali siebie.

I jeszcze jedno – dzieci mogą być forpocztą, mogą być ostatnią rezerwą – jak w Powstaniu. Mogą być armatnim mięsem. Ale nie są dowódcami, strategami, za tym zawsze stoją (kryją się za plecami?) dorośli.

U Carda to właśnie ponadprzeciętne dzieci są nadzieją ludzkości. Dlaczego? Tego Card nie potrafi wyjaśnić. I dochodzimy do tego, że wprowadzenie akcji w środowisko niedorostków jest tylko formalnym zabiegiem, mającym na celu uatrakcyjnienie przeciętnej bardzo fabuły. Nic tego, okrutnego wszakże zabiegu nie usprawiedliwia. To tylko okrutny sztafarz, dekoracja.

Bowiem dlaczego dzieci, a nie na przykład inteligentne małpy czy pensjonariusze domu spokojnej starości? Nie normalni żołnierze w końcu? Zgoda, w przypadku normalnych żołnierzy można by sobie darować pisanie całej powieści, fabuła jest tak nielogiczna, że prowadzenie jej w zwykłym środowisku dorżnęło by powieść do końca.

Osią akcji jest założenie, że wygrać może ten, kto nie ma świadomości, iż toczy realną walkę. Chwyt ograny, ale trudno. Card zresztą marnym jest strategiem, ostatnia, przełomowa bitwa, w której rozstrzyga atak w stylu kamikadze nie jest szczytem myśli taktycznej czy strategicznej. Nasuwa się od razu na myśl przypowieść o ślepym psie na cudzej wsi, któremu też się udało. Lub, może bardziej cenzuralnie, przypominają się poglądy Napoleona na czynnik szczęścia w kampaniach wojennych. Card wykłada się na szczegółach, ale też wielokrotnie podkreślana "obcość" robali jest czysto deklaratywna. One nie są tak naprawdę "obce", postępują tylko schematycznie.

Ale nie potrafię zrozumieć, dlaczego "symulowaną" walkę mają toczyć akurat dzieci. To przecież nieświadomość wagi poczynań jest tutaj kluczem. Robale nie robią nic, co by usprawiedliwiało taki zabieg, nie działają nieortodoksyjnie z punktu widzenia ziemskiej taktyki. Walkę na "symulatorach" mógłby toczyć ktokolwiek.

Wydaje się, że Card znał opowiastkę o cennej perle i smarkatym Żydku, terminatorze u jubilera. Perły o nieoszacowanej wręcz wartości nikt nie mógł przewiercić, żaden z mistrzów jubilerskich – zbyt trzęsły im się ręce, gdy mieli świadomość, co mogą przez nieopatrzny błąd zniszczyć. Smarkaty Icek nie znał się jeszcze na perłach, nie potrafił oszacować jej wartości. Toteż, gdy kazano mu zrobić dziurkę, po prostu ją zrobił.

Card z opowiastki zrobił powieść.

Tylko... Tylko że po co szkolenie, po co treningi, wyrabiające... No właśnie, co? Opisane przez Carda walki w zerowej grawitacji nijak się nie mają do rzeczywistych potrzeb. Są malownicze i pozwalają ciągnąć fabułę przez jedną trzecią książki, ale jak zastosować je do kierowania flotą międzygwiezdną? Przypomina to trochę "Paragraf 22", kiedy to strzelcy z bombowców obowiązkowo strzelali do rzutków, ćwicząc się w ten sposób w strzelaniu do rzutków. Co nijak się miało do walk w powietrzu.

Wszystkie te niedostatki, wszystkie nielogiczności wytknęła Cardowi krytyka. I autor postanowił wsiąść w swój wehikuł czasu i ratować co się da. Napisać kolejną książkę, rusztowanie chroniące pierwszą przed zawaleniem.

Zarzuty o niewiarygodność działań nieletnich bohaterów załatwił chwytem równie ogranym, co skutecznym – wprowadził dziecko-nadczłowieka. Groszek jest rezultatem (ofiarą?) eksperymentu genetycznego, tłumaczącego sposobem Deus ex machina jego ponadnormalne możliwości, jego przedwczesną dojrzałość. Maiło to w zamyśle autora uwiarygodnić nienormalne zachowanie się dziecięcych bohaterów. Groszek, w dalszych częściach powieści tytułowy "cień" Endera Wiggina miał się stać stojącym w cieniu, acz rozumiejącym wszystko sprawcą niewytłumaczalnych w inny sposób zachowań. Miał zostać kimś, kto tak naprawdę wszystkim steruje.

To miało zamknąć usta krytykom, nadczłowiek, czy nadsmarkacz może wyrażać się jak dorosły, budować makiaweliczne, wielopoziomowe plany. W swej obcości i inności może, z boską goryczą, sterować innymi. Problem w tym, że o ile w przypadku nadczłowieka Groszka nie można się już czepiać jego wypowiedzi i przemyśleń, wszak sam autor dał ich wytłumaczenie, to wszyscy inni się przez to nie zmienili. I jak Card by się nie wysilał, od Groszka różnią się niewiele. Są dalej niewiarygodni przez swe dzieciństwo nie przystające do zachowań. Wciąż, gdy zamkniemy oczy widzimy ludzi dorosłych. Z dorosłymi problemami, przemyśleniami, słownictwem. Z dorosłymi problemami.

Nie pomogło obniżenie prestiżu Endera, za którym wszak stoi Groszek, pociągający z ukrycia za sznurki. Ender nie stał się bardziej wiarygodny, to nadal nadczłowiek z pierwszej części. Naciąganych realiów nie dało się naprawić.

Zabieg się nie udał. Wehikuł czasu zawiódł, świat, mimo boskiej autorskiej ingerencji pozostał tym samym światem, niewiarygodnym i ułomnym. Jedyne, co w tej książce przystaje do dzieciństwa, to infantylizm opisu kampanii przeciw robalom, co raczej nie było efektem zamierzonym. Jak była infantylna w "Grze Endera", tak w "Cieniu Endera" pozostała. Wypada się tylko cieszyć, że w otchłaniach galaktyki nie czają się rasy bardziej rozumne.

Pozostaje Groszek. Postać niewątpliwe tragiczna, którą poznajemy w pierwszej, najlepszej zresztą części, dziejącej się na ulicach Rotterdamu. Owoc zakazanych eksperymentów, noszący, jak dowiadujemy się później piętno samozagłady.

Motyw nadczłowieka, jak wspominałem, jest ograny. Co nie znaczy, że nie można go wykorzystać lepiej lub gorzej. Fantastyka ma to do siebie, że wiele jest dozwolone, można mieć bohatera, który nie musi mieścić się w realnych ramach, może mieć ponadnaturalne zdolności. Pytanie tylko, czemu taki bohater ma służyć.

Nadczłowiekiem jest wiedźmin Geralt. Wyspecjalizowanym dla określonych zadań, która to specjalizacja zabrała mu część człowieczeństwa. Cała historia Geralta to walka o to człowieczeństwo właśnie, o dziedzictwo, którego go pozbawiono. O prawo do bycia człowiekiem. Ofiarą eksperymentu, służącego tajemniczym celom jest Match, który przez całe życie dowiaduje się prawdy o sobie, prawdy o celu, dla jakiego go stworzono. On też chce być człowiekiem, chce mieć prawo do błędów i omyłek. Do wybaczenia i szczęścia.

Nadczłowiekiem jest Terminator, najbardziej ludzka z maszyn, jakie pokazano na ekranie. Jak powiedziałby Sapkowski, jest "uosobieniem człowieczeństwa". Bo nieważne, z czego nas zrobiono, chcemy być ludźmi.

Ale gdyby problem Geralta sprowadzał się do widzenia w ciemności i umiejętności odbijania mieczem wystrzelonych bełtów, gdyby nie było całej warstwy psychologicznej, dramatu odmienności, braku akceptacji, otrzymalibyśmy komiks czy kreskówkę, gdzie przymioty bohatera traktuje się instrumentalnie. Gdzie są tylko pretekstem do fabularnych fajerwerków.

Card zrobił coś jeszcze gorszego. Groszek jest tylko narzędziem, ale nie narzędziem w rękach innych bohaterów. To nie oni nim sterują, nie oni wykorzystują jego nadnaturalne możliwości. Wykorzystuje je sam autor, by ratować nieudane dzieło.

Płaci za to właśnie Groszek. Jego nie skrzywdzili genetyczni manipulatorzy, nie krzywdzą go wykorzystujący jego zdolności, traktujący go jak narzędzie oficerowie kosmicznej floty. Cięgi, jakie zbiera od współtowarzyszy, upokorzenia doznawane na ulicach Rotterdamu są niczym. Niczym, w porównaniu z tym, co uczynił mu jego stwórca najwyższy – autor.

Groszek jest bohaterem papierowym, autorskim narzędziem, mającym jedno zadanie – poprawić niedoróbki. Nie udaje mu się to, wysłano go na misję samobójczą, bez szans na powodzenie.

Nie potrafimy współczuć dzieciakowi, któremu zabrano dzieciństwo i dojrzałość. Możemy próbować jeszcze na ulicach Rotterdamu, lecz później widzimy tylko "cień Carda", jego klon, uczyniony w niecnych celach. Widzimy manipulatora o twarzy Carda, który bez głębszych refleksji zalepia dziury w fabule. Który potrafi snuć plany, przeprowadzać intrygi, ale nie ma czasu na głębsze refleksje na sobą. Nie potrafimy współczuć, bo on nie współczuje sobie.

Kończy się to happy endem. Groszek odnajduje swych biologicznych rodziców. Wraca do nich i żyje szczęśliwie. Te kilkanaście lat, które mu pozostały. Nadal nie potrafię z nim współczuć.

Jak również zachwycać się tą literacką pedofilią.

 

Orson Scott Card

Cień Endera

Ender`s Shadow

Seria Fantastyka

Tłumaczenie: Danuta Górska

ISBN: 83-7255-670-9

Data pierwszego wydania: 01-01-05

Oprawa miękka

Wymiary: 1452 mm x 202 mm

Liczba stron: 472

W    N U M E R Z E
Valid HTML 4.01 Transitional Valid CSS!

< 67 >