Archiwum FiF
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
publicystyka

<|<strona 34>|>

Verne a polski bimber

 

 

Studenci znani są z tego, że narzekają. Narzekają na wszystko, że za ciężkie przedmioty, zbyt trudne egzaminy, za częste kolokwia, zbyt wredni wykładowcy... Ponieważ, pochlebiam sobie, studenci jednak mnie lubią, więc bardzo często rozmawiamy szczerze. Zapytali mnie ostatnio dlaczego tak ciężko przejść geometrię wykreślną. Odparłem, że to wyrabia wyobraźnię przestrzenną i musi być egzekwowana z całą surowością. Wyjaśnienie jest proste: może być niedoszkolony muzyk (co najwyżej nie zagra ładnie), może być niedoszkolony plastyk (najwyżej nie namaluje niczego pięknego), może też być niedoszkolony menedżer (najwyżej powali swoją firmę na finansowe łopatki). Absolutnie nie może jednak istnieć niedoszkolony policjant, lekarz, ani inżynier. Ponieważ gdybyśmy do tych zawodów kierowali osoby, których ktoś nie douczył, nie dotrenował do końca, to... oni zaczną zabijać ludzi. Łatwo to sobie wyobrazić w przypadku policjanta czy lekarza – podobnie jest w przypadku inżyniera. Jeżeli chcecie mieszkać w domu, który zaprojektował architekt, który skończył studia jedynie dlatego, że rodzina dysponowała odpowiednią ilością koniaków, obliczony przez konstruktora, który miał "plecy", z instalacją elektryczną położoną przez człowieka, który na studiach wiedział jak znaleźć się w "układach" to... Jest to świetny środek na popełnienie samobójstwa. Coś pierdyknie. Albo zawali się dach, albo runie balkon, albo zostaniecie w niekontrolowany sposób podłączeni do krajowej sieci energetycznej i na pożegnanie wykonacie jeszcze taniec Świętego Wita Na Krótkim Kablu. Inżynier musi być wytrenowany do granic jego wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Jak żołnierz elitarnych jednostek spadochronowych. Niestety. To nie jest szkoła morderców, my tylko uczymy geometrii wykreślnej.

Na poparcie tej tezy rzuciłem: "Zobaczcie jak radził sobie inżynier Cyrrus Smith!". Cisza. Zdziwione spojrzenia. "No – kontynuuję. – Kto z was czytał Tajemniczą wyspę?". Cisza. "A kto oglądał, któryś z filmów na podstawie tej powieści, albo któryś z seriali?". Cisza. "Jezus... No chyba ktoś czytał cokolwiek Julisza Verne’a?!". Zdziwione spojrzenia.

Nikt.

Nikt.

Nikt.

Boże... Dopiero teraz odczułem z pełnym bólem, że pewna epoka się kończy, że odchodzi w niepamięć zasnutą mgłą nowego permisywizmu. Jako można nie wiedzieć kto to jest inżynier Smith? Jak w ogóle można chcieć być inżynierem i nie czytać Verne’a? To przecież jest właśnie ta postać, która sobie radzi w każdych warunkach. I to nie karabinem maszynowym po brzuchach wszystkich wokół, jak Schwarzenegger, tylko po ludzku, wiedzą, umiejętnością, zdolnością zastosowania książkowych recept w praktyce, zaradnością, optymizmem, pewnością siebie. (Dla młodszych czytelników dodam – to taki Mc’Gyver tyle tylko, że sposoby Smitha da się zastosować w rzeczywistości, no i nie używał niestety szwajcarskiego, składanego noża, a jedynie własnego rozumu i akademickiej, ówczesnej wiedzy).

Dlaczego o tym mówię? Nie tylko z powodu nostalgii, choć fakt, że ktoś nie wie niczego o kapitanie Nemo, ani tym bardziej o Odysie napawa mnie smutkiem. Mówię o końcu pewnej epoki. Najpierw zanikło w naszej kulturze pojęcie śródziemnomorskich korzeni, łacińskiego wychowania. Zwróćcie uwagę jak często Zagłoba odwoływał się do starożytnych mitów i jak szeroko były one znane, skoro mogły stanowić wspólną oś porozumienia dla większości ówczesnych ludzi. (dla informacji dodam, że nie chodzi mi o tego Zagłobę, który ma myjnię samochodową na przedmieściu). Niemniej była wtedy pewna, wspólna platforma porozumienia, związek ogólnoznanych prawd, do których można się było odwoływać. Jeśli wspomniany Zagłoba określił kogoś mianem: "Rzymianin!" – to miało to wtedy swoją wagę. Każdy wiedział o co chodzi. Spróbujcie dzisiaj nagrodzić kogoś tym określeniem. Towarzystwo przy stole będzie zastanawiało się czy chodzi o mieszkańca stolicy Włoch, czy też to rodzaj perfidnej inwektywy, bo wiadomo wszak, że ten prymitywny naród od stuleci już nie istnieje.

Podobnie rzecz ma się na niwie fantastyki. Rozmawiam sobie z jakimś fanem gatunku w Nidzicy i rzucam nagle: "Gwiazdy, moje przeznaczenie" – Bestera, pamiętasz jak główny bohater... Oczy otwarte w niebotycznym zdziwieniu powstrzymały tok mojej wymowy. No to z spróbowałem z innej strony. W "Non stopie" Aldissa... Również przerwałem. Ostatnia próba. Chodzi mi o geometrię przestrzeni Ballarda, bo wiesz, ja właściwie mówię ciągle o tym samym... Facet myślał, że sobie pokpiwam z niego. Chciał chyba nawet dać mi w ryj, ale, na szczęście, bliska obecność pisarza Świdziniewskiego, który ma wygląd i posturę prawdziwego Wikinga powstrzymała go od "ręcznej akcji". Pewnie chłopak wyobraził sobie, że Świdziniewski, jak się wkurzy to wypróbuje na nim tradycyjną torturę stosowaną przez jego przodków (to jest wsadzenie facetowi do gardła rogu z obciętym końcem, w którym zwinięty był wąż, a następnie silne podgrzewanie tego rogu... Gdzie podgotowany wąż wpełza wtedy – pozostawiam waszej wyobraźni).

Niemniej tracimy coś co było wspólną "bazą danych" miłośników fantastyki, jeszcze kilkanaście lat temu. Nie wyobrażam sobie, żeby za socjalizmu ktokolwiek nie przeczytał "Fantastyki i Futurologii" Lema. Dziadek w inkryminowanym dziele strasznie się wyżywał ale ludzie czytali opasłe dwa tomy dla kilkudziesięciu streszczeń zachodnich powieści i opowiadań, bo nie mieli szansy na kupienie oryginałów. Każdy wiedział co to jest geometria przestrzeni Ballarda, dlaczego w reklamach sprzedaje się nie to co się sprzedaje rzeczywiście i jaki to ma związek z fantastyką, co to jest nowa fala z Aldissem, Farmerem, LeGuin (która wtedy jeszcze nie tworzyła Fantasy – weźmy choćby "Ludzi z Salem") i Zelaznym, który kiedyś (nie uwierzycie) artystą był wielkim. Każdy znał na pamięć sześć tomów "Kroków w nieznane", mógł być odpytywany na wyrywki z dwóch tomów "Rakietowych szlaków"... Dało to pewną kanwę do stworzenia platformy porozumienia, strawersujmy: "wychowania kanonicznego", które cholernie pomagało w porozumieniu. Wystarczyło rzucić jakieś hasło podczas dyskusji i wszyscy wiedzieli o co chodzi. Potem jednak to zanikło jak łacińsko/śródziemnomorskie wychowanie. Ja sam nie czytałem szesnastego tomu jakiejś sagi, ani dwudziestego prequela do jakiegoś tam cyklu. Nie wiem czy księżniczka Honorata strzeliła z różdżki do swojego rumaka czy tylko obiła nią królowi mordę. Nie mam pojęcia czy wicehrabia, oświetlając sobie drogę pochodnią udał się do wieży by odpalić nuklearne rakiety balistyczne, czy też miał tam jedynie skład zacieru. Nic mnie nie obchodzą uciekające bagaże Pratchetta. Może i dobrze zresztą... W każdym razie zamieniamy się w lemowskie kokony z "Powrotu z gwiazd", odizolowane od innych, bez możliwości łatwego, wspólnego porozumienia. Oczywiście trochę przesadzam i nie zamierzam bynajmniej udowadniać wyższości socjalistycznej siermięgi do dzisiejszego kultu wyboru – wtedy było gorzej (choć czytałem sto razy więcej niż dzisiaj).

Żal tylko klasyków. Szkoda mi Wellsa, szkoda Verne’a, któremu wredny francuski wydawca kazał zmienić narodowość kapitana Nemo z polskiej na hinduską. Żal ogrodów czasu Ballarda i Wyspy, żal Wieży Goldinga, żal Umińskiego, Grabowskiego, Doyle’a...

 

 

Ach, żeby polepszyć nastrój i powrócić do studentów, od których zacząłem, przyznam się, że wymyśliłem nowy kierunek studiów, który powinien wszystkich zainteresować. Byłaby to Akademia Bimbrownictwa. Chcielibyście tam studiować? Zdecydowanie dobrze jest mieć znajomego, doświadczonego "pędziciela". Ponoć kryzys idzie – takie umiejętności będą w cenie. Notabene wyobrażam sobie egzamin komisyjny z bimbrownictwa. Siedzą za stołem profesorowie i doktorzy, zapraszają studenta, on im nalewa swój produkt zaliczeniowy do szklanek (koniecznie musztardówek, skoro to bimber). Na stole egzaminacyjnym rozłożona gazeta i w zatłuszczonym papierze parę dzwonek śledzia... pierwszy kosztuje dziekan. Beka głośno (trzeba zachować podstawowe formy etykiety wśród konsumentów bimbru). Potem piją profesorowie okraszając konsumpcję zwyczajowymi okrzykami: "No chlup w ten głupi dziób", "Pijmy szybciej bo się ściemnia", "Zdróóóóóffffeczko!". Potem piją doktorzy. Ktoś zaczyna śpiewać. Potem dziekan wyjmuje z teczki specjalnie na tą okazję przygotowaną butelkę po winie "Arizona" i wali nią w mordę najbliższego profesora (picie bimbru bez krwi na sali to przecież nie jest prawdziwe picie). Student, niepewny czy ma szansę na zaliczenie, nalewa jeszcze raz. Doktorzy biją i okradają studenta (jak melina to melina...) zabierając mu portfel i zegarek. Dziekan osobiście dzieli łupy (to jest zawartość kieszeni studenta bo zegarek komisyjnie zostaje wysłany Jego Magnificencji Rektorowi, żeby jego sekretarka mogła go sprzedać na targu albo wymienić na wino pod sklepem nocnym). Kolegium egzaminacyjne pije znowu. Potem impreza (op pardon: egzamin) przenosi się do kotłowni, gdzie student musi się wykazać umiejętnościami praktycznymi. Działając w stresie (bo polują na niego nasłani przez rektora magistrowie) i korzystając z cudzej aparatury musi szybko upędzić "pierwuszkę". Dziekan, profesorowie i doktorzy smakują gorący płyn kapiący z chłodnicy. Potem student musi zwabić do kotłowni grubą sprzątaczkę, żeby dziekan mógł sobie ulżyć. Wybiera się jednego doktora, który czyni prowokację dzwoniąc na policję z donosem. Po odczekaniu zwyczajowego kwadransa akademickiego komisja egzaminacyjna ucieka zygzakiem przez krzaki (kto da się złapać jest natychmiast relegowany z uczelni). A następnie profesura bełkocze i wymiotuje. Po tym potwierdzeniu jakości pracy studenta, dziekan wydaje wyrok: "Synu, zdałeś egzamin!!! A teraz nadszedł czas na zwyczajowy poczęstunek... Będziemy się upajać wyrobem samego Rektora! I wtedy zobaczysz drogi studencie, że ty dopiero stawiasz pierwsze kroki w swej naukowej karierze..."

Ach. Rozmarzyłem się...

No i myliłem się w jednym. Mamy przecież wspólną platformę porozumienia. ;-))))))

 

 

 

W    N U M E R Z E
Valid HTML 4.01 Transitional Valid CSS!

< 34 >